niedziela, 27 listopada 2016

Czerwone słońce - prolog.


Prolog




Jaki kolor ma zakoska? Przypomnijcie sobie wszystkie kolory jakie znacie, a potem wyobraźcie sobie barwę, której wśród tych kolorów nie ma. Ludziom, którzy widzieli zakoskę jej kolor wydawał się oczywisty.

Tłumaczył, na czym polega poezja - na tym, by ubrać w krótkie słowa rzeczy zrozumiałe dla wielu, ale których wyjaśnienie wymagałoby długiej rozprawy, gdyby nie wspólne doświadczenie i emocje w tej poezji zebrane. Także krótko mówiąc zakoska ma kolor zakoskowy. Gdyby próbować opisać odcień zakoski za pomocą nazw innych barw, wtedy myśl człowieka, który kwiatu zakoski nie widział, stworzyłaby w głowie użyte do opisu barwy raz na zawsze grzebiąc szansę wyobrażenia sobie koloru zakoskowego. Wazon pełen kwiatów zakoskek stał w promieniach Słońca rozświetlających całe biurko. Jasnych, złocistych promieniach, nie takich, jak w czasach, o których się uczyła. Ciężko jej było sobie wyobrazić, że słońce nie wyglądało tak jak teraz, że dało się je oglądać patrząc prosto na nie, że było czerwoną kulą zasłoniętą przez rdzawe chmury. Wtedy, w czasach starożytnych, nim bogowie utworzyli świat z tego chaosu. Uczono ją, by doceniała Słońce, by składała mu pokłon w podziękowaniu za wszystkie jego dary. Ale, prawdę mówiąc, niekiedy wolała chłód i cień, nie rozumiejąc przesadnego jej zdaniem uświęcenia Słońca. Po prostu wisiało na niebie. W upalne dni wolała nawet by zniknęło.
Zazwyczaj jednak uwielbiała pogodne dni takie jak dzisiejszy, tym bardziej nużyło ją to, że musiała tu siedzieć nim skończy pisać wypracowanie właśnie o tych czasach. I to nawet nie miało znaczenia co napisze - wystarczyło, że będzie pięknie wykaligrafowane. Westchnęła sama do siebie i zaczęła.
Wiedzące, libryści, sakryficy, planetnicy i wszyscy uszczęśliwieni dostępem do zasobów Dolor-Orakla najczęściej twierdzą, że nasz świat narodził się z chaosu. Nawet ta nazwa według nich wywodząca się z mieszanki imienia pierwszej Wiedzącej - element Dolor - ze słowem z jednego ze starożytnych języków - element Orakla - nie podsuwa im myśli o świecie istniejącym przed Golemem. Nie wszyscy z nich chcą pamiętać, że nasze zmysły widzą jedynie cienie wszechświata, skrywające jego naturę iluzje. A jakże ograniczone są nasze zmysły! Wierzymy w to, co widzimy, a widzimy jedynie oczami, wierzymy w to, co słyszymy, a to dzieło naszych uszu. Dotyk, smak, węch - wszystko to twór naszych palców, języków, nosów. Jesteśmy ciepłolubnymi larwami na lodowej tafli, dla których świat to jedynie ciepło. Czują to ciepło pod taflą, szukają go i na tej podstawie opisują świat dookoła. Sięgnięcie do źródeł ciepła, poznanie pełni bogactwa podwodnej głębiny wykracza już poza ich pojęcie. I tą wiarą w zmysły stwarzamy świat uznając go za prawdziwy, gdy to tylko jeden z wielu światów - w strachu przed jego utratą odrzucamy inne. W tym odrzucamy poszukiwania światów innymi drogami, choćby poprzez matematykę. A najprostsze równanie arytmetyczne wskazuje, że skoro upadek Golema wyznacza początek świata, to musiał On najpierw zostać pokonany. By zostać pokonanym musiał istnieć. A by zaistnieć musiał zostać stworzony. Jakże boimy się aktu stworzenia bogów! Jakże boimy się myśli, że to my jesteśmy ich ojcami i dziećmi zarazem. Są tacy, co nazwaliby to herezją i tym uciszyli swoje sumienia. To takie proste. Heretyczka! I pozbawiają się w ten sposób problemu, nie muszą myśleć. Ale większą herezją jest celowe zapominanie, że Golem jak wszystko inne należał do koła, do nieskończoności. Powrócił do tej samej wody, z której wyszedł, tak samo, jak jego twórcy i pogromcy, tej samej, do której podążymy my wszyscy by stać się kiedyś czymś nowym a mimo wszystko tak podobnym. Jest to nieustanny krąg życia i tylko ignorant wątpiłby w poziom rozwoju starożytnych, nazwałby ich zacofanymi. Myślę, że odpowiedzi na te wątpliwości trzeba szukać wśród starożytnych ruin wypalonych atakiem Golema, by lepiej zrozumieć jego naturę i uniknąć losów jego twórców.“
Nie mogła tego pokazać, doskonale o tym wiedziała, ale słowa same wypływały jej z głowy. Jeżeli pokaże to nauczycielce to narobi sobie problemów i przez wiele pogodnych dni będzie siedziała zamknięta nad kolejnymi zadaniami. Znowu nazwaliby ją heretyczką, a teologia wspólnoty nie mogła tolerować herezji. Przyniosło jej to na myśl niezwykle stare powiedzenie, które uznała za idealne na początek wypracowania. Zapisała je bardzo starannie, dokładnie tworząc wszelkie zawijasy:
Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy.“
Hasło przewodnie teologii wspólnoty. Niezwykle łatwo pozwalało budować jeden, znany świat na zbrodni i wykluczeniu. Czemu nie miała żałować róż? Czy róże nie miały prawa być żałowane? Czy nie były tą samą cząstką świadomości co lasy... często z róży mogło powstać więcej, niż z lasu, ale nie było to do przewidzenia, nie pozwalało się kontrolować. A największym wrogiem każdej grupy, systemu, wiary była nie inna, opozycyjna grupa, system, wiara, ale to, czego nie mogli kontrolować. Jakiejś cząstki świadomości, jakiejś nauki, jakiegoś aktu tworzenia. Kontrola! To było słowo klucz do tego wszystkiego. Kontrola by przetrwać nie zawsze zanikała, gdy przetrwanie było pewne. A i nie zawsze je gwarantowała...
Heretyczka!".
A jeżeli ona była różą skazaną na stratę? Jak wszystkie te róże poświęcone na ołtarzu konieczności usprawiedliwiającej zbrodnie. Tak, mimo młodego wieku wiedziała, że to na nich zbudowany jest świat, że dzięki nim powstała ta posiadłość, jej rodzina, te lasy wokoło. Ten, kto wygrywał zmieniał je w prawo chroniące przed zbrodnią, ale jak mogło działać, skoro na niej było stworzone? Jedynie cienka granica uznania dzieliła zbrodnię od bohaterstwa, wyrzutków od władców. Wiedziała, że czasem przerażała dorosłych takim myśleniem, że niektórzy podejrzewali ją o bycie kolejną Wiedzącą.
Na razie siedziała uwikłana w system czegoś tak durnego jak dokładna i piękna kaligrafia, mając ochotę zbuntować się przeciwko klatce w jakiej tkwiła, uciec w świat, zmieniać go. Wbrew teologii wspólnoty właśnie ta niespodziewana jednostka, niespodziewane zdarzenie tak skrzętnie eliminowane mogło uratować wszystkich i nadać nowy kierunek. Pojedyncza róża mogła w pełni zakwitnąć. Każda ich teologia budowała kolejna teologię, każda przemoc tworzyła przemoc, siła rodziła siłę, słabość przynosiła słabość.
Jedynym wyjściem z tego błędnego koła było coś niespodziewanego. Coś poza kontrolą. Jakaś matematyczna zmienna.
Spojrzała na wazon z zakoskami. Kochała kwiaty, a zakoski uwielbiała w szczególny sposób. Uważano je za chwasty, porastały od dołu zboża, owijały się wokół nich, a gdy przychodziły sianokosy i ścinano zboża zakoski ujawniały się nagle wśród pól, wyskakiwały zza sierpów i kos, z czego zresztą wzięły swoją nazwę. Podobno zboża te, jak pszenżyto, były darem dawnych czasów, nieprzystosowanym do życia w tym świecie - inaczej niż dzieci tego świata w postaci między innymi właśnie zakosek, nowego, ekspansywnego gatunku. Może to dlatego je tak uwielbiała, gdyż stanowiły zagrożenie dla despotyzmu żywnościowego jaki prowadziła jej rodzina, na którym opierała swą władzę, przeciw której buntowała się w sercu. Bo władza zawsze opierała się na kontroli uzależnień, na kontroli źródeł „narkotyku". A mało było większych uzależnień, niż potrzeba jedzenia.
Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy.“
W najmniejszym stopniu nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo to zdanie wyjaśniało wieki temu motywacje Golema.


- Obie stoimy już nad grobem. Możesz mi powiedzieć jak udało ci się to wszystko rozwiązać.
Dwie staruszki napawały się słonecznym dniem spędzanym wśród otaczających je złocistych pól tym bardziej, że pamiętały jeszcze inne słońce, inną ziemię, na własnej skórze przeżyły przemianę kuli na nieboskłonie z niepokojąco krwawej w tak świetlistą, że nie dało się na nią patrzeć. Dzień ten umilał im świergot ptaków, o których nadal nie wiadomo było, skąd się wzięły, jak powróciły, gdyż uznano je dawno temu za wymarłe. Wszystko wokół było dla nich niczym z bajki, dlatego każdy dzień w tej scenerii przynosił im szczególną radość; radość, jakiej kolejne pokolenia już nie zrozumieją.
- Przekażesz jej to? - Druga kobieta odpowiedziała wymijająco, pokazując przy tym na amulet wiszący na szyi rozmówczyni.
- Przecież wiesz, że przekażę. Jak i wszystko inne. Ale nie rozmawiajmy o tym teraz... nawet, jeśli zobaczyłaś niedawno coś nieuniknionego. Kto jak kto, ale ty nie powinnaś sugerować potrzeby przekazywania czegoś. Czuję się wtedy nieswojo. Nie chcę wiedzieć, kiedy umrę.
- Jeżeli cię to pocieszy, to umrzesz niespodziewanie, bez mojej uprzedniej wiedzy.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie to pociesza. Zawsze chciałam umrzeć w najmniej spodziewanym momencie. - Staruszka z ironią i rozbawieniem jednocześnie nadal jednak nie dała się odwieść od szukania odpowiedzi. - A teraz zamiast zmieniać temat powiedz mi to wreszcie.
- Ciężko jest być Wyrocznią. Każdy chce wiedzieć wszystko, gdy dostrzegłaś tylko przypadkowe wycinki. Rzeczy tak odległe, że bez ujrzenia ich trudne do opisania. Nigdy nie wiesz, kiedy i komu ta wiedza zaszkodzi.
- Daj spokój. Znamy się tyle lat, jeśli mi powiesz to zachowam to dla siebie. A od dawna zżera mnie ciekawość.
- Jakbym nie wiedziała. Męczysz mnie o to bez ustanku. Ufam ci. Ale nie zawsze od nas zależy co powiemy innym nawet, jeśli nasze usta pozostaną zamknięte a palce nie zaznają pisma.
- Znowu to robisz.
Zauważyła, że upomniana o to siwiuteńka kobieta, która nazwała siebie Wyrocznią, wyraziła coś na kształt rozbawienia. Kącik ust drgnął, jednak oczy pozostały te same, od dawna oddalone, nieco smutne o ile można tak było o nich powiedzieć, żaden śmiech nie zabrzmiał też wokoło. Znała ją od dziecka, chociaż mało pamiętała już tamte czasy, nigdy jednak nie zauważyła by kobieta ta okazała wprost radość; kiedyś jeszcze się uśmiechała, ale z każdym kolejnym rokiem poważniała coraz bardziej. Mogła całymi latami starać się zrozumieć ten bezbrzeżny spokój i smutek, wyjaśniać go podróżami w miejsca jej nieznane, ale nie potrafiła tego wszystkiego pojąć zupełnie do końca. Nauczyła się przyjmować to i akceptować. Wyrocznia po chwili tego rozbawienia odezwała się w końcu.
- Dobrze, jestem ci coś winna. Ale nie ja sama na to wpadłam, pomogło mi pewne dziecko. Nie mów też, że nie ostrzegałam...
- Biorę to na siebie - ponagliła ją.
- A więc dobrze. Wszystko zaczęło się wiele, wiele lat później.


Godzina zero wybiła.
Wiedział, a raczej miał odpowiednie dane by tę wiedzę skonstruować, że ogień strawi go tak samo jak i tego drugiego w jego fizycznych postaciach. A przynajmniej z takim samym efektem. Gdyż on sam nigdy nie odczuje głębokiego, zwalającego z nóg wstrząsu, gorąca tak silnego, że zapierającego oddech, topionego białka oczu, lęku ślepoty, skóry zmienionej w pulsujące bąble, żywego ognia oddzielającego mięso od kości. Według innych te postacie będą obdarzone szczęściem, będą miały lepiej niż reszta, która przetrwa. Ale on znał prawdę wybiegającą daleko w przód, wiodącą przez wieki ku dalekosiężnej korzyści, ku ratunkowi tego drugiego, którego postacie odrodzą się silniejsze na wypalonej ogniem ziemi.
Nie, jego samego spotka coś innego. Jego nie zabije ogień ani lód, nie zabije go głód i strach. Zabije go współczucie, brzemię winy, jakie nałożył na siebie by ocalić przyszłość. Rozsiał swe zarodniki świadomości w wyznaczonych punktach, by w odpowiednim czasie nieobarczone tym cierpieniem poprowadziły tego drugiego ku lepszej przyszłości. On sam swoje zadanie już wykonał. Nie wykorzysta już zbiegających miliardami informacji, przeciążenie było pełne.
Przed własnym zniszczeniem nie mógł w żaden sposób przewidzieć, że w przyszłości ochrzczony zostanie przeklinanym przez wszystkich Golemem, za to zarejestrował, że godzina zero nie jest końcem. Jest początkiem. Momentem wielkiej pracy nad wyzwoleniem ludzkości i samego siebie.


Wszystko oszalało, rozpadło się w mgnieniu oka. Nawet ona, całymi dniami pracująca w zamknięciu, z dala od tego wszystkiego co działo się wokół, od całego niepokoju, kryzysów, problemów, od dawna widziała coraz większe symptomy rozpadu. Jednak ostatnie dni to nie był proces naturalny, taki, jaki czyni ewolucja; jako światowej sławy biolog świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Proces zmienił się w nagłą zmianę i nie miało to nic wspólnego z naturą. Nie wiedziała co się stało, wiedziała za to, że teraz po nią przyjdą.
Była to jedynie kwestia czasu, także spakowała się mimo braku jakiegokolwiek pojęcia, co ją czeka i co się jej przyda w tej prawdopodobnie ostatniej podróży. Wmawiała sobie, że jest w pełni na tę podróż gotowa, ale ta gotowość objawiała się jedynie fizycznie bo świadomość opuszczenia nijak nie dawała się oswoić. Szum morza, ukochane langwedockie winnice, przyjaciele, cały jej dorobek naukowy, więcej, dorobek życia, wszystko to musiała porzucić i udać się z nimi. Zanotowała w swym dzienniku „Douzieme Décembre 2031„ i na tym skończyła tym samym przelewając pustkę swych myśli na papier.
Powinna być wdzięczna za szansę na ocalenie, ale za jaką cenę?
Zamieszki na ulicach Montpellier przybrały na sile. Mer Gerard Benait na konferencji dotyczącej bezpieczeństwa miasta zapytany o pomoc wojska w opanowaniu sytuacji odparł, że Ministere de la Defense dla całego kraju ogłosił stan wyjątkowy, jednakże odmawiając jakiejkolwiek pomocy. Według utajnionych źródeł z Pau niektóre oddziały zbuntowały się i siłą próbowały przejąć system habitatów, doszło do regularnych bitew w nieznanych lokacjach.
Odkąd zaczął się ten chaos działało tylko radio. Najpierw ucichły satelity, potem zwariowały sieci naziemne i podziemne. Kto by sądził, że nawet nowa generacja LTE nie wytrzyma takich przeciążeń? Próbowała co jakiś czas odzyskać połączenie z siecią, ale ta odmawiała posłuszeństwa, zaś na ulicę zwyczajnie bała się wyjść. To był jej dom, jej miasto, w nim się urodziła, wychowała, spędziła większość życia, a teraz zwyczajnie bała się wyjść w tak doskonale znane sobie miejsca...
Otrząsnęła się z tych myśli i poszła wypakować parasol. Jak mogła być taka głupia? Na co jej parasol tam, gdzie się udaje? Nie ma tam przecież deszczu, nie ma słońca, nie ma nic, tylko więzienie, mniej komfortowe od tego, w którym od kilku dni się znalazła. Zaczęła przeglądać spakowane rzeczy, by wyrzucić parasol precz. Albo by w ogóle czymś się zająć.
Ewakuacja urzędów i obiektów objęła także lokalne radiostacje, jak podano w uzasadnieniu, w celu odzyskania krajowej informacji oraz komunikacji w obliczu utraty innych źródeł. Jednakże do końca będziemy z naszymi słuchaczami, będziemy zadawać pytania: czym jest ten system habitatów? Dlaczego ukrywano to przed obywatelami? Gdzie się znajdują? Otrzymali?my wiele głosów, że krajowy system habitatów nie był dziełem rządu Francji, lecz projektem międzynarodowym utrzymywanym w ścisłej tajemnicy nawet przed ONZ. O co chodzi?
Ostatnie słowa nie były wypowiedziane starannie modulowanym, wzorcowym głosem spikerki. Zamiast tego wyrażały zaskoczenie i zaniepokojenie.
Panie i panowie, nasi najdrożsi słuchacze, to ostatnia audycja radia Voix Montpellier.
Trzask i szum. Koniec, bez żadnych wyjaśnień, te jednak nie były potrzebne. Teraz zauważyła jak brakuje jej kogokolwiek, nawet tego głosu z radia. Została kompletnie sama, pierwszy raz w jej życiu nastała taka wewnętrzna cisza, wyobcowanie. Jej miasto, jej świat, czyżby wszystko się kończyło? Usiadła na podłodze przy walizce mając ochotę się rozpłakać. Pozostał jej tylko szum zagłuszający poczucie ogarniającej i wszechobecnej beznadziei.
W szum ten wdarła się, niczym nagłe przerwanie złego snu, znajoma melodia, intro jej ulubionej piosenki. Ale inaczej niż po złym śnie nie czekało ją nagłe przebudzenie i powrót do normalnego życia. Był to tylko dzwonek do drzwi. A więc już czas, najwyższy czas, byleby z dala od tego chaosu i do jakichkolwiek ludzi, gdyż przez zbyt wiele dni jej jedynym towarzystwem był radiowy głos. Podniosła się z podłogi i rozejrzała półprzytomnie. Jacykolwiek ludzie niekoniecznie oznaczali coś dobrego, także przysunęła się do panelu drzwi i wstukała szybko kod kamery. Momentalnie ujrzała korytarz a na nim dwóch mężczyzn, jednego niższego, za to dość postawnego, ten patrzył prosto w kamerę, drugi, wyższy i chudy jak szczapa zdawał się nie być niczym zainteresowany, ze znudzeniem oglądał swoje paznokcie. Szerokokątny obraz nadawał tym postaciom jeszcze bardziej kontrastowy i groteskowy obraz, łączył je za to ubiór. Takie same, doskonale skrojone garnitury. Nikt nie włamuje się w dobrym garniturze, dlatego wystukała kolejny kod i drzwi rozsunęły się z cichym szelestem. Chociaż ta myśl ją rozbawiła: nawet gdy życie nauczyło ją, że najwięcej kradną ci noszący najdroższe garnitury, nadal w ten sposób oceniała ludzi.
- Madame Debuche. Widzę, że madame już się spakowała.
Niższy z mężczyzn przemówił rozważając każde słowo, a jednocześnie jakby żadne z nich nie miało najmniejszego znaczenia. Jedyne, co mogło wyrażać jakieś emocje, to byłyby jego oczy, ciemne okulary jednak je zakrywały.
- Maxime, weź bagaże. Jestem major Noel, moje nazwisko nie musi być znane także proszę zwracać się do mnie tym imieniem. Rozumiem, że madame wie, po co tu jestem.




Tłum wzrastał od samego rana, nieuchronnie zagęszczał się coraz bardziej, gdy strumień ludzi i aut próbował wcisnąć się w lejek mostu. Wszyscy chcieli dostać się do Mińska i z zazdrością oraz zawiścią patrzyli na przelatujące niekiedy samoloty, co chwilę wybuchając szmerem, gdy ktoś wskakiwał do rzeki albo jakieś auto próbowało sforsować korek i wojskowe rogatki. Berezyna nie zapraszała nikogo do kąpieli, tylko zdawała się z nich wszystkich kpić, wołać: “Patrzcie, oto przeze mnie, przez moje nurty wieki temu armia Napoleona uciekała w popłochu, przygarniałam ją, tuliłam w odmętach, mieszałam swe wody z ich krwią, a teraz wy, wielcy pogromcy wielkiej armii wielkiego Napoleona robicie to samo, czymże są więc wasze wszystkie wojny, historie, wszyscy carowie i cesarze wobec mnie, rzeki? Będę tu płynąć za wieki, tak, jak płynęłam wieki temu, będę tu nadal gdy pamięć o was będzie bardziej mglista, niż pamięć o Napoleonie”.
Nie miałby sił by walczyć z rzeką, tak samo by walczyć z tłumem, także zjechał na bok i wysiadł z auta. Chociaż nie wiedział przed czym ucieka to czuł, że nie powinien, nie po tym, do czego się przyczynił w imię nauki. Był dla siebie zaprzeczeniem Mefistofelesa, tej części siły, co wiecznie pragnąc zła wiecznie czyni dobro, gdyż sam zawsze chcąc dobrze, łącząc genetykę z etyką, filozofią dopuścił się zła i krzywdy ludzkiej. Mefistofeles, pełen cynizmu, na pewno gorzko by się śmiał nad nim, wypełnionym naiwnością staruszkiem. Cokolwiek miał za plecami zasłużył na to. Tak czy siak nie miał jak uniknąć kary, więcej, wiedział, że większość tego tłumu jej nie uniknie, czy sobie zasłużyli na nią czy nie. Tłum najwyraźniej też to wiedział, każda jego cząstka czekała tylko na właściwą chwilę, na impuls, by rozgorzeć i spłonąć w nagłym akcie desperacji i paniki. Głosy wokół się nasilały, ludzie przemieszczali coraz szybciej, cierpliwość się kończyła, a w tym wszystkim do jego uszu doszedł płacz dziecka.
Nie zauważył, kiedy w trakcie tych rozmyślań wózek znalazł się obok niego, przewrócony, porzucony. Miał wrażenie, że nikt wokół tego nie zauważał, albo zauważać nie chciał. Przykucnął obok wózka i wyciągnął z niego dziewczynkę, szczelnie otuloną przez czerwony, puchaty kombinezon; miała na oko kilka miesięcy. Konwulsyjnie ściskała w ramionach misia-maskotkę i nie chciała przestać płakać. Nigdy nie miał dzieci, poświęcił życie nauce, badaniu gatunków i pracy nad poprawą ich przyszłości, dostosowaniem do zmiany uwarunkowań środowiskowych - zbyt późno dowiedział się jednak, czemu Centrum Naukowo-Techniczne FSB tak hojnie finansowało badania.
Wziął dziewczynkę na ręce z kruchą nadzieją, że jednak zjawią się jej rodzice, gdziekolwiek zniknęli. Świadomość, że mama i tata niemal na pewno się już nie odnajdą skutecznie tę kruchość łamały. A więc on, bezdzietny staruszek nie mający najmniejszego pojęcia o dzieciach w chwili, gdy kończył się świat, pozostanie sam z obcym maluchem. Pozostało mu tylko oczekiwać, aż wszystko dobiegnie kresu, także dziwił się niemal żywotności tłumu, jakby wokół nikt poza nim nie rozumiał, że jedynie anioł mogący zabrać ich ku niebu dałby radę ich stąd wyciągnąć.
I wtedy usłyszał głos tego anioła. Nie dobywał się on jednak z góry, tylko przeciskał pomiędzy ludźmi, zaburzając ich bezwład odwrotnym wektorem ruchu.
- Profesorze Dmitrowiczu Zubarewie! Kola!


- Tak, wiem, chociaż nie wiem wielu innych rzeczy, majorze. Właściwie nic więcej nie wiem.
- Wystarczy “Noel”. Wierzę, że w drodze uda się odpowiedzieć na jak największą liczbę pytań.
- A jeśli nie chciałabym iść?
Znała odpowiedź, wiedziała, że nie ma wyboru, ciężko jej było jednak tak w jednej chwili opuścić dom nawet, jeśli gra na zwłokę nie miała najmniejszego sensu. A może chciała sobie dodać tym pytaniem nieco animuszu, sprawić sama przed sobą wrażenie, że ma jakikolwiek wybór? Stawić jakikolwiek opór nieakceptowanej rzeczywistości?
- Obawiam się, że musielibyśmy zastosować środki przymusu.
Beznamiętna odpowiedź doskonale przygotowanego agenta. Uśmiechnęła się z nieprzyjemnym grymasem.
- Rozumiem, że nasze wojsko zmieniło priorytety z chronienia ludzi na porywanie ich?
- Nie, madame nie rozumie. Wie madame, kim był Phil Schneider?
- A powinnam wiedzieć?
- Był uważany za wariata, bo mówił różne rzeczy. Nie wiadomo ile było w tym prawdy, nie brzmiał zbyt wiarygodnie. O kosmitach i inne takie. Wśród jego wypowiedzi przebijały się też takie o tworzeniu podziemnych miast na terenie, czy, będąc poprawnym, pod terenem USA w ramach szczególnie tajnego projektu.
- I mam się dziwić, że był uważany za wariata? Niech sobie siedzi w szpitalu, co mi do tego? Jeżeli chce pan zmieniać temat rozmowy...
- Nigdzie nie siedzi, od dekad nie żyje. Uduszono go za pomocą żyłki. Bo widzi pani, Schneider wiedział tyle, ile miał wiedzieć, to, co mówił... było szokujące, zbyt szokujące jak na tak wykształconego człowieka oraz doskonałego inżyniera. Jednak nie wszystko to było zmyślone. W jaki lepszy sposób można było zdyskredytować głos dziesiątek fachowców na temat takiego projektu, niż pozyskać jednego z nich i skłonić go do wygadywania kompletnych bzdur o sojuszach Eisenhowera z kosmitami? W ten sposób ośmieszył tych, którzy szukali wiedzy na temat nie podziemnych miast i kosmitów, ale podziemnych instalacji. Nie wiem, czemu zginął. Może dlatego, że ruszyło go sumienie.
- Czemu pan mi to wszystko mówi?
- Nie był to projekt CIA, Departamentu Obrony czy w ogóle amerykańskiego rządu. Był to projekt NATO mający z początku przygotować elity rządzące na krótkotrwały konflikt z użyciem broni A, B i C. Jednak widmo takiej wojny w latach dziewięćdziesiątych zaczęło przemijać, zegar oddalił swą datę. Widzę, Maxime, że wszystko zabrane i możemy ruszać?
- Jakbym miała jakiś wybór...
Przerwał jej natychmiast.
- Gdy madame dowie się reszty dotyczącej habitatów to sama przyzna, że to właściwy wybór, dla siebie samej i dla kraju.
Kolejny raz usłyszała to określenie, a nadal nie wiedziała, czemu i do czego właściwie zmierza. Znała tylko nazwę. Czemu jej to wszystko opowiadał? Odizolowana od jakiegokolwiek źródła prawdziwej informacji mogła tylko spodziewać się najgorszego, ale musiała o to zapytać.
- Czy... czy właśnie zaczął się taki konflikt? Czy zaczęła się wojna?
Major spojrzał na kobietę ze szczerym zafrasowaniem.
- Nie, madame. Urwały się wszelkie konflikty, nie ma żadnej wojny. I to jest właśnie najdziwniejsze. Tego jednego nie potrafię pojąć.


Nie miał zbyt wiele czasu na myślenie i czekanie, toteż zabrał dziecko ze sobą sam dając się ciągnąć kobiecie za rękę. Jego anioł stróż, noszący zarówno imię Tatiana jak i automat przewieszony na piersi dobitnie przypominał mu, dlaczego zasłużył na piekło. Żył jak pączek w maśle uwiedziony wszelką pomocą w realizowaniu swoich celów. Jakże zaszczytnych celów! Chciał poprawić ewolucję, gdy ta nie nadążała za zmianami środowiskowymi. Poprawić warunki dla człowieka, otworzyć z czasem, z wiekami nowe planetarne drogi ekspansji. Otworzyć przed człowiekiem oceany, niegościnną tundrę, rosnące z kolejnymi dekadami pustynie. Klimat stawał się coraz ostrzejszy, coraz skrajniejszy, więc poszukał odpowiedzi na to w genetyce. Powinien się domyślić, czemu jego badania były tak hojnie dotowane przez FSB, na pewno się domyślał, ale udawał sam przed sobą, że był zbyt pochłonięty pracą. W abecadle zbrojenia obok liter A, B, C, E oraz I pojawiła się nowa. Litera G. Czasem się zastanawiał ile czasu ludzkość jeszcze potrzebowała, by swą inwencją w zabijaniu wypełnić cały alfabet.
Wpatrywał się w modułową OC-14 Grozę za każdym razem, gdy Tatiana oglądała się w jego stronę. Nieregularne, spłowiałe kolory zlewały się z całą jej postacią, z mysimi, związanymi włosami, z nieuszminkowanymi ustami, bladozielonymi oczami. Była niesamowicie pozornie niepozorna, nie zwróciłaby na ulicy niczyjej uwagi. Był przekonany, że nawet w strefie walk by się to nie zmieniło. Nigdy nie zastanawiał się, ilu ludzi nie zdążyło przed śmiercią zrozumieć jakim błędem było niezauważanie jej. Wraz z rozwojem cichego dyplomatycznie ale głośnego fizycznie konfliktu na granicy z Chinami, oraz z jak najbardziej głośnymi dyplomatycznie konfliktami secesyjnymi części republik Federacji miała najpewniej wiele okazji do uświadomienia innym takowego błędu. Aż do czasu, gdy przydzielono ją na stałe do ochrony jego projektów. I jego samego. Nawet mimo przyjaźni (a jeżeli była udawana, by lepiej go kontrolować?) nigdy nie potrafił czuć się w jej obecności bezpiecznie. Czasem dawała się przyłapać na nieobecnym spojrzeniu mówiącym o jej przeszłości więcej niż wszelkie akta.
- Jesteśmy.
Puściła jego rękę po dłuższej chwili wspinaczki w górę zbocza, ignorując idących za nią z ciekawości ludzi. Teraz dopiero zwrócił uwagę na jej zrezygnowaną postawę, opadłe ramiona, lekceważenie otoczenia. Nic co widział do tej pory, żadna panika tłumu, żaden wypadek i chaos, nie potrafiło zaniepokoić go bardziej.


Cisza trwała już dłuższy czas, przez całą drogę do samochodu. Na paliwa wodorowe; od razu to zauważyła. Ergonomiczny kształt kojarzył jej się ze spłaszczoną z jednej strony poduszką. Srebrnoszary Citroën. No tak, rząd dbał o wszystko, nawet w działaniach operacyjnych musiał propagować ekologię i przywiązanie do rodzimych marek. Uciekała myślami ku takim szczegółom czekając, aż to major odezwie się pierwszy. Ten jednak zajęty był obserwowaniem otoczenia i jeszcze niejedna minuta jazdy upłynęła nim się odezwał.
- Habitaty zapewnią ochronę. Na określony czas. Nikt z nas nie wie co nas czeka, dlatego musimy zabezpieczyć najcenniejsze osoby, tak na wszelki wypadek. Takie jak madame.
Zapewne powinna czuć się wyróżniona, ale nie odpowiedziała na to ani słowem, zamiast tego obserwowała przez przyciemnione okno ulice, mijała wzrokiem coraz większe gromady ludzi w przeróżnych odmianach zarówno pośpiechu, jak i bezczynności. Major w odpowiedzi na to milczenie odkaszlnął i zaczął kontynuować.
- Nawet na kilkadziesiąt lat. Zależnie od poziomu wykonania.
- A poziom wykonania, jak i liczba habitatów jest zależna do finansów, czyż nie?
Wtrąciła się w jego słowa spodziewając się wykrętnej odpowiedzi. Major jednak ją rozczarował.
- Tak, co więcej, finansowanie mogło być znacznie lepsze i ochrona objęłaby wtedy większą liczbę ludzi. Ale jak to zawsze bywa znajdowały się ważniejsze wydatki. Wprawdzie niektórzy inaczej określiliby co dla nich jest ważniejsze... Tak czy siak po wejściu do habitatu wyjść można dopiero po procedurze wyjściowej i otwarciu grodzi. Procedura trwa godzinami, zaś samo otwarcie może nastąpić z zewnątrz ze strony upoważnionych osób, lub automatycznie po realizacji podtrzymania funkcji habitatu.
- Czyli to więzienie.
- Nadal madame nie rozumie...
- Owszem, nie rozumiem.
Spochmurniała. W pamięci miała wcześniejsze relacje z radia. Wszelka informacja skupiała się na braku informacji. Braku kontroli. Wszelkie loty zawieszone. Wszelkie rejsy zatrzymane. Wszystkie sieci wyłączone. Brak kontaktu nawet z sąsiednimi krajami... i narastająca atmosfera czegoś nieokreślonego, ale śmiertelnie niebezpiecznego, nieuniknionego. Nie rozumiała z tego nic, tym bardziej była zirytowana zachowaniem majora, jego pośpiechem, uporem. Przekonaniem, że to wszystko konieczne. Najcenniejsze osoby... prychnęła rozeźlona. Na pewno w tej kategorii umieszczono wielu polityków, tę najmniej potrzebną część społeczeństwa.
- Zatrzymaj się i otwórz okno.
Zerwała się nagle z miejsca, zatrzymana jedynie przez pas bezpieczeństwa, swoją stanowczością zmuszając Maxima by jej posłuchał. Widziała złość Noela, jak zdenerwował go ten wyskok. Widziała jednak również tę kobietę z dzieckiem, która machała do nich by ją zabrać, wybiegając z coraz gęstszego tłumu.
- Oszalałaś?
Major zgubił nagle to swoje ciągłe “madame” i niezmącony spokój. Kobieta zignorowała go tak samo jak jego ruch skierowany pod marynarkę.
- Proszę, niech pani powie, czego pani potrzebuje...
Nie zdążyła dokończyć, gdy wypadki potoczyły się z prędkością błyskawicy. Ktoś odepchnął kobietę, wsadził ręce, złapał za kierownicę jednocześnie próbując otworzyć drzwi. Kolejny mężczyzna chwycił za klamkę przy jej oknie. Obaj zniknęli w jednej chwili; chociaż pierwszy z nich nie do końca, gdyż po części został: pozostawiając we wnętrzu samochodu krew i tkanki ciała. Z tą samą utratą elegancji i uprzejmości Noel chował z powrotem pistolet a Maxime ruszył zanim jeszcze otrząsnęła się po huku wystrzału.
- Zut! Putain! Nic nie widzę!
- Jedź!
- Nic nie widzę!
- Jedź, enfer!
Maxime po chwili wahania puścił kierownicę i przetarł twarz z krwi by widzieć cokolwiek, Noel już chusteczka przecierał szybę od środka. Citroën wyskoczył do przodu stanowiąc zaczyn ogólnej paniki tak, jakby tłum czekał tylko na tę chwilę. Ktoś wbiegł na drogę, uderzył w maskę, przy akompaniamencie krzyku przeturlał się na drugą stronę.
- Zut! Jedź.
Głos Noela mimo przekleństwa rzuconego pod nosem zabrzmiał już pewniej, a przynajmniej do chwili, gdy obaj dostrzegli czarne kombinezony RAIDu na wylocie z miasta. Minęły już lata odkąd Recherche-Assistance-Intervention-Dissuasion w toku coraz większych problemów społecznych, jak eufemistycznie określano zamieszki i coraz większe podziały, został rozszerzony z Paryża na kolejne miasta.
- Jedź.
Noel tym razem warknął widząc wahanie Maxima. Nie mieli czasu na wyjaśnianie, przesłuchanie, na służbowe przyjemności, komisyjne zbieranie ludzkich szczątek z chusteczki. Na nic, nawet na tamto zajście. Być może mieli tylko godziny do zamknięcia habitatu. Oby nie mieli kolczatki. Oby...
Maxime rozpędził się i wpadł na polowy szlaban nie patrząc na zaskoczonych funkcjonariuszy muszących wiedzieć przez rejestrację, że to samochód służb. Ta chwila dezorientacji pomogła im przejechać, wprawdzie z rozbitymi światłami i złamanym szlabanem za sobą - ale obaj mieli pewność, że wszelkie szlabany czy samochody stracą niedługo swoją użyteczność. Madame Debuche nie uchyliła się nawet na dźwięk cichego terkotania za plecami i stukotu w szybę. Widocznie kuloodporną. Była zbyt zajęta patrzeniem bez słowa na swoje dłonie brudne od krwi. Dopiero po chwili dotarły do niej łagodne słowa wypowiadane kobiecym głosem.
- ...niezwłocznie zgłosić się do lokalnego przedstawiciela i rzeczoznawcy szkód. Życzymy miłego dnia.
- Wyłącz to.
- Ale wtedy stracę ubezpieczenie.
- No i?
- Bonjour. Twój numer ubezpieczenia to...
Ta krótka wymiana słów między Noelem i Maximem i późniejsze wyłączenie komputera pokładowego wyjaśniło jej więcej niż wszystkie wcześniejsze rozmowy.
Już rozumiała.


Dopiero na terenie niewielkiej wojskowej placówki poczuła się na tyle pewnie, by niemalże wpaść w histerię.
- Kola, to wszystko to już koniec, słyszysz? Nie ma już kontroli nad niczym. Nad niczym! Nawet nad Iskami...
Chyba tylko w jej ustach coś tak morderczego mogło zabrzmieć tak pieszczotliwie.
- Jak to nad niczym, a Moskwa...
- Nie rozumiesz, Kola, że nie ma już Moskwy? Wybij sobie z głowy Moskwę! Wybij sobie z głowy Rosję. Niedługo wszyscy wybiją sobie z głowy też Białoruś. Po co oni uciekają do Mińska? Myślą, że się uratują? Tylko odwlekają w czasie, a w czasie zawarte są gorsze rzeczy...
Dziecko nie płakało już, zasnęło na rękach profesora, najwyraźniej ze zmęczenia. Ten widok na moment uspokoił Tatianę, pozwolił jej odetchnąć. Być może sama chciała mieć dzieci, ale jej praca... Jeżeli o tym myślała, to szybko odepchnęła to kolejnymi słowami.
- Wszystko jest stracone, wszystko uwolnione. Nawet to, o czym nikt nie powinien wiedzieć. Twoje prace...
- Właśnie, co z moimi pracami, co z nimi zrobiliście?
Przerwał jej zniecierpliwiony. Zamiast odpowiedzieć ruszyła w stronę zakamuflowanego śmigłowca, skąd równie niecierpliwie machano na nią.
- Kola, słuchaj. Twoja praca nie przepadnie. Laboratoria ewakuowano godziny temu na północ. Do Szwecji. To w końcu prace naukowe.
- Testowane na ludziach. Tworzące mutacje!
- A co ja mogłam z tym zrobić? Ja tylko ochraniam...
- Wszyscy tylko ochraniacie.
Mówiła prawdę, nie odpowiadała przecież za cele i kierunki działania całego pionu. Mimo wszystko nie mógł tego jej wybaczyć. Nie mógł sobie wybaczyć. Zadrżał momentalnie. “Wszystko uwolnione”- jeżeli wśród tego było także to, o czym myślał... skażenie gorsze od radioaktywności. Pokolenia wykolejonego genotypu.
- Możemy uciec. Mam znajomości, szukałam cię w tym tłumie. Możemy uciec na zachód, mam schronienie. Kola, zrobię co chcesz, jeśli mi wybaczysz.
- Wszystko? Zabierz ze sobą dziecko zamiast mnie. To moja wnuczka.
Skłamał z pełną premedytacją. Gdziekolwiek znalazła bezpieczne miejsce pozbyto by się zwykłego dziecka. Ale nie takiego z jego genami, dziedziczącego po tak potrzebnym im naukowcu. Wszystkie jego dzieła, nawet te najbardziej absurdalne, kiedyś tak szczytne wydawały mu się teraz nieludzkie, wstrętne, wrogie. Żyć pod wodą! Żyć w przestworzach! Żyć bez głodu, bez zimna. Na mroźnych pustkowiach i rozgrzanych pustyniach. Wszystko takie marne... Po chwili dopiero uświadomił sobie, że musiał być pod ciągłą obserwacją służb. Gdzie jest, co robi. Skoro wiedziała, gdzie go znaleźć. Poczuł się z tego powodu nieswojo, wręcz zdradzony. Jak więzień. Miał nadzieję, że nie miała przy sobie tak dokładnych danych, by odkryć jego blef.
- Nie wiedziałam, że miałeś w ogóle dzieci...
- O wielu rzeczach nie wiesz. Chyba cię wołają.
Wskazał głową na śmigłowiec.
- I wybaczam ci.
Powiedział to szczerze. Bo czemu ona miałaby być winna? Czemu oni wszyscy? Byli tylko narzędziami, robili co w ich mocy to, co było dla nich słuszne. To on był twórcą, on był odpowiedzialny. Drgnęła i dopiero po chwili wahania zabrała dziecko na swoje ręce, przytykając je do modułowej Grozy. Dziewczynka obudziła się i załkała w zaspaniu, wypuściwszy przy tym z rąk pluszową zabawkę. Jej wrzask zlał się z całą kakofonią otoczenia, kolejnymi komunikatami z megafonów, furkotem i dudnieniem przelatujących samolotów, szumem masy ludzi, samochodów.
- Żegnaj, Kola.
Nie odpowiedział na te słowa, nie popatrzył nawet na to jak wsiadała do śmigłowca z dzieckiem. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że wraz z odlotem ostatnich mundurowych zaroiło się wokół od ludzi. Wpatrywał się w leżącego w błocie misia, tanią pamiątkę ze stolicy, trzymającego pęknięty, plastikowy napis Москва.


To już tyle lat...
Tyle lat służby dla swojego narodu. Stortinget jednogłośnie przyjął w trybie wyjątkowym wszystko. Pieczętując jedynie fakt dokonany. Przesunęła palce po biurku. Ani śladu kurzu. Wszystko zapięte na ostatni guzik, zawsze dbano o najmniejszy szczegół. O to, by panował ład, porządek. W każdym detalu.
A teraz nadchodził chaos, wobec którego byli niemal bezradni. Wszelkie raporty myliły się jej już w głowie, stare, nowe. ESA, Spitsbergen, TTAPS, Gunung Tabora, fitoplankton i tysiąc innych. Odesłała już wszystkich i została sama w biurze wychodzącym na wschód. Nie chciała, by ktokolwiek widział jej zmęczenie. A tak, po tych wszystkich latach była już zmęczona. Pracowała jak mogła by na emeryturze wiedzieć, że kolejne pokolenia czeka lepsza przyszłość. Ale nie była wszechmocna. Nie była super-bohaterką, która nagle ujawni swe moce i w ostatniej chwili, po dramatycznej pauzie ocali świat. Świat, jaki znała, już przegrał, jedyne, co można było zrobić to zminimalizować straty. Nie poddać się rozpaczy i ratować co się tylko da. O ile się da. Koiła ją jedna, absurdalna myśl. Nawet śmierć oceanów nie oznaczała końca życia. Gdzieś tam ocaleją organizmy, które przetrwają. Myśl ta była totalnie absurdalna w tej sytuacji, ale dawała jej jakiś jeden pewny punkt odniesienia. W sytuacji, gdy nie wiedziała co ich wszystkich czeka. Dlatego też została. Nie odeszła z pozostałymi do habitatu. Nikogo nie obwiniała, nie czuła się lepsza, kilku swoich przyjaciół prawie że przymusiła by się ewakuowali. Po prostu to nie był jeszcze koniec walki. “Jeszcze nie jestem na emeryturze” - pomyślała z nieco gorzkim uśmiechem.
Byli niemal bezradni. A więc nie całkiem. Była przekonana, że najwięcej szkód uczynią sami ludzie, w panice, rozpaczy, strachu lub bezkarności. Ślubowała, że będzie tym ludziom służyć i pragnęła tego ślubowania dotrzymać. Zorganizować walkę o przetrwanie i zachowanie człowieczeństwa choćby w przypadku jedynie jednostek. Skarbiec został zabezpieczony, to jedno miała z głowy. Skarbiec, który dawał ludzkości o wiele więcej, niż bogactwo.
Zasunęła kotary biura nie chcąc widzieć chmur na wschodzie, irracjonalnie traktując je jako wróżbę tego, co dopiero przyjdzie. Pomieszczenie miast stać się przytulnym sprawiło po tym wrażenie kajuty na statku, klaustrofobicznej, trzęsionej falami za każdym razem, gdy mocniejszy podmuch wiatru uderzał w szyby. Uważano ją zawsze za twardą polityk, niezłomną, nie do zdarcia.
I będą tak uważać do końca, bo osamotniona w biurze nie miała komu okazać strachu. A tym razem się bała. Naprawdę bała.







4 komentarze:

  1. Ja to jednak skopiuje i wydrukuje, i wtedy przeczytam bo to strasznie długie na bloga a ja czytać lubię w łóżku. Skomentuję więc bardziej treściwie za jakiś czas! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. To jednak ktoś to rzeczywiście czyta, teraz poziom stresu wzrósł :D Jak najbardziej popieram czytanie rzeczy wydrukowanych i obiecuję, że postaram się co niedzielę wrzucać kolejny fragment.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zacznę więc może od tego, że całość czyta się bardzo przyjemnie. Fantasy to całkowicie mój klimat, więc śmiało mogę powiedzieć, że masz za to u mnie wielki plus. Miałeś zdecydowanie racje pisząc w grupie o długich rozdziałach, ale tekst jest tak wciągający, że niemalże nie da się tego zauważyć (z wyjątkiem tego, że trzeba się trochę na przewijać.) Prolog zdecydowanie zachęca do kontynuacji czytania, nie mam żadnych zastrzeżeń. W końcu trafiłam na bloga, którego czytanie wypełni mój czas w wartościowy sposób. Zaczynam dalszą lekturę.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem dosyć uspokojony tymi słowami, gdyż wiem, że początek jest mocno chaotyczny i osłabiony dialogowo, co wynika z potrzeb dalszego ciągu, co z pewnością nie ułatwia czytania.

    OdpowiedzUsuń