KiB w sieci

czwartek, 25 kwietnia 2024

24/2024 (244) - Michael Moorcock, Elryk z Melniboné

 


Gwiazdek: 6

Autor: Michael Moorcock
Tłumaczenie: Danuta Górska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data polskiego wydania: 23 luty 2024
Data oryginalnego wydania: 1972
Cykl / seria: Elryk Saga (tom 1-4)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 646
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda
ISBN: 9788383350387
Język: polski
Cena z okładki: 89,90 zł
Tytuł oryginalny: Elric of Melniboné

Istnieją klasyki gatunku, które znać należy, i bezsprzecznie, Elryk się do tych klasyków zalicza. Historia nieśmiertelnego niemal albinosa, który ze swoim potężnym ale i przerażającym mieczem podąża przez czas i przestrzeń, by wygrać walkę z przebiegłym przeciwnikiem o tron swego chylącego się ku upadkowi Melniboné. Kiedy wydawnictwo Zysk i S-ka ogłosiło, że wznowi ten cykl (zaraz za Kane`m i Conanem, w odległej przeszłości bardzo rozgrzewały mi serduszko te powieści) - zacierałam łapki z radości. Ale po latach - mądre przysłowie głosi, że im dalej w las, tym więcej drzew - okazało się, że jakże kochana przeze mnie saga zdecydowanie trąca myszką... 

No ale, do rzeczy...

_________________________________________________________________________________

Elryk VIII, 428 cesarz Melniboné, starożytnej i potężnej rasy niegdyś władającej większością świata, teraz skrywającej się na małej wyspie i uznawanej za legendarną. Obserwując schyłek swej rasy, zasiadając na Rubinowym Tronie, ten potężny czarnoksiężnik obserwuje swój lud, świadom tego, jak bardzo się różni od zwykłego melnibonczyka (dobrze to w ogóle odmieniam?). Po pierwsze, to albinos - biała skóra i włosy, rubinowe oczy. Po drugie, by trwać przy życiu, potrzebuje specjalnych eliksirów.  Nie jest specjalnie kochany i szanowany - w odróżnieniu od swych pobratymców, nie bawi go bezmyślne okrucieństwo, znajduje w sobie litość... W wyniku knowań i splotu wydarzeń, zostaje pierw uznany za zmarłego, a później - wyrusza poznać świat. Wplątuje się tym samym w dziwną umowę z bogiem Ciemności, pokonuje niezliczone potwory, zdobywa niezliczone umiejętności... 

To klasyczna historia fantasy, która wychowywała setki czytelników na całym świecie. Fani gatunku błyskawicznie znajdą nawiązania do popkultury lat 70tych i 80tych w tekstach. Mamy (pozornie, o tym za chwilę) przebogaty świat, skomplikowanego głównego bohatera, fantastyczne przygody i kompanów. Moorcock jednak odcina się od tolkienowego świata, od wizji "fantasy drogi", w której epickość wyznacza dobro i szlachetność. Tu mamy zupełnie inną stronę medalu fantastyki, jest brudno, brzydko, krwawo i z szaleństwem w uśmiechu i oczach. Śmiało można powiedzieć, że to taki "Conan, tylko ma dużo magii i nie jest honorowy". Dosłownie, to taki potężny (choć fizycznie wątły i słaby) wojownik, który ma powodzenie wśród kobiet, wyżyna wrogów w pień, i trudno go zabić. A, i jeszcze z Conanem wspólne mają bycie najemnikiem - ale o ile mój amerykański klasyczny ulubieniec w końcu zostaje królem, tak tu nasz angielski albinos porzuca swój tron i zostaje najemnikiem. 

Kolejne przygody, które pokazują jego drogę od bycia cesarzem, któregoż kuzyn na swój sposób wygnał, a które musi przejść, by wrócić do swojego królestwa (po upływie równo roku, jak obiecał swojej ukochanej) - z pewnością nie trwały rok. Więc tu już mam pierwszy, fabularny zgrzyt. Drugim zgrzytem jest miecz Elryka, Zwiastun Burz - wątek jego zdobycia i jego pojawianie się w fabule było stereotypowe, aż bolało. 

Szczerze, czytając - choć w bardzo dobrym tłumaczeniu pani Danuty Górskiej - przygody o albinosie, częstokroć miałam przed oczami klasyczne filmy fantasy z tamtego okresu. Wiecie, silny ale targany rozterkami bohater w obcisłych spodenkach, prezentujący światu smutne oczy spaniela i potężny bicek zakończony równie potężnym mieczem, a na przeciw niego czarnoksiężnik, który wygląda, jakby przypadkiem skrzyżowano wysokiego urzędnika rodem ze starożytnego, chińskiego manuskryptu z miłośnikiem trash metalu - długaśne wąsy, czarnidło wokół oczu, wieczny mars, szpony.... No, wiecie, o co chodzi. Jako smarkula w latach 90tych łykałam jak pelikan wszystkie tego typu produkcje, więc bez większego problemu potrafiłam sobie wyobrazić kolejne sceny... Ugh.

