Kocich łapek: 5
czytałam: 2 dni
wydawnictwo: MAG
cykl: Dziedzictwo (tom 1)
stron: 495
wersja: papierowa/posiadam
wydanie: I (2005)
tytuł oryginalny: Eragon
Pierwszy tom cyklu "Dziedzictwo" czyli "Eragon" czyli pomysł, jakby wyglądał "Władca Pierścieni", gdyby Tolkien urodził się osiemdziesiąt lat później i wydał swoją epopeję jako nastolatek...
Podejrzewam, że właśnie dzięki temu stwierdzeniu narobię sobie kilku wrogów, i kilka mało przychylnych opinii poleci na mojego maila... no bywa. Trudno się mówi i żyje dalej. Nad tą książką bowiem męczyłam się wystarczająco, by dostać kaca książkowego - i to nie takiego fajnego, że nie mogę zacząć nowej książki, bo skończyłam poprzednią... O nie! Co to, to nie, nie ma tak dobrze... Odkryłam bowiem złą wersję kaca książkowego, czyli niesmak, niechęć i pragnienie zapomnienia jak najprędzej, co właśnie zdołałam przeczytać.
.. Ok, rozumiem. Jasne. To książka ewidentnie dla młodzieży - i to takiej młodej młodzieży, nastoletniej w okolicach 12-13 lat. Może i starszej, ale ja... absolutnie nie mieszczę się w takim przedziale wiekowym i po prostu... książka mnie raziła. Była zbyt... oczywista, główny bohater zbyt idealny, a całość za mocno przypominała mi miks "Władcy Pierścieni" z kilkoma innymi powieściami dla młodzieży, z obowiązkowym wątkiem miłosnym.
Ale do rzeczy.
Co dostajemy w książce? Tytułowego Eragona, piętnastolatka, który jest wszechstronnie uzdolnionym myśliwym, a który mieszka z wujem i nie zna swoich rodziców (ale szybko można się domyślić, co i jak). Pewnego dnia znajduje smocze jajo, które oczywiście, elfka wysłała za pomocą magii w bezpieczne miejsce... i tu zaczyna się cała "przygoda". Rzecz jasna pomaga mu Brom, były jeździec smoka... i nie obędzie się bez obowiązkowego zakochania w elfce. Do tego podróż ze smokiem przez pół kontynentu (przecież niebieski smok wcale nie rzuca się w oczy...), lekcje szermierki, zaufania względem Saphiry i masa innych kwestii, które w pewnym momencie drażniły. Eragon, rzecz jasna, okazuje się super zdolnym i chłonącym wiedzę jak gąbka młodzieńcem, któremu nie są straszne ani Nazgu... przepraszam, Urgale, ani Cienie... jakby się nad tym zastanowić, to Paolini obdarł Tolkiena z całej otoczki, wybrał tylko najbardziej niezbędne elementy i wtłoczył je w formę zrozumiałą dla nastolatka. A potem wydał. Ok, jasne, nie mam nic przeciw temu, ale to kolejna książka, w której odwołuje się autor do Tolkiena, nawet nie kryjąc się specjalnie z faktem, że to zrobił (choćby "Miecz Shannary", dość znany cykl Terrego Brooksa to świetny przykład). Jasne, zrobił z tego proste i zrozumiałe frazesy, ale tak po prawdzie... No nie będę ukrywać, że to mnie męczyło. Dobro jest białe, zło jest czarne, linia graniczna jest wyraźna, aż boli. Nie ma tu przemocy, nie ma krwi i wnętrzności, nie ma seksualności - to wszystko jest okryte młodością i niedoświadczeniem życiowym. Do tego dorzucamy jeszcze raczej dość nieudolny warsztat pisarski (ok, dobra, broni się fakt, że pisał to piętnastolatek!) i mamy coś, co młodego czytelnika na pewno oczaruje, ale u starszego sprawi, że brewka podjedzie mu w górę.
Jeśli jednak kto liczy na masę przygód w miękkiej otoczce, nie liczy na zaskakująca i frapującą akcję, trochę braterstwa i krwi tyle, co przy zadrapaniu przez kota z przyciętymi pazurkami... To śmiało może ruszać i czytać. Pozycja "bezstresowa", do połknięcia w dwa - góra trzy wieczory. I właśnie przez tą "bezstresowość" i młody wiek Paoliniego książkę ocenię znacznie wyżej, niż wypadałoby...
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz