niedziela, 4 grudnia 2016

Czerwone słońce - Część pierwsza I-II

Czerwone słońce - Prolog


Część Pierwsza



I


Szedł przez tę ziemię nie zostawiając śladów. Wiedział, że nie może już wrócić tam, skąd przyszedł, wiedział też, że gdzie indziej czeka go powolne obumieranie tkanek, gdyż podjął tę decyzję z własnej woli, odrzucił więc jedyny nakaz Edenu. Kierował się chęcią poznania i miłością do bliźnich i za to miał zostać ukarany.

W jego wyjściu zawierał się zarówno początek i koniec, doskonale znany mu z pamięci jego poprzednich wcieleń, obserwujących kolejne stulecia z bezpiecznej enklawy. Gdy opadła pierwsza pieczęć i bezimienna zaraza na białym koniu zwyciężyła nad miastami i wsiami milczał, chociaż zaraza ta obejmowała coraz większe kręgi doprowadzając ludzi do szaleństwa, zakażając ich DNA. Po wyjściu spróbował wyleczyć jednego ze skażonych, zeskanować, usunąć z subatomowej płaszczyzny jego wadę, jednak ku własnej rozpaczy tylko uśmiercił go tym zabiegiem. Kiedy zerwana została druga pieczęć i na ognistym koniu przybyła wojna - milczał, obserwował tylko jak w chwili, gdy wszyscy powinni się zjednoczyć i ugasić wielki pożar, wszczynali tylko kolejne pożogi mordując się wzajemnie, walcząc o pozostałe zapasy. Trzecia pieczęć opadła, na czarnym koniu głód spadł na niedobitki odmierzając na szalach wagi pszenicę dla pozostałych - wtedy także milczał, mijając potem efekty tego głodu, wyschnięte żywe szkielety, zaszczutych jak zwierzęta kanibali, płaczące dzieci z nadętymi brzuchami. Kiedy opadła czwarta pieczęć i Śmierć na trupio-bladym koniu podążyła za towarzyszami zbierając żniwo ich pracy także milczał, a od katastrof, mordów, walk, chorób, głodu i zimna kolejne tysiące padały wokół jak łany zboża pod kosą. Piąta pieczęć, zdarta, napełniła go smutkiem świadomości cierpienia i rozpaczy przemierzającej nową pustynię poprzez głos straconych w te dni dusz, boleśnie przeszywających przestrzeń swym jękiem i pretensjami, wyklinających tych, co przetrwali po tym, jak zerwana została szósta pieczęć, Słońce zaczerniło się od pyłu pożarów, a Księżyc przybrał krwawą poświatę zza rdzawej powłoki na orbicie, zaś wszystkie satelity dawno pospadały niczym gwiazdy na ziemię. Niebo zniknęło im wtedy z widoku i kolejne wstrząsy porzuconego i niezabezpieczonego arsenału naruszyły morza i oceany. Kto mógł, czy bogaty czy biedny, ten chował się po piwnicach, schronach, jaskiniach, dziurach w ziemi, drążąc pod jej powierzchnią tunele lub odnajdując wszelkie szyby, sztolnie i kanały na swój nowy dom.
A wtedy padła i siódma pieczęć na porzuconej przez ludzi ziemi przynosząc ze sobą wszelkie kataklizmy, toksyczne opady, nieokiełznane burze.
Jednak nawet prorok nie przewidział ogromu tej katastrofy gdy pisał, że spłonie trzecia część ziemi i wszystek trawa zielona, że trzecia część morza stanie się krwią, że trzecia część rzek i źródeł ulegnie zagładzie a ich woda zatruciu, że dzień i noc zakryją się ciemnością jakby trzecia część ciał niebieskich zniknęła a trzecia część ludzi zemrze w tym czasie.
Skutki katastrofy były w pełni globalne, dym zaćmił Słońce i szarańcza wyszła na ziemię pod wieloma postaciami tak, że rzeczywiście wielu ludzi w obłędzie szukało własnej śmierci.
Dopiero gdy pozostali ludzie nie zabici przez te plagi nie odwrócili się od swych dzieł i siebie samych wyszedł ze swej kryjówki nie mogąc znieść cierpienia tych odrzuconych, zmienionych w dzikie bestie - ale nadal ludzi.
Porzucił swą nieśmiertelność zakodowaną od pradziejów w pamięci komórkowej odtwarzanej regularnie w zbiornikach za każdym razem, gdy jego materia obumierała. Będzie żyć dalej ale bez świadomości świata, do którego się udał, pozostanie jedynie nieświadomy zapis jego istnienia oparty na jego poprzednim wcieleniu. Aktualne, w pełni świadome, przepadło wraz z podjęciem decyzji o wolności i ujawnieniu się.
Niekiedy natrafiał na niewielkie społeczności i słyszał wtedy głosy rzucane trwożnie na widok jego eterycznej powłoki zapakowanej w najzwyklejszy kombinezon roboczy jakich używano w Edenie do separacji od otoczenia, jego mikrobów i warunków środowiskowych. Szeptały często jedno i to samo słowo: „Anioł“. On sam jednak nazwał siebie „Προμηθεύς“, przytaczając to imię z czeluści pamięci by tak jak imiennik ponieść ratunek tym najbardziej poszkodowanym i upośledzonym nawet, jeśli zmienili ten piękny ogród w ruinę, jeśli zatruli Ziemię i Słońce, jeśli w swej ułomności zniszczyli to, za co mieli być odpowiedzialni. W końcu kocha się nawet te upośledzone dzieci, te najgłupsze i najpodlejsze.
Zrujnowany ogród nadal jednak tętnił życiem, podskórnie, w każdym możliwym zakamarku. Siła tego chaosu, tej niezliczonej ilości najczęściej przypadkowych starań tworzyła ciągłą nadzieję każącą mu wierzyć w sens jego misji. W ogromie śmierci i zniszczeń na każdym kroku tkwiły ziarna, w tej szaro-rdzawej masie, w metalicznym wysypisku jakie mijał, w skarlałej, ale wdzierającej się wszędzie roślinności, wśród tych ludzi, którzy w całym tym chaosie odruchowo próbowali stworzyć wyspy ładu i porządku, niczym drobnoustroje przetwarzając ten ogrom materii na swoje potrzeby. Im nie musiał pomagać, już sobie poradzili jeszcze o tym nie wiedząc; kwestią czasu tylko był ich powrót do tego, co utracili.
Idąc tropem skażonych kierował się ciągle na wschód, w sam środek piekła, by zasiąść na jego tronie.




II




Leżała wśród ruin ceglanego domu, widziała to dokładnie tak, jakby patrzyła z Przestrzeni, z punktu widzenia trzeciej, zawieszonej nad kulą osoby.
Bo to zastała po wyjściu z ruin. Chodziła naga po gęstej, pomarańczowej kuli mającej kilkadziesiąt metrów średnicy. Kula wisiała w Przestrzeni, inaczej nie umiała tego nazwać. Przestrzeń nie była duszna, ciemna, nie miała żadnej barwy, po prostu była - a może właśnie jej nie było? Chociaż nie czuła niczego co czułaby chodząc po czymkolwiek, odbierając wszystko raczej jako widz, miała silne wrażenie, że kula ta jest niewyobrażalnie ciężka, potwornie masywna, tak, że każdy okruszek z niej potrafiłby wchłonąć i zmiażdżyć jej ciało w ciągu milisekundy.
Podążała za jego głosem. Znała ten głos chociaż nigdy go nie słyszała, było to podobne wrażenie jak przy kuli. Innymi słowy wiedziała, że zna ten głos, ale wiedza ta wykraczała poza jej doświadczenie.
- Chciałaś być kiedyś ptakiem?
- Tak.
Skoro wiedziała, że zna ten głos to ani trochę nie dziwiło jej, że ten głos wiedział, że zna ją. Było to dla niej całkowicie naturalne, codzienne, chociaż była tu pierwszy raz. Uspokajało ją to miejsce mimo poczucia tkwiącej w nim zarówno groźby jak i nadziei, pulsującej w nim siły. Ale była tu młoda i zdrowa i w pełni naturalna. Nawet nagość umykała jej uwadze jako coś wrodzonego. Po chwili znowu usłyszała głos.
- Szukasz obrazów z przyszłości czy przeszłości? Bo szukasz.
- Przeszłość jest koszmarem i marzeniem, przyszłość lękiem i nadzieją... kim jesteś?
Wystraszyła się własnego pytania jakby odpowiedź na nie miała jej przynieść wielki ból. Ale tym razem była zdecydowana.
- Pytasz o imię, czy o byt? Mogę być twoim potomkiem, mogę być twoim przodkiem. Moje imię może mieć znaczenie, moje imię może nie mieć znaczenia. Boisz się, nie wiesz, gdzie jesteś.
- Nie wiem. Nigdy nie widziałam ptaków.
- Nigdy? To kwestia czasu.
- Ale czas... czemu właściwie tu jestem? Mówisz o obrazach z przyszłości, przeszłości, to one? Gdzie są?
- Czas nie jest linią a tam, gdzie jesteś być może dopiero będziesz.
Wreszcie okrążyła całą kulę. W miejscu, gdzie wcześniej były ruiny widniał teraz mur zasłaniający Przestrzeń. Mężczyzna o niedającej się zobaczyć twarzy stał przy ciemnej wyrwie w murze jak przy drzwiach. Mrok z tej wyrwy był źródłem panującego wokół lęku, zapowiedzią końca snu. A może czymś więcej?
- Ale jak to wszystko możliwe! Nie idź. Nic z tego nie rozumiem, nie możesz tam wchodzić. Nie wiem nawet co to za miejsce...
- To jest Źródło.
- Źródło? Przecież tu nic nie ma!
- Źródło jest Nicością. Albo, jeśli wolisz, Nicość jest Źródłem. Muszę tam wejść, każdy musi się kiedyś zmierzyć ze swoją przeszłością i przyszłością. Każde z nas ma swoje przeznaczenie.
- Kim jesteś?
- Znasz moje imię...
Nagłe łupanie wyrwało ją z tego miejsca, wpadła w panikę. Wiedziała, by o to nie pytać, że niedopowiedziana groźba przeszkodzi, zniszczy to miejsce... Leżała chwilę sparaliżowana ze strachu, przyzwyczajając oczy do ciemności. Łupanie powoli cichło w jej głowie w takt bicia jej serca, była tam, gdzie zasnęła wcześniej. Jej mąż - chociaż w ciemności go nie widziała to wiedziała, że to on - delikatnie potrząsał ją za ramię.
To był tylko sen, znowu tylko sen. Ogarnął ją chłód, przypomniała sobie wszystkie zmysły. Mimo tego, że była otulona kocami skostniała od zimna, głód spacerował w jej żołądku niczym długi robak, do nozdrzy dotarła metaliczno-zgniła woń otoczenia zduszona aromatem korzennego naparu mającego stłumić niemiłe zapachy.
Pamiętała, co zaszło tu przed godzinami i czuła, że napięcie uciekło z tego miejsca.
- Ta kobieta, Marleno... zmarła.
- A dziecko? Było z nią dziecko.
- Dziecko jest zdrowe. Całkowicie.








Obracała w palcach woreczek, który zdjęła z szyi. A dokładniej amulet umieszczony w tym woreczku. Jeden z dwóch, niewielki i zagadkowy sześcian o powłoce nieprzypominającej niczego. Niekiedy próbowała odgadnąć kolor gładkiej powierzchni, ten jednak zdawał się zawierać w sobie wszelkie kolory i rozszczepiać je na poszczególne widma zależnie od kąta i naświetlenia. Jacek mówił jej, kiedy je znalazł, że podobno zostawił je Anioł przechodzący przez te ziemie i zmierzający na wschód. Nigdy nie udało im się odgadnąć do czego te amulety służyły, ale nie dało się ich zgubić, zawsze zaprowadzały do siebie, przyciągały się. Czasem gdy bawiła się jednym z nich miała wrażenie, jakby obserwowała siebie z kompletnie inne miejsca, czasem mignęły jej przed oczami dziwne obrazy. Drugi woreczek wisiał przy koszyku jej syna odkąd ten się narodził.
Szur, szur.
Starała się nie zwracać uwagi na dźwięki rozlegające się za ceglanym murem i niewielkim, zabitym blachą okienkiem piwnicy. Niezależnie od tego, jak bardzo oczy kogoś urodzonego w tej ciemności przyzwyczajały się do niej, brak jakiegokolwiek światła uniemożliwiał siatkówkom stworzenie obrazu otoczenia, a najczęściej mrok był kompletny, gęsty tu, na dole. Dlatego pozwoliła sobie włączyć panel LED na oszczędnym poziomie tak, by mdłe światło nie raziło oczu, zaś bateryjka wystarczyła przy niemal zerowym poborze mocy na kolejne lata. Wszelkie baterie stały się zbyt cenną walutą by je marnować.
Szur, szur. Echo łopaty wbijanej w zmarzniętą ziemię.
Szur, szur.
Wiedziała już jak nazwie tę dziewczynkę. Wbrew pozorom miało to olbrzymie znaczenie jeśli człowiek uświadamiał sobie, jak wielką moc kreacyjną miał język. Jej obsesją było wyszukiwanie wszelkiej wiedzy z ruin jakby chciała tą rekonstrukcją zrekompensować sobie otaczający ją świat. Wiedziała jaką moc miało słowo, jaką wartość memetyczną stanowił język. Był niemożliwym do podrobienia nośnikiem duszy i tożsamości. Wiedzieli o tym wszelcy tyrani i dyktatorzy próbując nowomową tworzyć świat na nowo, zwalczając stary język, zubożając go po to by zubożyć ludzi i ich wolność, wymyślając nową nomenklaturę by zawłaszczyć społeczeństwo.
Szur, szur. Brzdęk. Pewnie kamień w ziemi.
Wraz z ewolucją ludzi ewoluował język, nie będąc tworem zamkniętym i martwym, ale żywym i zmiennym, gdzie każda dekada, każda epoka, każdy region, miasto, każda branża, pokolenie, subkultura miała swój własny nośnik. Stąd tak wielkie fiasko ponosiła każda, nawet najszczytniejsza próba przywrócenia Wieży Babel dla światowego pokoju i rozwoju, jednak z góry skazana na porażkę jako pomysł martwy, nie zaś oparty w człowieku. Może to i dobrze, nie znała wyroków boskich lecz ten musiał mieć jakiś powód by zniszczyć pokój pomieszawszy języki, gdy ludzkość wznosiła się na wyżyny ambicji. Ktoś jej kiedyś powiedział, że konflikt to podstawa ewolucji i bez niego, w takim idealnym świecie pokoju ludzkość by przegrała wyścig zbrojeń w walce o swą ekspansję.
Szur, szur.
Ale nie chciała tego słuchać, wierzyć w tak okrutne zamiary boskie.
Z rozmyślań wyrwał ją powrót Jacka. Słyszała kroki we wnęce przy wejściu, złowieszczy brzdęk odkładanej łopaty. Tyle mógł zrobić dla tamtej kobiety, zadbać, by nie stała się żerem dla innych istot. Pozostał jej godny pochówek. A rozpalanie ognia w nocy było zbyt ryzykowne, zbyt widoczne. Nawet, gdy mieszkali w piwnicy jednego z wielu domów w okolicy. Byli odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale i za kilka rodzin, z którymi tworzyli małe osiedle. Każdy musiał przestrzegać tych zasad. Płacili dużą cenę za wolność od narzuconych przez większe ośrodki praw. Czasem zastanawiała się, czy ta cena nie była zbyt wysoka. Czy nie zachowywali się zbyt egoistycznie.
- Jacku, popatrz na nie.
Powiedziała łagodnie do męża wskazując palcem na śpiące obok siebie dzieci. Dwuletni chłopiec i roczna dziewczynka wprawdzie nie wyglądały inaczej niż inne dzieci, a przynajmniej te niezdeformowane. I jej zachwyt nie był tylko matczynym uczuciem. Coraz więcej zdrowych dzieci pojawiało się na tej ziemi i tych dwoje było kolejnym objawem tego. Ostrożnie położyła woreczek z amuletem przy dziewczynce nie wiedząc jeszcze, że to był koniec nachodzących ją wcześniej dziwnych snów. Długo usypiała to dziecko, przerażone całkowicie widokiem obcych ludzi. Jeszcze wiele czasu minie, zanim przestanie się bać. Zapewne nigdy nie przestanie. Chwila minęła zanim Jacek otarł dłonie piaskiem i podszedł do niej pachnąc mokrym wiatrem.
- Nie powiedziała jak ma na imię. Bredziła do końca w gorączce, cud, że przeżyła tak długo. Gdy dotarło do niej, że jej córka jest bezpieczna to oddała ostatnie tchnienie... żyła już tylko po to, by chronić dziecko, znalazła w sobie wielką, nadludzką siłę, by to zrobić. I by powiedzieć o jej czystości.
- Cii, popatrz na nie. Czy nie są piękne? Jedno i drugie jest niezwykłe. Nieskażone. Nawet na poziomie recesywnym. Są czyste...
Przykucnął przy niej i przy koszu przypatrując się dzieciom. Nie umknął jej nozdrzom nieznacznie metaliczny zapach śmierci, kontynuowała więc dalej byleby nie myśleć o kolejnych zwłokach zakopanych w ziemi.
- To nie miejsce dla nich, musimy udać się do miasta. Wiem... wiem, że je nam zabiorą, ale stworzono je do innych rzeczy niż gnicie tutaj. Zresztą sam widzisz, że coraz mniej bezpiecznie... Kolejni handlarze mówią, że coraz trudniej im handlować, bo wielu uciekło. Mówią też, że otwierają się dookoła stare schrony, że mają tam lekarzy, że mają tam wiedzę...
Oczy jej błysnęły przy tych słowach.
- Stracimy je, Marleno. Wiesz, jakie jest prawo. Wszystkie zdrowe dzieci należą do wspólnoty. Dlatego przecież uciekliśmy z miasta. Wiem, że to dla nich lepsza przyszłość, ale ciężko...
- Wiem.
Przerwała mu natychmiast, doskonale znała prawo miasta. Dzieci spały w najlepsze, chociaż dziewczynka wcześniej długi czas, godzinami, krzyczała i płakała ze strachu.
- Schudłeś, Jacku, powinieneś więcej jeść.
Zmieniła temat by nie myśleć teraz o tym wszystkim i przeniosła wzrok na mężczyznę.
- Wiesz, że dam sobie radę. Musimy najpierw myśleć o...
- Ciii.
Uciszyła go ponownie i położyła palec na jego ustach. Nie była to zbyt romantyczna rozmowa ale wyrażała bardzo wiele na tym pustkowiu. Przesunęła palec z jego ust po chropowatym, zniszczonym chorobą policzku, uśmiechnęła się. Niekiedy dziwił się, czemu przy nim trwała mimo blizn pokrywających połowę twarzy, niewidzącego oka. Ona, kobieta wprawdzie nie wyróżniająca się szczególną urodą, zwykła, normalna, szara myszka o płowych włosach i jasnobrązowych oczach – ale zdrowa, niczym nie oszpecona. Odpowiadała mu wtedy, że jedno jego oko wystarczy, by dojrzeć w nim dobro i troskę.
- Mam dla niej imię.
- Pewnie znowu jakieś dziwaczne...
- Ciii. Wiesz, że imiona mają znaczenie. Nasz syn odkąd okazało się, że jest w pełni zdrowy nosi imię Malkolm, bo jest zwiastunem. Tę dziewczynkę chcę nazwać Neman. Też jest zwiastunem, też jest nieskażona, ale jednocześnie wraz z nią przybyła tutaj śmierć...
- Ciii.
Dla odmiany on uciszył ją, celowo przedrzeźniając jej kojący, ale zabawnie charakterystyczny gest. Zawsze go nim rozbawiała, w całym tym otoczeniu nadawała nim poczucie nie tylko bliskości, ale i zwyczajnej codzienności. Jakby żyli gdzieś na południu, w górskim domu nad jeziorem, spędzając wieczory przy kominku. Kiedy powiedział raz, że tak właśnie się czuje zaśmiała się i odparła, że nikt jeszcze nie rzekł jej nic bardziej romantycznego.
- Ty z tymi twoimi zwiastunami i imionami. Nigdy nie zrozumiem skąd przychodzą ci do głowy takie rzeczy.
Wróciła po jego słowach wzrokiem ku dzieciom.
- Bo myślę, że każde z nas ma swoje przeznaczenie.


Czerwone słońce - Część pierwsza III


1 komentarz:

  1. No tak, zorientowałam się, że Białego pewnie na razie nie będzie, więc dobrze niech będzie Czerwone.. Czytam, a na komentarze jeszcze za wcześnie :)

    OdpowiedzUsuń