Klasyczność i powtarzalność kolejnych historii w tym tomie jest prościutka jak budowa cepa. Mamy punkt A, tupamy do punktu B, po drodze spotykamy postać Y, X i V - któe w większości zupełnie nie wnoszą totalnie NIC do historii, wiemy tylko, jak się nazywają i ogólnikowo wyglądają (czy czegoś to komuś nie przypomina?), jeśli jest kobieta, to zwykle bardzo piękna i szybko leci na naszego protagonistę, a przeciwnik zawsze złowrogi i szablonowy. Decyzje są czarne i białe, nie ma rozważań nad moralnością, a próby wciśnięcia tu jakichkolwiek dylematów moralnych (nomen omen) zwykle kończą się szybkim czarnym (albo białym) wyjściem z sytuacji, najczęściej cięcia mieczem. Świat przedstawiony jest niezwykle prościutko, ogólnie i bez fajerwerków. Jasne, czytelnik może sobie dodać w wyobraźni wszelkie możliwości, ale łąki są pastelowe, ruiny mroczne, morza wzburzone, a pustynie monotonne. Brak im głębi i czegoś, co sprawi, że uwierzę w kolejne krainy - ale taka już uroda powieści Moorcocka ;) Takie przeciwieństwo bogatych opisów tolkienowskich. Prosto, łatwo, po sznurku, trochę baśniowo, trochę naiwnie. Jeśli przymknie się oko na nieścisłości, nie będzie szukało czegoś głębiej tylko podda się lekturze w celach czysto rozrywkowych - to nie ma z tym problemu. Osoby analizujące i lubujące się w wielowymiarowych opowieściach szybko się znudzą. To raczej szybki trip na używkach (co wszystkim stanowczo odradzam, jednak, przypominam, kiedy powstawały te powieści, było trochę... no, inaczej. Nie mniej jednak, używki są złe!) bez większych rozważań nad tym, czy jest to dobre czy nie.

Choć dobra, wątek w ruinach z połączoną czwórką postaci w jedno... Wróć, sam wątek ruin w czasie "podróży w przyszłość" - to była absolutna jazda bez trzymanki. Nie wiem, co wówczas miał autor na myśli, co go inspirowało, jednak... No nie :D

Postacie... Eh. Postacie drugoplanowe są, istnieją, ale nic więcej się o nich nie da powiedzieć. Są typową zapchajdziurą dla Elryka, który wcale taki głęboki nie jest. Ot, po prostu, pozornie słaby, z masą rozterek, ale w ostateczności chcący po prostu iść do przodu. Niby szuka zrozumienia i odpowiedzi na gnębiące go pytania, ale tak naprawdę, po prostu idzie. Bez zastanowienia, bezmyślnie wręcz. I choć da się go lubić, ba! nawet współczuć, to jednak nie jest to kreacja, która zapadnie w serduszko i będzie można o nim powiedzieć coś więcej, niż to, że jest albinosem, białoskórym i z rubinowymi oczyma (autor bardzo lubi to podkreślać, ale to zaraz o pewnych kwestiach z tym związanych).

No właśnie, a teraz trochę o samym autorze, o tym, jak historia trąca myszką i kilku problemach, jakie spotkałam na drodze lektury. Moorcock pisarzem jest niezłym. nie dobrym, nie wybitnym - niezłym. Zapisał się w historii fantasy już na zawsze jako twórca klasycznego heroic fantasy, zapisał się klasyką w tym gatunku a jego "Elryk" stał się ikoną. Jednak czasy się zmieniają, nurt fantastyki też - już nie cieszą cieniutkie, częstokroć naiwne historie o herosach, którzy machają mieczami, a na ich widok wrogowie bledną, kobiety zaś się zakochują. Czytelnik dojrzał, ewoluował, kolejne pokolenia pisarzy nauczyły nas, że możemy oczekiwać więcej. Polityki, walki, głębi postaci (dobra, współcześnie mamy nurt pornotazy, gdzie nie oczekuje się nic, historia zatacza koło) - tego tu zabrakło. Mimo wszystko, to przyjemna historyjka, która wciąga brakiem skomplikowanej, przedstawianej opowieści. A jednak, trąca myszką, trąca starą szkołą pisania, sznytem doskonale znanym fanom fantastyki tego okresu. Jeśli ktoś szuka historii na miarę Sandersona czy Ericksona - błyskawicznie się odbije. Dodatkowo, co strasznie mnie drażniło, ale porównałam - i też jest to w starych wydaniach, więc aka natura autora - to ilość powtarzanego imienia naszego protagonisty na stronę. Specjalnie policzyłam, średnio imię "Elryk" pada co najmniej 7 razy NA KAŻDEJ STRONIE. Tak na wszelki wypadek, żebyśmy nie zapomnieli, jak się nazywa. Mniej powtarza się o tym, że jest albinosem o szkarłatnych oczach, albo pochodzi z Melniboné. Imię to absolutny hit. No ale - tak wówczas się pisało.

Podsumowując, pozycja zła nie jest, choć zestarzała się solidnie. Sposób prowadzenia narracji jest prosty i oczywisty, bohaterowie nie zapadają mocno w pamięć, a kreacja świata przypomina szkic. Nic skomplikowanego, nic wymagającego - pomimo potężnego wymiaru, książkę z lekkością się czyta, wręcz pochłania kolejne strony. Niewymagająca klasyka, którą warto znać - miła, lekka, nie angażująca. Przerwana w połowie, nie zaskoczy zwrotem akcji. A jednak - to klasyka, która przełamała pewne schematy i standardy wytyczone wcześniej, i stała się kanwą dla innych, późniejszych bohaterów. Warhamer, D&D - a nawet nasz rodzimy wiedźmin znajdują swój rodowód właśnie w tej klasyce. Która, choć trąca myszką, jest jednak wzruszająco sympatyczna...

A skoro o Wiedźminie mowa, to nie mogłam się powstrzymać i sięgnąć po suchara, który od lat krąży pomiędzy fanami fantastyki (tymi starszymi, bo ci młodzi to zapewne nie znają...):

"- Czy tworząc Wiedźmina wzorował się Pan na jakiejś innej postaci?

- Nie, nigdy nie czytałem przygód Elryka z Melniboné..."


A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz