Autor: Susan Ee
Tłumaczenie: Jacek Konieczny
Wydawnictwo: Wydawnictwo Young
Data polskiego wydania: 26 marca 2025
Data oryginalnego wydania: 19 listopada 2013
Cykl / seria: Angelfall (tom 2)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 344
Wersja: papierowa, pożyczona
Oprawa: miękka
ISBN: 9788383716749
Język: polski
Cena z okładki: 54,99 zł
Tytuł oryginalny: World After
Kliknij, by wrócić do strony głównej
_________________________________________________________
Cena z okładki: 54,99 zł
Tytuł oryginalny: World After
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Penpredatorynka powraca! Powraca w stylu i blasku, w chwale i glorii. Magicznie ożywiona, porzucona przez Aniołka i jego Lucyfera (dzięki, Saphcia!) jęczy na asfalcie, z aniołami, a w tym jęczeniu wtóruje jej czytelnik. Tylko każdy jęczy z innego powodu: Penpredatoryjka jęczy z tęsknoty, janioły jęczą, bo asfalt im się między piórka wbija, a czytelnik jęczy, bo czyta debilizmy. Dosłownie. Czegoż tu bowiem nie było! Bieganie, skakanie, jęczenie, znów jęczenie razy dwa, więcej biegania, jeszcze więcej jęczenia i solidna dawka asfaltu, bo samochody się męczą i pokazują brzuszki. Młodzieżówki nie są dla mnie. O nie! Więc... Zapraszam.
_________________________________________________________
Long story short: Penryn żyje. Albo raczej Penpredatorynka żyje. Bo pokąsana przez skorio-ludzi przecież umarła Raffemu na rękach, ale żyje, i po co drążyć temat? Ozywia się magicznie w drodze do obozu ruchu oporu, wraz z siostrą i matką tam zresztą ląduje, i jest fajnie, ale trochę jej się tęskni do Rafałka. Ale tylko trochę, bo ma jego miecz, z którym śpi i który jej się wbija w plecki i który nazywa "Miś Pooky" i który dla zasady CHOWA W PLUSZOWYM MISIU (o tym później), ratuje zombie kobitę Klarę, bo wie, że skorpiony z chitynowymi skrzydełkami zamieniają ludzi w fałszywe trupy, uważa swoją 7letnią siostrę za potwora i pozwala jej uciec, wcześniej prawie doprowadzając do jej śmierci głodowej, w międzyczasie wpada do Alcatraz wraz z innymi więźniami, gdzie bierze udział w imprezie organizowanej przez Uriela i oczywiście jest tam jako SUPER LASKA CÓRA CZŁOWIECZA, cudem ucieka, spotyka Rafałka, Rafałek płacze, że ją spotkał, oboje uciekają z krwawego party Uriela, ale w międzyczasie oczywiście, Penpredatorynka pokazuje, że jest super kungfupandamistrzyniJackieChanChuckNorissVanDam Mistrzu Każdej Walki bo jeszcze nocami miecz UCZY JĄ WALKI SOBĄ. A potem chowa nóż za pasek od pończoch samonośnych, wpada do oceanu PEŁNEGO REKINÓW który (ten ocean) jest morzem, ale jest oceanem, ratuje Rafałka przed utonięciem, bo hej, umie pływać w odróżnieniu od aniołów, i w ogóle uciekają, potem się ukrywają w domu na wybrzeżu, gdzie wyjadają masło orzechowe ze słoika palcami, więc to super okazja, by uwodzić Rafałka, oblizując palce z masła orzechowego (fuj?). A potem sobie Penpredatorynka przypomina, że Belial to typ "Madafaka-zabijaka chodź pokaże ci siusiaka", bo omamił jej siostrę, i w ogóle, to wracają z Rafałkiem do Gniazda, gdzie Rafałek dokonuje porcjowania kurczaka, bo odzyskuje skrzydła, Page jest potworem z potwornymi zębami, a Penpredatoryjka to miszcyzni mjecza. A potem fru fru bzz bzz w roju odlatują w stronę zachodzącego słońca, i tak się kończy tom drugi.
Jeśli po przeczytaniu powyższego wasza mina była podobna to mniej więcej tego:
Bo ja mniej więcej też tak reagowałam, co praktycznie akapit. Nie wiem, co zawiodło i na którym etapie. Czy na etapie wymyślania fabuły, czy na etapie redakcji oryginału, czy na etapie tłumaczenia, czy na etapie redakcji tłumaczenia wydania w Polsce, czy po prostu mój mózg wybitnie i uparcie wmawiał mi, że no po prostu, dziękuję, ale nie, młodzieżówki nie są dla mnie? Choć obstawiam, że wszystko na raz, bo takiego nagromadzenia kretynizmów, absurdów i braku logiki, to ja już dawno nie widziałam.
W tej książce po prostu absurd goni absurd, głupota goni głupotę, a Penpredatoryjka jest niezniszczalnym Frankiem Kimono Karate Miszczem Kung Fu Pandą Baletnicą. Serio. Ona tu potrafi wszystko. Jest wszystkim. Jest cudowna, wspaniała, piękna, genialna, z każdego problemu wykaraska się bez szwanku - w pierwszym tomie to choć krwawiła, bo ją coś pogryzło, tu biega w pończochach samonośnych, miecz wsadza w pluszowego misia, na balu dla aniołów jest ubrana jak pani letkich obyczajów, bo "anioły tak córy człowiecze tylko uznają", walczy pół boso a pół w szpilce, przepływa POD KONIEC PAŹDZIERNIKA w jedwabnej kusej sukience lodowaty ocean pełen rekinów, który trzy akapity później okazuje się być morzem, żeby dwa akapity później znów być oceanem, i w ogóle. Ma w oczach kątomierz, miarkę, czytnik kolorów na czarno-białych filmach, jednym ciosem szpilki rozkwasza nos anioła i posyła go na deski, błyska inteligencją jak woda w klozecie... A w międzyczasie czytamy o tym, jak to się na autostradach pędzi 50 km/h i lodowaty deszcz sieka po twarzy, ale jedzie się wolno, mijając przewrócone na bok samochody, ale się pędzi w krótkim rękawku bo to koniec października, więc jest zimno i deszcz leje się po plecach strumieniami...
No nie, po prostu nie. To nie tak, że ta książka pozbawiona jest logiki i rozsądku. Ona jest po prostu GŁUPIA. Bohaterka przez 3/4 książki wzdycha do Rafała (ciągle boli mnie to tłumaczenie), wciąż podkreśla, jaki on jest adonisowy w kształtach, by nieoczekiwanie przekonać się, że jest idealną dla anioła. Bo przecież, 17-latka będzie super. Obrzydliwe dla mnie były te wszystkie quasi erotyczne wstawki, i po prostu czytało mi się to źle. Tak samo zrobienie z niej Mary Sue, która wszystko umie, wszystko potrafi. Wkurzał mnie wątek z jej siostrą, który poprowadzony został po prostu idiotycznie, tak samo matka - wariatka, która wyciąga co chwila jajka, popsute. Po co? Nie wiem. Anioły jęczą, kiedy widzą córy człowiecze na imprezie, ale muszą być podpite (anioły), to wówczas im się Lampka w spodniach zapala i mylą córy człowiecze z anielicami, asfalt jęczy, że walki na nim sa, a ja jęczałam, że muszę to czytać, i Karczma świadkiem, jęczałam boleśnie i często, do spółki z uczeniem książki latania.
Ale teraz dopiero zaczyna się zabawa, bo, moi drodzy, postanowiłam wyciągnąć kilka "logicznych" kwestii, które co chwila padają w tej książce. Ale zanim, przygotujmy się:
Chwilę dumałam, jak łatwiej mi to wypisać, ale chyba w punktach, więc smacznego. Tak, wypisałam też niektóre, co głupsze cytaty.
- nietoperze skrzydła zakończone skrzydłami;
- skrzydła, które mają różne kolory i wzory - w tym cętki, kreski, paski albo są barwy MGŁY. MGŁY, KURŁA;
- skrzydła, które można rolować jak dywanik po odcięciu;
- blizny, które w świetle pochodni lśnią czerwienią i czernią;
- zęby, które są BRZYTWAMI. Tak, zęby to brzytwy;
- "dopasowana kolorystycznie maska, która bardziej przypomina koronę, niż zakrycie twarzy. Wystaje ponad czoło, przez co archanioł wydaje się wyższy, a w dolnej częsci oplata jego oczy, nie przesłaniając w istocie rysów twarzy."
- doktor modyfikuje dzieci, ale robi to w trybie ultra szybkim i przyśpieszonym, bo w ciągu dwóch miesięcy. Bo tyle trwa na ziemi apokalipsa ;
- "stare słoje z okazami w kolorze ludzkiej skóry, którym wolę się nie przyglądać. Nie zdziwiłabym się, gdyby pochodziły jeszcze z czasów, kiedy Alcatraz było prawdziwym więzieniem dla prawdziwych przestępców.";
- skorpiony wpijają się w ofiary ustami, by je wysysać, a inne podchodzą i je żądlą (ofiary);
- skóra przypomina wysuszone, wołowe mięso;
- co chwila Penpredatorynka gładzi futerko pluszowego misia, w którego wbiła swój anielski miecz, który ją wybrał, i który z nią rozmawia.
I to dosłownie, ledwo tylko kilka "kwiatków", które wyłowiłam, z całkiem bogatego zbioru znaczników. Głównie absurdalnych zdań, określeń, czy głupotek, ale no... No.
Swoją szosą, tak wciąż przed oczami mam ten miecz nabity na misia:
Ogólnie, w tej książce roi się od absurdów, od głupot i braku logiki. Wyraźnie nie ma tu zrobionej korekty i redakcji, i niestety, to widać. To boli, to czyta się bardzo źle. Zdania skonstruowane są po prostu na odlew, znalazłam sporo literówek, a nawet i kilka błędów ortograficznych. Dodatkowo wyraźnie widać, że książka po tłumaczeniu nie została poprawnie zredagowana - wyraźnie widać, że było tu myślenie "po angielsku", które no średnio ma przełożenie na język polski, zdania są kanciaste, płaskie, brzmią nienaturalnie. Zdarzają się też potężne błędy logiczne, jak choćby ten ocean mylony akapit niżej z morzem, by znów być oceanem. I to wszystko dosłownie, na dwóch stronach.
Bolały mnie też błędy logiczne. Miałam wrażenie, że autorka kompletnie nie ogarniała podczas pisania pewnych podstaw, jak choćby faktu, że srebrno-niebieski makijaż z bordową sukienką się będzie po prostu nie komponować. Wkładanie noża za gumkę od pończoch i wrzucanie bohaterki w ocean? Serio? I ten nóż się utrzyma? Tak samo jak wrzucanie postaci, bo akurat są potrzebne na tą chwilę i rozwiązanie fabularne, jak choćby Dee-Dum, bliźnięta, które, za narracją penpredatorynki, powinniśmy poznawać bez problemu, a którzy, poza słabymi i żałosnymi żartami o walkach w kiślu, są po prostu "super zręcznymi szpiegami i złodziejami". Serio?
Kompletnie nie kupuję tej książki, tej narracji i wyobrażenia, jakie aućtorka miała. Nie wiemy kompletnie nic o świecie, w którym się znajdujemy, i dopiero kiedy Penpredatoryjka robi za posąg u Uriela (a może raczej za tanią panią do towarzystwa), dowiadujemy się czegoś bardzo ogólnego, co też brzmi jak... no głupota. Która nijak mi się nie kleiła. Ja rozumiem, że to książka, która miała swój debiut w 2013 roku, ale Susan Ee to autorka, która absolutnie za pisanie brać się nie powinna, albo może raczej - jej "Angelfall" to pozycja, która powinna zostać zapomniana i nie wznawiana. Nie tylko zestarzała się bowiem bardzo źle, ale i napisana jest tragicznie. Może, podkreślam, może, gdybym miała te 14 lat, łyknęłabym to jak pelikan. Przeżuła. I wypluła, bo to pozycja totalnie niejadalna. Głupia, głupia i jeszcze raz głupia, z totalnie nie do przyjęcia fabularnymi rozwiązaniami.
Zupełnie nie pojmuję zachwytów. Ale widać, nie ja byłam targetem.
A, i jeszcze zastrzeżenie, co do jakości samego wydania. Książka przeszła przez dłonie nicy i moje, i srebrne zdobienia na okładce praktycznie całkiem się starły, choć pilnowałam, aby jak najmniej okładki dotykać. Serio, za 55 złotych oczekiwałabym o wiele lepszej jakości.
"Penryn i świat po" to książka, która wypełni świetnie lukę dla czytelnika młodego, początkującego, lubującego się w młodzieżówkach, które sa niedojrzałe, pozbawione sensu i logiki, nastawione tylko na to, by iśc do przodu, z postaciami, które są płaskie i nijakie, napędzane tylko i wyłącznie brakiem pomysłu autorki, albo raczej pomysłem znalezionym przy czytaniu etykiety domestosa. Konsekwencje fabularne? Nie istnieją. Jeśli autorce coś akurat pasuje, to to daje, bez zastanowienia się, czy tak może być czy nie. I niestety, na tym to cierpi, i w efekcie mamy coś, co od biedy mogłoby się uchować na Galatei czy Wattpadzie, ale nie wychodzić poza przestrzeń wirtualnej szuflady.
Być, trwać, istnieć. I tyle. Na szczęście, i z tego, co LC mi podpowiada, autorka napisała "tylko" dwie trylogie, i na tym skończyła. I oby tak było, bo świat nie nadąży za produkcją drzew na takie zło!
A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;) A przy okazji, możecie postawić mi kawę jak się podobało ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz