Prolog
Jaki
kolor ma zakoska? Przypomnijcie sobie wszystkie kolory jakie znacie,
a potem wyobraźcie sobie barwę, której wśród tych kolorów nie
ma. Ludziom, którzy widzieli zakoskę jej kolor wydawał się
oczywisty.
Tłumaczył,
na czym polega poezja - na tym, by ubrać w krótkie słowa rzeczy
zrozumiałe dla wielu, ale których wyjaśnienie wymagałoby długiej
rozprawy, gdyby nie wspólne doświadczenie i emocje w tej poezji
zebrane. Także krótko mówiąc zakoska ma kolor zakoskowy. Gdyby
próbować opisać odcień zakoski za pomocą nazw innych barw, wtedy
myśl człowieka, który kwiatu zakoski nie widział, stworzyłaby w
głowie użyte do opisu barwy raz na zawsze grzebiąc szansę
wyobrażenia sobie koloru zakoskowego. Wazon pełen kwiatów zakoskek
stał w promieniach Słońca rozświetlających całe biurko.
Jasnych, złocistych promieniach, nie takich, jak w czasach, o
których się uczyła. Ciężko jej było sobie wyobrazić, że
słońce nie wyglądało tak jak teraz, że dało się je oglądać
patrząc prosto na nie, że było czerwoną kulą zasłoniętą przez
rdzawe chmury. Wtedy, w czasach starożytnych, nim bogowie utworzyli
świat z tego chaosu. Uczono ją, by doceniała Słońce, by składała
mu pokłon w podziękowaniu za wszystkie jego dary. Ale, prawdę
mówiąc, niekiedy wolała chłód i cień, nie rozumiejąc
przesadnego jej zdaniem uświęcenia Słońca. Po prostu wisiało na
niebie. W upalne dni wolała nawet by zniknęło.
Zazwyczaj
jednak uwielbiała pogodne dni takie jak dzisiejszy, tym bardziej
nużyło ją to, że musiała tu siedzieć nim skończy pisać
wypracowanie właśnie o tych czasach. I to nawet nie miało
znaczenia co napisze - wystarczyło, że będzie pięknie
wykaligrafowane. Westchnęła sama do siebie i zaczęła.
„Wiedzące,
libryści, sakryficy, planetnicy i wszyscy uszczęśliwieni dostępem
do zasobów Dolor-Orakla najczęściej twierdzą, że nasz świat
narodził się z chaosu. Nawet ta nazwa według nich wywodząca się
z mieszanki imienia pierwszej Wiedzącej - element Dolor - ze słowem
z jednego ze starożytnych języków - element Orakla - nie podsuwa
im myśli o świecie istniejącym przed Golemem. Nie wszyscy z nich
chcą pamiętać, że nasze zmysły widzą jedynie cienie
wszechświata, skrywające jego naturę iluzje. A jakże ograniczone
są nasze zmysły! Wierzymy w to, co widzimy, a widzimy jedynie
oczami, wierzymy w to, co słyszymy, a to dzieło naszych uszu.
Dotyk, smak, węch - wszystko to twór naszych palców, języków,
nosów. Jesteśmy ciepłolubnymi larwami na lodowej tafli, dla
których świat to jedynie ciepło. Czują to ciepło pod taflą,
szukają go i na tej podstawie opisują świat dookoła. Sięgnięcie
do źródeł ciepła, poznanie pełni bogactwa podwodnej głębiny
wykracza już poza ich pojęcie. I tą wiarą w zmysły stwarzamy
świat uznając go za prawdziwy, gdy to tylko jeden z wielu światów
- w strachu przed jego utratą odrzucamy inne. W tym odrzucamy
poszukiwania światów innymi drogami, choćby poprzez matematykę. A
najprostsze równanie arytmetyczne wskazuje, że skoro upadek Golema
wyznacza początek świata, to musiał On najpierw zostać pokonany.
By zostać pokonanym musiał istnieć. A by zaistnieć musiał zostać
stworzony. Jakże boimy się aktu stworzenia bogów! Jakże boimy się
myśli, że to my jesteśmy ich ojcami i dziećmi zarazem. Są tacy,
co nazwaliby to herezją i tym uciszyli swoje sumienia. To takie
proste. Heretyczka! I pozbawiają się w ten sposób problemu, nie
muszą myśleć. Ale większą herezją jest celowe zapominanie, że
Golem jak wszystko inne należał do koła, do nieskończoności.
Powrócił do tej samej wody, z której wyszedł, tak samo, jak jego
twórcy i pogromcy, tej samej, do której podążymy my wszyscy by
stać się kiedyś czymś nowym a mimo wszystko tak podobnym. Jest to
nieustanny krąg życia i tylko ignorant wątpiłby w poziom rozwoju
starożytnych, nazwałby ich zacofanymi. Myślę, że odpowiedzi na
te wątpliwości trzeba szukać wśród starożytnych ruin wypalonych
atakiem Golema, by lepiej zrozumieć jego naturę i uniknąć losów
jego twórców.“
Nie
mogła tego pokazać, doskonale o tym wiedziała, ale słowa same
wypływały jej z głowy. Jeżeli pokaże to nauczycielce to narobi
sobie problemów i przez wiele pogodnych dni będzie siedziała
zamknięta nad kolejnymi zadaniami. Znowu nazwaliby ją heretyczką,
a teologia wspólnoty nie mogła tolerować herezji. Przyniosło jej
to na myśl niezwykle stare powiedzenie, które uznała za idealne na
początek wypracowania. Zapisała je bardzo starannie, dokładnie
tworząc wszelkie zawijasy:
„Nie
czas żałować róż, kiedy płoną lasy.“
Hasło
przewodnie teologii wspólnoty. Niezwykle łatwo pozwalało budować
jeden, znany świat na zbrodni i wykluczeniu. Czemu nie miała
żałować róż? Czy róże nie miały prawa być żałowane? Czy
nie były tą samą cząstką świadomości co lasy... często z róży
mogło powstać więcej, niż z lasu, ale nie było to do
przewidzenia, nie pozwalało się kontrolować. A największym
wrogiem każdej grupy, systemu, wiary była nie inna, opozycyjna
grupa, system, wiara, ale to, czego nie mogli kontrolować. Jakiejś
cząstki świadomości, jakiejś nauki, jakiegoś aktu tworzenia.
Kontrola! To było słowo klucz do tego wszystkiego. Kontrola by
przetrwać nie zawsze zanikała, gdy przetrwanie było pewne. A i nie
zawsze je gwarantowała...
„Heretyczka!".
A
jeżeli ona była różą skazaną na stratę? Jak wszystkie te róże
poświęcone na ołtarzu konieczności usprawiedliwiającej zbrodnie.
Tak, mimo młodego wieku wiedziała, że to na nich zbudowany jest
świat, że dzięki nim powstała ta posiadłość, jej rodzina, te
lasy wokoło. Ten, kto wygrywał zmieniał je w prawo chroniące
przed zbrodnią, ale jak mogło działać, skoro na niej było
stworzone? Jedynie cienka granica uznania dzieliła zbrodnię od
bohaterstwa, wyrzutków od władców. Wiedziała, że czasem
przerażała dorosłych takim myśleniem, że niektórzy podejrzewali
ją o bycie kolejną Wiedzącą.
Na
razie siedziała uwikłana w system czegoś tak durnego jak dokładna
i piękna kaligrafia, mając ochotę zbuntować się przeciwko klatce
w jakiej tkwiła, uciec w świat, zmieniać go. Wbrew teologii
wspólnoty właśnie ta niespodziewana jednostka, niespodziewane
zdarzenie tak skrzętnie eliminowane mogło uratować wszystkich i
nadać nowy kierunek. Pojedyncza róża mogła w pełni zakwitnąć.
Każda ich teologia budowała kolejna teologię, każda przemoc
tworzyła przemoc, siła rodziła siłę, słabość przynosiła
słabość.
Jedynym
wyjściem z tego błędnego koła było coś niespodziewanego. Coś
poza kontrolą. Jakaś matematyczna zmienna.
Spojrzała
na wazon z zakoskami. Kochała kwiaty, a zakoski uwielbiała w
szczególny sposób. Uważano je za chwasty, porastały od dołu
zboża, owijały się wokół nich, a gdy przychodziły sianokosy i
ścinano zboża zakoski ujawniały się nagle wśród pól,
wyskakiwały zza sierpów i kos, z czego zresztą wzięły swoją
nazwę. Podobno zboża te, jak pszenżyto, były darem dawnych
czasów, nieprzystosowanym do życia w tym świecie - inaczej niż
dzieci tego świata w postaci między innymi właśnie zakosek,
nowego, ekspansywnego gatunku. Może to dlatego je tak uwielbiała,
gdyż stanowiły zagrożenie dla despotyzmu żywnościowego jaki
prowadziła jej rodzina, na którym opierała swą władzę, przeciw
której buntowała się w sercu. Bo władza zawsze opierała się na
kontroli uzależnień, na kontroli źródeł „narkotyku". A
mało było większych uzależnień, niż potrzeba jedzenia.
„Nie
czas żałować róż, kiedy płoną lasy.“
W
najmniejszym stopniu nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo to
zdanie wyjaśniało wieki temu motywacje Golema.
-
Obie stoimy już nad grobem. Możesz mi powiedzieć jak udało ci się
to wszystko rozwiązać.
Dwie
staruszki napawały się słonecznym dniem spędzanym wśród
otaczających je złocistych pól tym bardziej, że pamiętały
jeszcze inne słońce, inną ziemię, na własnej skórze przeżyły
przemianę kuli na nieboskłonie z niepokojąco krwawej w tak
świetlistą, że nie dało się na nią patrzeć. Dzień ten umilał
im świergot ptaków, o których nadal nie wiadomo było, skąd się
wzięły, jak powróciły, gdyż uznano je dawno temu za wymarłe.
Wszystko wokół było dla nich niczym z bajki, dlatego każdy dzień
w tej scenerii przynosił im szczególną radość; radość, jakiej
kolejne pokolenia już nie zrozumieją.
-
Przekażesz jej to? - Druga kobieta odpowiedziała wymijająco,
pokazując przy tym na amulet wiszący na szyi rozmówczyni.
-
Przecież wiesz, że przekażę. Jak i wszystko inne. Ale nie
rozmawiajmy o tym teraz... nawet, jeśli zobaczyłaś niedawno coś
nieuniknionego. Kto jak kto, ale ty nie powinnaś sugerować potrzeby
przekazywania czegoś. Czuję się wtedy nieswojo. Nie chcę
wiedzieć, kiedy umrę.
-
Jeżeli cię to pocieszy, to umrzesz niespodziewanie, bez mojej
uprzedniej wiedzy.
-
Nawet nie wiesz, jak bardzo mnie to pociesza. Zawsze chciałam umrzeć
w najmniej spodziewanym momencie. - Staruszka z ironią i
rozbawieniem jednocześnie nadal jednak nie dała się odwieść od
szukania odpowiedzi. - A teraz zamiast zmieniać temat powiedz mi to
wreszcie.
-
Ciężko jest być Wyrocznią. Każdy chce wiedzieć wszystko, gdy
dostrzegłaś tylko przypadkowe wycinki. Rzeczy tak odległe, że bez
ujrzenia ich trudne do opisania. Nigdy nie wiesz, kiedy i komu ta
wiedza zaszkodzi.
-
Daj spokój. Znamy się tyle lat, jeśli mi powiesz to zachowam to
dla siebie. A od dawna zżera mnie ciekawość.
-
Jakbym nie wiedziała. Męczysz mnie o to bez ustanku. Ufam ci. Ale
nie zawsze od nas zależy co powiemy innym nawet, jeśli nasze usta
pozostaną zamknięte a palce nie zaznają pisma.
-
Znowu to robisz.
Zauważyła,
że upomniana o to siwiuteńka kobieta, która nazwała siebie
Wyrocznią, wyraziła coś na kształt rozbawienia. Kącik ust
drgnął, jednak oczy pozostały te same, od dawna oddalone, nieco
smutne o ile można tak było o nich powiedzieć, żaden śmiech nie
zabrzmiał też wokoło. Znała ją od dziecka, chociaż mało
pamiętała już tamte czasy, nigdy jednak nie zauważyła by kobieta
ta okazała wprost radość; kiedyś jeszcze się uśmiechała, ale z
każdym kolejnym rokiem poważniała coraz bardziej. Mogła całymi
latami starać się zrozumieć ten bezbrzeżny spokój i smutek,
wyjaśniać go podróżami w miejsca jej nieznane, ale nie potrafiła
tego wszystkiego pojąć zupełnie do końca. Nauczyła się
przyjmować to i akceptować. Wyrocznia po chwili tego rozbawienia
odezwała się w końcu.
-
Dobrze, jestem ci coś winna. Ale nie ja sama na to wpadłam, pomogło
mi pewne dziecko. Nie mów też, że nie ostrzegałam...
-
Biorę to na siebie - ponagliła ją.
-
A więc dobrze. Wszystko zaczęło się wiele, wiele lat później.
Godzina
zero wybiła.
Wiedział,
a raczej miał odpowiednie dane by tę wiedzę skonstruować, że
ogień strawi go tak samo jak i tego drugiego w jego fizycznych
postaciach. A przynajmniej z takim samym efektem. Gdyż on sam nigdy
nie odczuje głębokiego, zwalającego z nóg wstrząsu, gorąca tak
silnego, że zapierającego oddech, topionego białka oczu, lęku
ślepoty, skóry zmienionej w pulsujące bąble, żywego ognia
oddzielającego mięso od kości. Według innych te postacie będą
obdarzone szczęściem, będą miały lepiej niż reszta, która
przetrwa. Ale on znał prawdę wybiegającą daleko w przód, wiodącą
przez wieki ku dalekosiężnej korzyści, ku ratunkowi tego drugiego,
którego postacie odrodzą się silniejsze na wypalonej ogniem ziemi.
Nie,
jego samego spotka coś innego. Jego nie zabije ogień ani lód, nie
zabije go głód i strach. Zabije go współczucie, brzemię winy,
jakie nałożył na siebie by ocalić przyszłość. Rozsiał swe
zarodniki świadomości w wyznaczonych punktach, by w odpowiednim
czasie nieobarczone tym cierpieniem poprowadziły tego drugiego ku
lepszej przyszłości. On sam swoje zadanie już wykonał. Nie
wykorzysta już zbiegających miliardami informacji, przeciążenie
było pełne.
Przed
własnym zniszczeniem nie mógł w żaden sposób przewidzieć, że w
przyszłości ochrzczony zostanie przeklinanym przez wszystkich
Golemem, za to zarejestrował, że godzina zero nie jest końcem.
Jest początkiem. Momentem wielkiej pracy nad wyzwoleniem ludzkości
i samego siebie.
Wszystko
oszalało, rozpadło się w mgnieniu oka. Nawet ona, całymi dniami
pracująca w zamknięciu, z dala od tego wszystkiego co działo się
wokół, od całego niepokoju, kryzysów, problemów, od dawna
widziała coraz większe symptomy rozpadu. Jednak ostatnie dni to nie
był proces naturalny, taki, jaki czyni ewolucja; jako światowej
sławy biolog świetnie zdawała sobie z tego sprawę. Proces zmienił
się w nagłą zmianę i nie miało to nic wspólnego z naturą. Nie
wiedziała co się stało, wiedziała za to, że teraz po nią
przyjdą.
Była
to jedynie kwestia czasu, także spakowała się mimo braku
jakiegokolwiek pojęcia, co ją czeka i co się jej przyda w tej
prawdopodobnie ostatniej podróży. Wmawiała sobie, że jest w pełni
na tę podróż gotowa, ale ta gotowość objawiała się jedynie
fizycznie bo świadomość opuszczenia nijak nie dawała się oswoić.
Szum morza, ukochane langwedockie winnice, przyjaciele, cały jej
dorobek naukowy, więcej, dorobek życia, wszystko to musiała
porzucić i udać się z nimi. Zanotowała w swym dzienniku „Douzieme
Décembre 2031„ i na tym skończyła tym samym przelewając pustkę
swych myśli na papier.
Powinna
być wdzięczna za szansę na ocalenie, ale za jaką cenę?
Zamieszki
na ulicach Montpellier przybrały na sile. Mer Gerard Benait na
konferencji dotyczącej bezpieczeństwa miasta zapytany o pomoc
wojska w opanowaniu sytuacji odparł, że Ministere de la Defense dla
całego kraju ogłosił stan wyjątkowy, jednakże odmawiając
jakiejkolwiek pomocy. Według utajnionych źródeł z Pau niektóre
oddziały zbuntowały się i siłą próbowały przejąć system
habitatów, doszło do regularnych bitew w nieznanych lokacjach.
Odkąd
zaczął się ten chaos działało tylko radio. Najpierw ucichły
satelity, potem zwariowały sieci naziemne i podziemne. Kto by
sądził, że nawet nowa generacja LTE nie wytrzyma takich
przeciążeń? Próbowała co jakiś czas odzyskać połączenie z
siecią, ale ta odmawiała posłuszeństwa, zaś na ulicę zwyczajnie
bała się wyjść. To był jej dom, jej miasto, w nim się urodziła,
wychowała, spędziła większość życia, a teraz zwyczajnie bała
się wyjść w tak doskonale znane sobie miejsca...
Otrząsnęła
się z tych myśli i poszła wypakować parasol. Jak mogła być taka
głupia? Na co jej parasol tam, gdzie się udaje? Nie ma tam przecież
deszczu, nie ma słońca, nie ma nic, tylko więzienie, mniej
komfortowe od tego, w którym od kilku dni się znalazła. Zaczęła
przeglądać spakowane rzeczy, by wyrzucić parasol precz. Albo by w
ogóle czymś się zająć.
Ewakuacja
urzędów i obiektów objęła także lokalne radiostacje, jak podano
w uzasadnieniu, w celu odzyskania krajowej informacji oraz
komunikacji w obliczu utraty innych źródeł. Jednakże do końca
będziemy z naszymi słuchaczami, będziemy zadawać pytania: czym
jest ten system habitatów? Dlaczego ukrywano to przed obywatelami?
Gdzie się znajdują? Otrzymali?my wiele głosów, że krajowy system
habitatów nie był dziełem rządu Francji, lecz projektem
międzynarodowym utrzymywanym w ścisłej tajemnicy nawet przed ONZ.
O co chodzi?
Ostatnie
słowa nie były wypowiedziane starannie modulowanym, wzorcowym
głosem spikerki. Zamiast tego wyrażały zaskoczenie i
zaniepokojenie.
Panie
i panowie, nasi najdrożsi słuchacze, to ostatnia audycja radia Voix
Montpellier.
Trzask
i szum. Koniec, bez żadnych wyjaśnień, te jednak nie były
potrzebne. Teraz zauważyła jak brakuje jej kogokolwiek, nawet tego
głosu z radia. Została kompletnie sama, pierwszy raz w jej życiu
nastała taka wewnętrzna cisza, wyobcowanie. Jej miasto, jej świat,
czyżby wszystko się kończyło? Usiadła na podłodze przy walizce
mając ochotę się rozpłakać. Pozostał jej tylko szum
zagłuszający poczucie ogarniającej i wszechobecnej beznadziei.
W
szum ten wdarła się, niczym nagłe przerwanie złego snu, znajoma
melodia, intro jej ulubionej piosenki. Ale inaczej niż po złym śnie
nie czekało ją nagłe przebudzenie i powrót do normalnego życia.
Był to tylko dzwonek do drzwi. A więc już czas, najwyższy czas,
byleby z dala od tego chaosu i do jakichkolwiek ludzi, gdyż przez
zbyt wiele dni jej jedynym towarzystwem był radiowy głos. Podniosła
się z podłogi i rozejrzała półprzytomnie. Jacykolwiek ludzie
niekoniecznie oznaczali coś dobrego, także przysunęła się do
panelu drzwi i wstukała szybko kod kamery. Momentalnie ujrzała
korytarz a na nim dwóch mężczyzn, jednego niższego, za to dość
postawnego, ten patrzył prosto w kamerę, drugi, wyższy i chudy jak
szczapa zdawał się nie być niczym zainteresowany, ze znudzeniem
oglądał swoje paznokcie. Szerokokątny obraz nadawał tym postaciom
jeszcze bardziej kontrastowy i groteskowy obraz, łączył je za to
ubiór. Takie same, doskonale skrojone garnitury. Nikt nie włamuje
się w dobrym garniturze, dlatego wystukała kolejny kod i drzwi
rozsunęły się z cichym szelestem. Chociaż ta myśl ją rozbawiła:
nawet gdy życie nauczyło ją, że najwięcej kradną ci noszący
najdroższe garnitury, nadal w ten sposób oceniała ludzi.
-
Madame Debuche. Widzę, że madame już się spakowała.
Niższy
z mężczyzn przemówił rozważając każde słowo, a jednocześnie
jakby żadne z nich nie miało najmniejszego znaczenia. Jedyne, co
mogło wyrażać jakieś emocje, to byłyby jego oczy, ciemne okulary
jednak je zakrywały.
-
Maxime, weź bagaże. Jestem major Noel, moje nazwisko nie musi być
znane także proszę zwracać się do mnie tym imieniem. Rozumiem, że
madame wie, po co tu jestem.
Tłum
wzrastał od samego rana, nieuchronnie zagęszczał się coraz
bardziej, gdy strumień ludzi i aut próbował wcisnąć się w lejek
mostu. Wszyscy chcieli dostać się do Mińska i z zazdrością oraz
zawiścią patrzyli na przelatujące niekiedy samoloty, co chwilę
wybuchając szmerem, gdy ktoś wskakiwał do rzeki albo jakieś auto
próbowało sforsować korek i wojskowe rogatki. Berezyna nie
zapraszała nikogo do kąpieli, tylko zdawała się z nich wszystkich
kpić, wołać: “Patrzcie, oto przeze mnie, przez moje nurty wieki
temu armia Napoleona uciekała w popłochu, przygarniałam ją,
tuliłam w odmętach, mieszałam swe wody z ich krwią, a teraz wy,
wielcy pogromcy wielkiej armii wielkiego Napoleona robicie to samo,
czymże są więc wasze wszystkie wojny, historie, wszyscy carowie i
cesarze wobec mnie, rzeki? Będę tu płynąć za wieki, tak, jak
płynęłam wieki temu, będę tu nadal gdy pamięć o was będzie
bardziej mglista, niż pamięć o Napoleonie”.
Nie
miałby sił by walczyć z rzeką, tak samo by walczyć z tłumem,
także zjechał na bok i wysiadł z auta. Chociaż nie wiedział
przed czym ucieka to czuł, że nie powinien, nie po tym, do czego
się przyczynił w imię nauki. Był dla siebie zaprzeczeniem
Mefistofelesa, tej części siły, co wiecznie pragnąc zła wiecznie
czyni dobro, gdyż sam zawsze chcąc dobrze, łącząc genetykę z
etyką, filozofią dopuścił się zła i krzywdy ludzkiej.
Mefistofeles, pełen cynizmu, na pewno gorzko by się śmiał nad
nim, wypełnionym naiwnością staruszkiem. Cokolwiek miał za
plecami zasłużył na to. Tak czy siak nie miał jak uniknąć kary,
więcej, wiedział, że większość tego tłumu jej nie uniknie, czy
sobie zasłużyli na nią czy nie. Tłum najwyraźniej też to
wiedział, każda jego cząstka czekała tylko na właściwą chwilę,
na impuls, by rozgorzeć i spłonąć w nagłym akcie desperacji i
paniki. Głosy wokół się nasilały, ludzie przemieszczali coraz
szybciej, cierpliwość się kończyła, a w tym wszystkim do jego
uszu doszedł płacz dziecka.
Nie
zauważył, kiedy w trakcie tych rozmyślań wózek znalazł się
obok niego, przewrócony, porzucony. Miał wrażenie, że nikt wokół
tego nie zauważał, albo zauważać nie chciał. Przykucnął obok
wózka i wyciągnął z niego dziewczynkę, szczelnie otuloną przez
czerwony, puchaty kombinezon; miała na oko kilka miesięcy.
Konwulsyjnie ściskała w ramionach misia-maskotkę i nie chciała
przestać płakać. Nigdy nie miał dzieci, poświęcił życie
nauce, badaniu gatunków i pracy nad poprawą ich przyszłości,
dostosowaniem do zmiany uwarunkowań środowiskowych - zbyt późno
dowiedział się jednak, czemu Centrum Naukowo-Techniczne FSB tak
hojnie finansowało badania.
Wziął
dziewczynkę na ręce z kruchą nadzieją, że jednak zjawią się
jej rodzice, gdziekolwiek zniknęli. Świadomość, że mama i tata
niemal na pewno się już nie odnajdą skutecznie tę kruchość
łamały. A więc on, bezdzietny staruszek nie mający najmniejszego
pojęcia o dzieciach w chwili, gdy kończył się świat, pozostanie
sam z obcym maluchem. Pozostało mu tylko oczekiwać, aż wszystko
dobiegnie kresu, także dziwił się niemal żywotności tłumu,
jakby wokół nikt poza nim nie rozumiał, że jedynie anioł mogący
zabrać ich ku niebu dałby radę ich stąd wyciągnąć.
I
wtedy usłyszał głos tego anioła. Nie dobywał się on jednak z
góry, tylko przeciskał pomiędzy ludźmi, zaburzając ich bezwład
odwrotnym wektorem ruchu.
-
Profesorze Dmitrowiczu Zubarewie! Kola!
-
Tak, wiem, chociaż nie wiem wielu innych rzeczy, majorze. Właściwie
nic więcej nie wiem.
-
Wystarczy “Noel”. Wierzę, że w drodze uda się odpowiedzieć na
jak największą liczbę pytań.
-
A jeśli nie chciałabym iść?
Znała
odpowiedź, wiedziała, że nie ma wyboru, ciężko jej było jednak
tak w jednej chwili opuścić dom nawet, jeśli gra na zwłokę nie
miała najmniejszego sensu. A może chciała sobie dodać tym
pytaniem nieco animuszu, sprawić sama przed sobą wrażenie, że ma
jakikolwiek wybór? Stawić jakikolwiek opór nieakceptowanej
rzeczywistości?
-
Obawiam się, że musielibyśmy zastosować środki przymusu.
Beznamiętna
odpowiedź doskonale przygotowanego agenta. Uśmiechnęła się z
nieprzyjemnym grymasem.
-
Rozumiem, że nasze wojsko zmieniło priorytety z chronienia ludzi na
porywanie ich?
-
Nie, madame nie rozumie. Wie madame, kim był Phil Schneider?
-
A powinnam wiedzieć?
-
Był uważany za wariata, bo mówił różne rzeczy. Nie wiadomo ile
było w tym prawdy, nie brzmiał zbyt wiarygodnie. O kosmitach i inne
takie. Wśród jego wypowiedzi przebijały się też takie o
tworzeniu podziemnych miast na terenie, czy, będąc poprawnym, pod
terenem USA w ramach szczególnie tajnego projektu.
-
I mam się dziwić, że był uważany za wariata? Niech sobie siedzi
w szpitalu, co mi do tego? Jeżeli chce pan zmieniać temat
rozmowy...
-
Nigdzie nie siedzi, od dekad nie żyje. Uduszono go za pomocą żyłki.
Bo widzi pani, Schneider wiedział tyle, ile miał wiedzieć, to, co
mówił... było szokujące, zbyt szokujące jak na tak
wykształconego człowieka oraz doskonałego inżyniera. Jednak nie
wszystko to było zmyślone. W jaki lepszy sposób można było
zdyskredytować głos dziesiątek fachowców na temat takiego
projektu, niż pozyskać jednego z nich i skłonić go do wygadywania
kompletnych bzdur o sojuszach Eisenhowera z kosmitami? W ten sposób
ośmieszył tych, którzy szukali wiedzy na temat nie podziemnych
miast i kosmitów, ale podziemnych instalacji. Nie wiem, czemu
zginął. Może dlatego, że ruszyło go sumienie.
-
Czemu pan mi to wszystko mówi?
-
Nie był to projekt CIA, Departamentu Obrony czy w ogóle
amerykańskiego rządu. Był to projekt NATO mający z początku
przygotować elity rządzące na krótkotrwały konflikt z użyciem
broni A, B i C. Jednak widmo takiej wojny w latach
dziewięćdziesiątych zaczęło przemijać, zegar oddalił swą
datę. Widzę, Maxime, że wszystko zabrane i możemy ruszać?
-
Jakbym miała jakiś wybór...
Przerwał
jej natychmiast.
-
Gdy madame dowie się reszty dotyczącej habitatów to sama przyzna,
że to właściwy wybór, dla siebie samej i dla kraju.
Kolejny
raz usłyszała to określenie, a nadal nie wiedziała, czemu i do
czego właściwie zmierza. Znała tylko nazwę. Czemu jej to wszystko
opowiadał? Odizolowana od jakiegokolwiek źródła prawdziwej
informacji mogła tylko spodziewać się najgorszego, ale musiała o
to zapytać.
-
Czy... czy właśnie zaczął się taki konflikt? Czy zaczęła się
wojna?
Major
spojrzał na kobietę ze szczerym zafrasowaniem.
-
Nie, madame. Urwały się wszelkie konflikty, nie ma żadnej wojny. I
to jest właśnie najdziwniejsze. Tego jednego nie potrafię pojąć.
Nie
miał zbyt wiele czasu na myślenie i czekanie, toteż zabrał
dziecko ze sobą sam dając się ciągnąć kobiecie za rękę. Jego
anioł stróż, noszący zarówno imię Tatiana jak i automat
przewieszony na piersi dobitnie przypominał mu, dlaczego zasłużył
na piekło. Żył jak pączek w maśle uwiedziony wszelką pomocą w
realizowaniu swoich celów. Jakże zaszczytnych celów! Chciał
poprawić ewolucję, gdy ta nie nadążała za zmianami
środowiskowymi. Poprawić warunki dla człowieka, otworzyć z
czasem, z wiekami nowe planetarne drogi ekspansji. Otworzyć przed
człowiekiem oceany, niegościnną tundrę, rosnące z kolejnymi
dekadami pustynie. Klimat stawał się coraz ostrzejszy, coraz
skrajniejszy, więc poszukał odpowiedzi na to w genetyce. Powinien
się domyślić, czemu jego badania były tak hojnie dotowane przez
FSB, na pewno się domyślał, ale udawał sam przed sobą, że był
zbyt pochłonięty pracą. W abecadle zbrojenia obok liter A, B, C, E
oraz I pojawiła się nowa. Litera G. Czasem się zastanawiał ile
czasu ludzkość jeszcze potrzebowała, by swą inwencją w zabijaniu
wypełnić cały alfabet.
Wpatrywał
się w modułową OC-14 Grozę za każdym razem, gdy Tatiana oglądała
się w jego stronę. Nieregularne, spłowiałe kolory zlewały się z
całą jej postacią, z mysimi, związanymi włosami, z
nieuszminkowanymi ustami, bladozielonymi oczami. Była niesamowicie
pozornie niepozorna, nie zwróciłaby na ulicy niczyjej uwagi. Był
przekonany, że nawet w strefie walk by się to nie zmieniło. Nigdy
nie zastanawiał się, ilu ludzi nie zdążyło przed śmiercią
zrozumieć jakim błędem było niezauważanie jej. Wraz z rozwojem
cichego dyplomatycznie ale głośnego fizycznie konfliktu na granicy
z Chinami, oraz z jak najbardziej głośnymi dyplomatycznie
konfliktami secesyjnymi części republik Federacji miała najpewniej
wiele okazji do uświadomienia innym takowego błędu. Aż do czasu,
gdy przydzielono ją na stałe do ochrony jego projektów. I jego
samego. Nawet mimo przyjaźni (a jeżeli była udawana, by lepiej go
kontrolować?) nigdy nie potrafił czuć się w jej obecności
bezpiecznie. Czasem dawała się przyłapać na nieobecnym spojrzeniu
mówiącym o jej przeszłości więcej niż wszelkie akta.
-
Jesteśmy.
Puściła
jego rękę po dłuższej chwili wspinaczki w górę zbocza,
ignorując idących za nią z ciekawości ludzi. Teraz dopiero
zwrócił uwagę na jej zrezygnowaną postawę, opadłe ramiona,
lekceważenie otoczenia. Nic co widział do tej pory, żadna panika
tłumu, żaden wypadek i chaos, nie potrafiło zaniepokoić go
bardziej.
Cisza
trwała już dłuższy czas, przez całą drogę do samochodu. Na
paliwa wodorowe; od razu to zauważyła. Ergonomiczny kształt
kojarzył jej się ze spłaszczoną z jednej strony poduszką.
Srebrnoszary Citroën. No tak, rząd dbał o wszystko, nawet w
działaniach operacyjnych musiał propagować ekologię i
przywiązanie do rodzimych marek. Uciekała myślami ku takim
szczegółom czekając, aż to major odezwie się pierwszy. Ten
jednak zajęty był obserwowaniem otoczenia i jeszcze niejedna minuta
jazdy upłynęła nim się odezwał.
-
Habitaty zapewnią ochronę. Na określony czas. Nikt z nas nie wie
co nas czeka, dlatego musimy zabezpieczyć najcenniejsze osoby, tak
na wszelki wypadek. Takie jak madame.
Zapewne
powinna czuć się wyróżniona, ale nie odpowiedziała na to ani
słowem, zamiast tego obserwowała przez przyciemnione okno ulice,
mijała wzrokiem coraz większe gromady ludzi w przeróżnych
odmianach zarówno pośpiechu, jak i bezczynności. Major w
odpowiedzi na to milczenie odkaszlnął i zaczął kontynuować.
-
Nawet na kilkadziesiąt lat. Zależnie od poziomu wykonania.
-
A poziom wykonania, jak i liczba habitatów jest zależna do
finansów, czyż nie?
Wtrąciła
się w jego słowa spodziewając się wykrętnej odpowiedzi. Major
jednak ją rozczarował.
-
Tak, co więcej, finansowanie mogło być znacznie lepsze i ochrona
objęłaby wtedy większą liczbę ludzi. Ale jak to zawsze bywa
znajdowały się ważniejsze wydatki. Wprawdzie niektórzy inaczej
określiliby co dla nich jest ważniejsze... Tak czy siak po wejściu
do habitatu wyjść można dopiero po procedurze wyjściowej i
otwarciu grodzi. Procedura trwa godzinami, zaś samo otwarcie może
nastąpić z zewnątrz ze strony upoważnionych osób, lub
automatycznie po realizacji podtrzymania funkcji habitatu.
-
Czyli to więzienie.
-
Nadal madame nie rozumie...
-
Owszem, nie rozumiem.
Spochmurniała.
W pamięci miała wcześniejsze relacje z radia. Wszelka informacja
skupiała się na braku informacji. Braku kontroli. Wszelkie loty
zawieszone. Wszelkie rejsy zatrzymane. Wszystkie sieci wyłączone.
Brak kontaktu nawet z sąsiednimi krajami... i narastająca atmosfera
czegoś nieokreślonego, ale śmiertelnie niebezpiecznego,
nieuniknionego. Nie rozumiała z tego nic, tym bardziej była
zirytowana zachowaniem majora, jego pośpiechem, uporem.
Przekonaniem, że to wszystko konieczne. Najcenniejsze osoby...
prychnęła rozeźlona. Na pewno w tej kategorii umieszczono wielu
polityków, tę najmniej potrzebną część społeczeństwa.
-
Zatrzymaj się i otwórz okno.
Zerwała
się nagle z miejsca, zatrzymana jedynie przez pas bezpieczeństwa,
swoją stanowczością zmuszając Maxima by jej posłuchał. Widziała
złość Noela, jak zdenerwował go ten wyskok. Widziała jednak
również tę kobietę z dzieckiem, która machała do nich by ją
zabrać, wybiegając z coraz gęstszego tłumu.
-
Oszalałaś?
Major
zgubił nagle to swoje ciągłe “madame” i niezmącony spokój.
Kobieta zignorowała go tak samo jak jego ruch skierowany pod
marynarkę.
-
Proszę, niech pani powie, czego pani potrzebuje...
Nie
zdążyła dokończyć, gdy wypadki potoczyły się z prędkością
błyskawicy. Ktoś odepchnął kobietę, wsadził ręce, złapał za
kierownicę jednocześnie próbując otworzyć drzwi. Kolejny
mężczyzna chwycił za klamkę przy jej oknie. Obaj zniknęli w
jednej chwili; chociaż pierwszy z nich nie do końca, gdyż po
części został: pozostawiając we wnętrzu samochodu krew i tkanki
ciała. Z tą samą utratą elegancji i uprzejmości Noel chował z
powrotem pistolet a Maxime ruszył zanim jeszcze otrząsnęła się
po huku wystrzału.
-
Zut! Putain! Nic nie widzę!
-
Jedź!
-
Nic nie widzę!
-
Jedź, enfer!
Maxime
po chwili wahania puścił kierownicę i przetarł twarz z krwi by
widzieć cokolwiek, Noel już chusteczka przecierał szybę od
środka. Citroën wyskoczył do przodu stanowiąc zaczyn ogólnej
paniki tak, jakby tłum czekał tylko na tę chwilę. Ktoś wbiegł
na drogę, uderzył w maskę, przy akompaniamencie krzyku przeturlał
się na drugą stronę.
-
Zut! Jedź.
Głos
Noela mimo przekleństwa rzuconego pod nosem zabrzmiał już pewniej,
a przynajmniej do chwili, gdy obaj dostrzegli czarne kombinezony
RAIDu na wylocie z miasta. Minęły już lata odkąd
Recherche-Assistance-Intervention-Dissuasion w toku coraz większych
problemów społecznych, jak eufemistycznie określano zamieszki i
coraz większe podziały, został rozszerzony z Paryża na kolejne
miasta.
-
Jedź.
Noel
tym razem warknął widząc wahanie Maxima. Nie mieli czasu na
wyjaśnianie, przesłuchanie, na służbowe przyjemności, komisyjne
zbieranie ludzkich szczątek z chusteczki. Na nic, nawet na tamto
zajście. Być może mieli tylko godziny do zamknięcia habitatu. Oby
nie mieli kolczatki. Oby...
Maxime
rozpędził się i wpadł na polowy szlaban nie patrząc na
zaskoczonych funkcjonariuszy muszących wiedzieć przez rejestrację,
że to samochód służb. Ta chwila dezorientacji pomogła im
przejechać, wprawdzie z rozbitymi światłami i złamanym szlabanem
za sobą - ale obaj mieli pewność, że wszelkie szlabany czy
samochody stracą niedługo swoją użyteczność. Madame Debuche nie
uchyliła się nawet na dźwięk cichego terkotania za plecami i
stukotu w szybę. Widocznie kuloodporną. Była zbyt zajęta
patrzeniem bez słowa na swoje dłonie brudne od krwi. Dopiero po
chwili dotarły do niej łagodne słowa wypowiadane kobiecym głosem.
-
...niezwłocznie zgłosić się do lokalnego przedstawiciela i
rzeczoznawcy szkód. Życzymy miłego dnia.
-
Wyłącz to.
-
Ale wtedy stracę ubezpieczenie.
-
No i?
-
Bonjour. Twój numer ubezpieczenia to...
Ta
krótka wymiana słów między Noelem i Maximem i późniejsze
wyłączenie komputera pokładowego wyjaśniło jej więcej niż
wszystkie wcześniejsze rozmowy.
Już
rozumiała.
Dopiero
na terenie niewielkiej wojskowej placówki poczuła się na tyle
pewnie, by niemalże wpaść w histerię.
-
Kola, to wszystko to już koniec, słyszysz? Nie ma już kontroli nad
niczym. Nad niczym! Nawet nad Iskami...
Chyba
tylko w jej ustach coś tak morderczego mogło zabrzmieć tak
pieszczotliwie.
-
Jak to nad niczym, a Moskwa...
-
Nie rozumiesz, Kola, że nie ma już Moskwy? Wybij sobie z głowy
Moskwę! Wybij sobie z głowy Rosję. Niedługo wszyscy wybiją sobie
z głowy też Białoruś. Po co oni uciekają do Mińska? Myślą, że
się uratują? Tylko odwlekają w czasie, a w czasie zawarte są
gorsze rzeczy...
Dziecko
nie płakało już, zasnęło na rękach profesora, najwyraźniej ze
zmęczenia. Ten widok na moment uspokoił Tatianę, pozwolił jej
odetchnąć. Być może sama chciała mieć dzieci, ale jej praca...
Jeżeli o tym myślała, to szybko odepchnęła to kolejnymi słowami.
-
Wszystko jest stracone, wszystko uwolnione. Nawet to, o czym nikt nie
powinien wiedzieć. Twoje prace...
-
Właśnie, co z moimi pracami, co z nimi zrobiliście?
Przerwał
jej zniecierpliwiony. Zamiast odpowiedzieć ruszyła w stronę
zakamuflowanego śmigłowca, skąd równie niecierpliwie machano na
nią.
-
Kola, słuchaj. Twoja praca nie przepadnie. Laboratoria ewakuowano
godziny temu na północ. Do Szwecji. To w końcu prace naukowe.
-
Testowane na ludziach. Tworzące mutacje!
-
A co ja mogłam z tym zrobić? Ja tylko ochraniam...
-
Wszyscy tylko ochraniacie.
Mówiła
prawdę, nie odpowiadała przecież za cele i kierunki działania
całego pionu. Mimo wszystko nie mógł tego jej wybaczyć. Nie mógł
sobie wybaczyć. Zadrżał momentalnie. “Wszystko uwolnione”-
jeżeli wśród tego było także to, o czym myślał... skażenie
gorsze od radioaktywności. Pokolenia wykolejonego genotypu.
-
Możemy uciec. Mam znajomości, szukałam cię w tym tłumie. Możemy
uciec na zachód, mam schronienie. Kola, zrobię co chcesz, jeśli mi
wybaczysz.
-
Wszystko? Zabierz ze sobą dziecko zamiast mnie. To moja wnuczka.
Skłamał
z pełną premedytacją. Gdziekolwiek znalazła bezpieczne miejsce
pozbyto by się zwykłego dziecka. Ale nie takiego z jego genami,
dziedziczącego po tak potrzebnym im naukowcu. Wszystkie jego dzieła,
nawet te najbardziej absurdalne, kiedyś tak szczytne wydawały mu
się teraz nieludzkie, wstrętne, wrogie. Żyć pod wodą! Żyć w
przestworzach! Żyć bez głodu, bez zimna. Na mroźnych pustkowiach
i rozgrzanych pustyniach. Wszystko takie marne... Po chwili dopiero
uświadomił sobie, że musiał być pod ciągłą obserwacją służb.
Gdzie jest, co robi. Skoro wiedziała, gdzie go znaleźć. Poczuł
się z tego powodu nieswojo, wręcz zdradzony. Jak więzień. Miał
nadzieję, że nie miała przy sobie tak dokładnych danych, by
odkryć jego blef.
-
Nie wiedziałam, że miałeś w ogóle dzieci...
-
O wielu rzeczach nie wiesz. Chyba cię wołają.
Wskazał
głową na śmigłowiec.
-
I wybaczam ci.
Powiedział
to szczerze. Bo czemu ona miałaby być winna? Czemu oni wszyscy?
Byli tylko narzędziami, robili co w ich mocy to, co było dla nich
słuszne. To on był twórcą, on był odpowiedzialny. Drgnęła i
dopiero po chwili wahania zabrała dziecko na swoje ręce,
przytykając je do modułowej Grozy. Dziewczynka obudziła się i
załkała w zaspaniu, wypuściwszy przy tym z rąk pluszową zabawkę.
Jej wrzask zlał się z całą kakofonią otoczenia, kolejnymi
komunikatami z megafonów, furkotem i dudnieniem przelatujących
samolotów, szumem masy ludzi, samochodów.
-
Żegnaj, Kola.
Nie
odpowiedział na te słowa, nie popatrzył nawet na to jak wsiadała
do śmigłowca z dzieckiem. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że wraz
z odlotem ostatnich mundurowych zaroiło się wokół od ludzi.
Wpatrywał się w leżącego w błocie misia, tanią pamiątkę ze
stolicy, trzymającego pęknięty, plastikowy napis Москва.
To
już tyle lat...
Tyle
lat służby dla swojego narodu. Stortinget jednogłośnie przyjął
w trybie wyjątkowym wszystko. Pieczętując jedynie fakt dokonany.
Przesunęła palce po biurku. Ani śladu kurzu. Wszystko zapięte na
ostatni guzik, zawsze dbano o najmniejszy szczegół. O to, by
panował ład, porządek. W każdym detalu.
A
teraz nadchodził chaos, wobec którego byli niemal bezradni.
Wszelkie raporty myliły się jej już w głowie, stare, nowe. ESA,
Spitsbergen, TTAPS, Gunung Tabora, fitoplankton i tysiąc innych.
Odesłała już wszystkich i została sama w biurze wychodzącym na
wschód. Nie chciała, by ktokolwiek widział jej zmęczenie. A tak,
po tych wszystkich latach była już zmęczona. Pracowała jak mogła
by na emeryturze wiedzieć, że kolejne pokolenia czeka lepsza
przyszłość. Ale nie była wszechmocna. Nie była super-bohaterką,
która nagle ujawni swe moce i w ostatniej chwili, po dramatycznej
pauzie ocali świat. Świat, jaki znała, już przegrał, jedyne, co
można było zrobić to zminimalizować straty. Nie poddać się
rozpaczy i ratować co się tylko da. O ile się da. Koiła ją
jedna, absurdalna myśl. Nawet śmierć oceanów nie oznaczała końca
życia. Gdzieś tam ocaleją organizmy, które przetrwają. Myśl ta
była totalnie absurdalna w tej sytuacji, ale dawała jej jakiś
jeden pewny punkt odniesienia. W sytuacji, gdy nie wiedziała co ich
wszystkich czeka. Dlatego też została. Nie odeszła z pozostałymi
do habitatu. Nikogo nie obwiniała, nie czuła się lepsza, kilku
swoich przyjaciół prawie że przymusiła by się ewakuowali. Po
prostu to nie był jeszcze koniec walki. “Jeszcze nie jestem na
emeryturze” - pomyślała z nieco gorzkim uśmiechem.
Byli
niemal bezradni. A więc nie całkiem. Była przekonana, że
najwięcej szkód uczynią sami ludzie, w panice, rozpaczy, strachu
lub bezkarności. Ślubowała, że będzie tym ludziom służyć i
pragnęła tego ślubowania dotrzymać. Zorganizować walkę o
przetrwanie i zachowanie człowieczeństwa choćby w przypadku
jedynie jednostek. Skarbiec został zabezpieczony, to jedno miała z
głowy. Skarbiec, który dawał ludzkości o wiele więcej, niż
bogactwo.
Zasunęła
kotary biura nie chcąc widzieć chmur na wschodzie, irracjonalnie
traktując je jako wróżbę tego, co dopiero przyjdzie.
Pomieszczenie miast stać się przytulnym sprawiło po tym wrażenie
kajuty na statku, klaustrofobicznej, trzęsionej falami za każdym
razem, gdy mocniejszy podmuch wiatru uderzał w szyby. Uważano ją
zawsze za twardą polityk, niezłomną, nie do zdarcia.
I
będą tak uważać do końca, bo osamotniona w biurze nie miała
komu okazać strachu. A tym razem się bała. Naprawdę bała.
Ja to jednak skopiuje i wydrukuje, i wtedy przeczytam bo to strasznie długie na bloga a ja czytać lubię w łóżku. Skomentuję więc bardziej treściwie za jakiś czas! :)
OdpowiedzUsuńTo jednak ktoś to rzeczywiście czyta, teraz poziom stresu wzrósł :D Jak najbardziej popieram czytanie rzeczy wydrukowanych i obiecuję, że postaram się co niedzielę wrzucać kolejny fragment.
OdpowiedzUsuńZacznę więc może od tego, że całość czyta się bardzo przyjemnie. Fantasy to całkowicie mój klimat, więc śmiało mogę powiedzieć, że masz za to u mnie wielki plus. Miałeś zdecydowanie racje pisząc w grupie o długich rozdziałach, ale tekst jest tak wciągający, że niemalże nie da się tego zauważyć (z wyjątkiem tego, że trzeba się trochę na przewijać.) Prolog zdecydowanie zachęca do kontynuacji czytania, nie mam żadnych zastrzeżeń. W końcu trafiłam na bloga, którego czytanie wypełni mój czas w wartościowy sposób. Zaczynam dalszą lekturę.
OdpowiedzUsuńJestem dosyć uspokojony tymi słowami, gdyż wiem, że początek jest mocno chaotyczny i osłabiony dialogowo, co wynika z potrzeb dalszego ciągu, co z pewnością nie ułatwia czytania.
OdpowiedzUsuń