wtorek, 29 października 2024

92/100 - Feranos, Entropia. Osierocę wilki

Gwiazdek: 3

AutorFeranos
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Szare Dlaczemu
Data polskiego wydania: 13 grudnia 2023
Data oryginalnego wydania: -
Cykl / seria: Uniwersum Vaa (tom 2)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 394
Wersja: papierowa, wypożyczona (booktour)
Oprawa: miękka, ze skrzydełkami
ISBN: 9788367852197
Język: polski
Cena z okładki: 59,90 zł
Tytuł oryginalny: -

Kliknij, by wrócić do strony głównej

To mój pierwszy od lat booktour, do którego przystąpiłam zresztą dzięki uprzejmości i organizacji niezawodnej Fantastycznej Karczmy - i przyznać muszę, że mam strasznie mieszane uczucia. Z jednej strony, jestem na siebie zła, że nie zrobiłam wcześniej reserczu i nie poszukałam pierwszego tomu autora, ale z drugiej... a to ci psikus z cukierkiem (iście w Haloweenowym klimacie) i postanowiłam się zapoznać. I... cóż. Powiem tak - warsztat jest, ale ćwiczeń w tym warsztacie jest jeszcze niesamowita ilość. Na tyle, że nawet ja stanęłam na 264 stronie i miałam dość. Niestety, ale w beczce miodu jestem łyżką dziegciu. Jak bardzo? Zapraszam do zapoznania się! Uwaga, będą spojlery, nisko latające fragmenty powieści i dużo krytyki!

_________________________________________________________

Fabuła prezentuje się następująco: Veyrix posiadł smoczą moc - jak, nie wiem, nie jest to opisane. Moc ta jest tak potężna, że dosłownie pożera bohatera od środka, przyśpiesza jego starzenie, a jedynym ratunkiem jest Czarna Księga, która, jak wynika z bardzo chaotycznej pierwszoosobowej narracji, zmieni go w boga. Chyba w boga. Zanim to nastąpi, nasz bohater musi zejść z gór, w których znalazł się nie wiadomo jak i dlaczego, w dość kiepskim, letnim obuwiu, i z mocą, którą szafuje na lewo i prawo, na przykład, tworząc swój pomnik Z DREWNA. Czemu? Nie wiadomo, bo tak. Nie mniej, pomny rad swego mistrza, imię którego brzmi jakby ktoś dławił się ością (wybaczcie, nie powtórzę, a w swej wspaniałomyślności dramatis personae nie zapisałam sobie w formie zdjęciowej choćby), postanawia dostać się do owej księgi za wszelką cenę, mimo śniegu na -5 i mrozu po kolana. W mniej lub bardziej udatny sposób wariuje, wywołuje z pamięci swoje dawne życie, szafuje mocą, którą ma oszczędzać - zapamiętałam tron z drewna. Potem ratuje wilki psy wilki, na które uparcie mówi, że to psy (o tym za chwilę), zabiera szczeniaki, które nazywa jakże oryginalnie Moon i Luna i ma magicznie upgrejdowane psy do zadań specjalnych (scena ze zbieraniem przez nie drewna w lesie mnie rozwaliła). Potem dalej wędruje, próbuje nie oszaleć, poznaje Alberta (znów oryginalność), którego chyba ratuje przed elfami, wspólnie wędrują, trafiają do osady, która jest warownią, ale jest miastem, psy/wilki mają swój kenel, Albert zdradza, Veyrix walczy... 

Chaos? O, moi drodzy, to jest nic w porównaniu z tym, jak wyglądała treść książki, z którą miałam okazję się zapoznać. Chaos, chaos i raz jeszcze chaos. A przynajmniej treść do 264 strony, bo do tej dobiłam i powiedziałam, że dość, dalej nie doczytam. I szczerze? Nie jest mi z tego powodu specjalnie źle, bo przekartkowałam sobie do końca całość i zwyczajnie, dostałam to, czego oczekiwałam. Nic. 

Gdzieś ktoś napisał że to ADHD dla ADHD - super, ale nawet jeśli, to powinno być trigger warning na początek,a nie dostałam nic...

Zacznę więc od chaosu, i od tego, co jest tu po prostu złe i słabe i co wymaga potężnej dawki ćwiczeń, ćwiczeń i raz jeszcze ćwiczeń. Tak, wychodzę na złą ciotkę, ale nigdy nie nazywałam się dobrą ;) Ale do rzeczy. Na dzień dobry, rzuca się w oczy sposób pisania. Krótkie zdania, nawet bardzo krótkie, zupełnie jakby pisał je chłopak w szkole podstawowej. I jeśli czasem ten zabieg nie przeszkadza, tak tu oczekiwałam jednak pełnych wypowiedzi, bogatych i złożonych. Ja rozumiem, że to miało pokazać szaleństwo głównego bohatera i zarazem narratora, ale już po kilku stronach czytania takich zdań, miałam po prostu dosyć. Pozwólcie, że dam próbkę: 

Pomijając, że jest to niestety, ale stety, faktycznie strona z powieści - to tak większość jest napisana. Męczącym stylem narracyjnym pierwszej osoby. Autor nie panuje nad swoim bohaterem, nie wyciąga z niego konsekwencji, nie działa logicznie - jeśli to miało obrazować szaleństwo, to brawo, udało się, czytelnik też popadł w to szaleństwo. Jednak czyta się to po prostu bardzo gruzdowato, źle i niedobrze. Warto przemyśleć sposób pisania, by nie męczyć tak czytelnika, który po książkę sięga i oczekuje nie tylko ładnej - bo ładnej - okładki, ale i niezłej treści. A tu po prostu się potykamy. Do tego te ozdobniki na każdej stronie - ja rozumiem, moda na kolorowe brzegi, selfowe wydawnictwa szczędzą na tym, ale wystarczyło te hebazie dać na początek i koniec rozdziału, a nie każdą stronę...

Kolejną sprawą, o którą będę się wkurzać, jest to, że wilk to NIE JEST pies. NIE I BASTA. Bez względu na zaklinanie rzeczywistości autora, nazywanie wilka psem jest potężnym nadużyciem. Zanim udomowiono wilki, minęło sporo czasu, a tu na pstryknięcie, mamy szczeniaki, które magicznie stają się pieskami, które na pstryknięcie robią co trzeba i chodzą na postronkach. Chcecie dowodów, o co się rzucam i wściekam? Proszę bardzo!


Czy tylko ja widzę tu absurdalność sytuacyjną? WILK, przypominam, WILK, po kilku dniach nagle już dorosły, zachowuje się jak pies, chodzi na postronku, je kości (który pies żyje na SAMYCH KOŚCIACH!?) i siedzi potulnie w kenelu (klatka taka, w której pies ma swoją prywatność, choć jestem akurat przeciwniczką keneli, mój osobisty owczarek ma wystarczającą prywatność w mieszkaniu). Takich akcji jest tu sporo więcej, a ja za każdym razem skręcałam się w środku i chciałam autorem potrząsnąć solidnie, a potem posadzić go na lekcji instruktażowej skąd się biorą wilki co rozumiemy pod nazwą PIES. Nie wiem, nie rozumiem, jak można nadal uważać, że wilk to taki fajny, ale dziki piesek. A mam wrażenie, że spora ilość osób nadal tak uważa...

Tego typu kwiatków, potknięć, absurdów - jest w powieści cała masa. Od imion i nazw własnych, które brzmią, jakby kot przebiegł po klawiaturze, albo się ktoś dławił ością, przez sytuacje, które po prostu sprawiały, że odsuwałam od siebie książkę i brałam bardzo głęboki wdech, bo nie wierzyłam, w co czytałam. Na przykład walka głównego bohatera z handlarzami (łowcami?) magów była tak głupia, że potrzebowałam po tym godziny patrzenia w ścianę, żeby się uspokoić, inaczej, pozycja ta leciałaby na drugi koniec pokoju. Albo walka z wilkami - cztery WYGŁODZONE WILKI kontra zmęczony i głodny bohater i dwa najedzone wilki. Zgadnijcie, kto wygrywa, i dlaczego pieski bohatera. Oczywiście, mamy łazwą scenę z ranami i "leczeniem" a raczej użyciem rozgrzanego do czerwoności ostrza (o takich bzdurkach zaraz), ale no, wynik z góry przesądzony. No właśnie, i absurdy - widać, że autor kompletnie nie zrobił reserczu, nie sprawdził, co i jak. Stąd mówię o absurdach, bo "bzdurki" to niedopowiedzenie. Zacznijmy od wędrówki w śniegu - każdy, kto przetrwał solidną zimę (generacjo Z, nie wiesz, co to taka zima, więc no, wybaczę ci, autor chyba się do niej zalicza), a przynajmniej kilka godzin na śniegu i mrozie, wie, co znaczy DOBRE OBUWIE. Więc lekkie, cieniutkie buciki, jakie ma bohater, chyba tylko siła wyobraźni autora go chronią. Rozpalanie ognia - to nie pstryknięcie, choć magia pewnie tak działa. Rozbroiła mnie scena, w której bohater wrzuca ŻYWICĘ do ognia, i ta zajmuje się ogniem. Ot tak. Stawiam, że to świeża, prosto z drzewa żywica, więc... powodzenia. Tak samo wilki przynoszące drewno na opał, czy przypalanie rany rozgrzanym ostrzem - sugeruję odstawić nadmiar seriali z Netflixa a poczytać kilka książek surwiwalowych, zanim zaczniemy pisać takie bzdury, bo już zupełnie przekręciłam się na drugą stronę, gdzie autor nie umiał określić barku/ramienia u zwierzęcia, i uznawał ranę za "niegroźną" bo... "skóra nie zwisała". Panie Feranos, serio?!

Ekhm, no. Ogólnie, nie jest to książka zła, ale warsztatowo bardzo słaba. Niestety, ale nie widzę tu żadnego powodu dla zachwytu, żadnego powodu dla peanu i pochwały. Widzę, że jest umiejętność pisania, jest chęć, ale brakuje plastyczności wyobraźni i umiejętności wyciągania konsekwencji działań z tego, co się pisze. Autor bardzo chciał przedstawić swój świat i swoją wizję, ale w tym wszystkim zapomniał, że choć to szeroko pojęte fantasy, to rządzi się to swoimi prawidłami. Stal i tytan, wilki jak psy... Może nie jest to nic złego (dla mnie jest), ale jednak brakuje tu wyraźnie umiejętności, by czytelnika zatrzymać, przyciągnąć i zmusić do zachwytu. "Entropia. Osierocę wilki" jest powieścią na miarę debiutu, miałką i nijaką, wymagającą potężnej dawki dopracowania i jeszcze większej dawki korekty i redakcji - bo to wyraźnie tu kuleje. Brzydko powiem, to książka na poziomie wydawnictwa Niezwykłego. Absurdalna, nie do uwierzenia, nie wciągająca, a wręcz męcząca, nudna i gdybym miała możliwość - wymagająca korekty jak nie przymierzając, Princessa. Bo wręcz co akapit chciałam nakleić znacznik i dopisać komentarz. A to - jeśli ktoś mnie zna - zdarza się wręcz raz na tysiąc książek.

Nie zrobiłam tego z dwóch powodów - szanuję cudze książki, bo i to booktour, więc inni użytkownicy Fantastycznej Karczmy, którzy się zgłosili, będą też czytać. I ich oszczędzam i życzę dawki cierpliwości, ale i może lepszego oka, niż tej złej ciotki z discorda, która się czepia ;)

Przy okazji. Książka nie jest zła, ale... z 26 ocen łącznie na LC mamy 8,0? No coś mi śmierdzi - same peany zachwytu, same oklaski. Żadnego negatywu. Serio, sami krewni i znajomi królika, żaden obcy? Aż czuję się jak rasowy villian! 😱💓

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;) A przy okazji, możecie postawić mi kawę jak się podobało ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz