Czerwone słońce - Prolog
Część
Pierwsza
I
Szedł
przez tę ziemię nie zostawiając śladów. Wiedział, że nie może
już wrócić tam, skąd przyszedł, wiedział też, że gdzie
indziej czeka go powolne obumieranie tkanek, gdyż podjął tę
decyzję z własnej woli, odrzucił więc jedyny nakaz Edenu.
Kierował się chęcią poznania i miłością do bliźnich i za to
miał zostać ukarany.
W
jego wyjściu zawierał się zarówno początek i koniec, doskonale
znany mu z pamięci jego poprzednich wcieleń, obserwujących kolejne
stulecia z bezpiecznej enklawy. Gdy opadła pierwsza pieczęć i
bezimienna zaraza na białym koniu zwyciężyła nad miastami i
wsiami milczał, chociaż zaraza ta obejmowała coraz większe kręgi
doprowadzając ludzi do szaleństwa, zakażając ich DNA. Po wyjściu
spróbował wyleczyć jednego ze skażonych, zeskanować, usunąć z
subatomowej płaszczyzny jego wadę, jednak ku własnej rozpaczy
tylko uśmiercił go tym zabiegiem. Kiedy zerwana została druga
pieczęć i na ognistym koniu przybyła wojna - milczał, obserwował
tylko jak w chwili, gdy wszyscy powinni się zjednoczyć i ugasić
wielki pożar, wszczynali tylko kolejne pożogi mordując się
wzajemnie, walcząc o pozostałe zapasy. Trzecia pieczęć opadła,
na czarnym koniu głód spadł na niedobitki odmierzając na szalach
wagi pszenicę dla pozostałych - wtedy także milczał, mijając
potem efekty tego głodu, wyschnięte żywe szkielety, zaszczutych
jak zwierzęta kanibali, płaczące dzieci z nadętymi brzuchami.
Kiedy opadła czwarta pieczęć i Śmierć na trupio-bladym koniu
podążyła za towarzyszami zbierając żniwo ich pracy także
milczał, a od katastrof, mordów, walk, chorób, głodu i zimna
kolejne tysiące padały wokół jak łany zboża pod kosą. Piąta
pieczęć, zdarta, napełniła go smutkiem świadomości cierpienia i
rozpaczy przemierzającej nową pustynię poprzez głos straconych w
te dni dusz, boleśnie przeszywających przestrzeń swym jękiem i
pretensjami, wyklinających tych, co przetrwali po tym, jak zerwana
została szósta pieczęć, Słońce zaczerniło się od pyłu
pożarów, a Księżyc przybrał krwawą poświatę zza rdzawej
powłoki na orbicie, zaś wszystkie satelity dawno pospadały niczym
gwiazdy na ziemię. Niebo zniknęło im wtedy z widoku i kolejne
wstrząsy porzuconego i niezabezpieczonego arsenału naruszyły morza
i oceany. Kto mógł, czy bogaty czy biedny, ten chował się po
piwnicach, schronach, jaskiniach, dziurach w ziemi, drążąc pod jej
powierzchnią tunele lub odnajdując wszelkie szyby, sztolnie i
kanały na swój nowy dom.
A
wtedy padła i siódma pieczęć na porzuconej przez ludzi ziemi
przynosząc ze sobą wszelkie kataklizmy, toksyczne opady,
nieokiełznane burze.
Jednak
nawet prorok nie przewidział ogromu tej katastrofy gdy pisał, że
spłonie trzecia część ziemi i wszystek trawa zielona, że trzecia
część morza stanie się krwią, że trzecia część rzek i źródeł
ulegnie zagładzie a ich woda zatruciu, że dzień i noc zakryją się
ciemnością jakby trzecia część ciał niebieskich zniknęła a
trzecia część ludzi zemrze w tym czasie.
Skutki
katastrofy były w pełni globalne, dym zaćmił Słońce i szarańcza
wyszła na ziemię pod wieloma postaciami tak, że rzeczywiście
wielu ludzi w obłędzie szukało własnej śmierci.
Dopiero
gdy pozostali ludzie nie zabici przez te plagi nie odwrócili się od
swych dzieł i siebie samych wyszedł ze swej kryjówki nie mogąc
znieść cierpienia tych odrzuconych, zmienionych w dzikie bestie -
ale nadal ludzi.
Porzucił
swą nieśmiertelność zakodowaną od pradziejów w pamięci
komórkowej odtwarzanej regularnie w zbiornikach za każdym razem,
gdy jego materia obumierała. Będzie żyć dalej ale bez świadomości
świata, do którego się udał, pozostanie jedynie nieświadomy
zapis jego istnienia oparty na jego poprzednim wcieleniu. Aktualne, w
pełni świadome, przepadło wraz z podjęciem decyzji o wolności i
ujawnieniu się.
Niekiedy
natrafiał na niewielkie społeczności i słyszał wtedy głosy
rzucane trwożnie na widok jego eterycznej powłoki zapakowanej w
najzwyklejszy kombinezon roboczy jakich używano w Edenie do
separacji od otoczenia, jego mikrobów i warunków środowiskowych.
Szeptały często jedno i to samo słowo: „Anioł“. On sam jednak
nazwał siebie „Προμηθεύς“, przytaczając to imię z
czeluści pamięci by tak jak imiennik ponieść ratunek tym
najbardziej poszkodowanym i upośledzonym nawet, jeśli zmienili ten
piękny ogród w ruinę, jeśli zatruli Ziemię i Słońce, jeśli w
swej ułomności zniszczyli to, za co mieli być odpowiedzialni. W
końcu kocha się nawet te upośledzone dzieci, te najgłupsze i
najpodlejsze.
Zrujnowany
ogród nadal jednak tętnił życiem, podskórnie, w każdym możliwym
zakamarku. Siła tego chaosu, tej niezliczonej ilości najczęściej
przypadkowych starań tworzyła ciągłą nadzieję każącą mu
wierzyć w sens jego misji. W ogromie śmierci i zniszczeń na każdym
kroku tkwiły ziarna, w tej szaro-rdzawej masie, w metalicznym
wysypisku jakie mijał, w skarlałej, ale wdzierającej się wszędzie
roślinności, wśród tych ludzi, którzy w całym tym chaosie
odruchowo próbowali stworzyć wyspy ładu i porządku, niczym
drobnoustroje przetwarzając ten ogrom materii na swoje potrzeby. Im
nie musiał pomagać, już sobie poradzili jeszcze o tym nie wiedząc;
kwestią czasu tylko był ich powrót do tego, co utracili.
Idąc
tropem skażonych kierował się ciągle na wschód, w sam środek
piekła, by zasiąść na jego tronie.
II
Leżała
wśród ruin ceglanego domu, widziała to dokładnie tak, jakby
patrzyła z Przestrzeni, z punktu widzenia trzeciej, zawieszonej nad
kulą osoby.
Bo
to zastała po wyjściu z ruin. Chodziła naga po gęstej,
pomarańczowej kuli mającej kilkadziesiąt metrów średnicy. Kula
wisiała w Przestrzeni, inaczej nie umiała tego nazwać. Przestrzeń
nie była duszna, ciemna, nie miała żadnej barwy, po prostu była -
a może właśnie jej nie było? Chociaż nie czuła niczego co
czułaby chodząc po czymkolwiek, odbierając wszystko raczej jako
widz, miała silne wrażenie, że kula ta jest niewyobrażalnie
ciężka, potwornie masywna, tak, że każdy okruszek z niej
potrafiłby wchłonąć i zmiażdżyć jej ciało w ciągu
milisekundy.
Podążała
za jego głosem. Znała ten głos chociaż nigdy go nie słyszała,
było to podobne wrażenie jak przy kuli. Innymi słowy wiedziała,
że zna ten głos, ale wiedza ta wykraczała poza jej doświadczenie.
-
Chciałaś być kiedyś ptakiem?
-
Tak.
Skoro
wiedziała, że zna ten głos to ani trochę nie dziwiło jej, że
ten głos wiedział, że zna ją. Było to dla niej całkowicie
naturalne, codzienne, chociaż była tu pierwszy raz. Uspokajało ją
to miejsce mimo poczucia tkwiącej w nim zarówno groźby jak i
nadziei, pulsującej w nim siły. Ale była tu młoda i zdrowa i w
pełni naturalna. Nawet nagość umykała jej uwadze jako coś
wrodzonego. Po chwili znowu usłyszała głos.
-
Szukasz obrazów z przyszłości czy przeszłości? Bo szukasz.
-
Przeszłość jest koszmarem i marzeniem, przyszłość lękiem i
nadzieją... kim jesteś?
Wystraszyła
się własnego pytania jakby odpowiedź na nie miała jej przynieść
wielki ból. Ale tym razem była zdecydowana.
-
Pytasz o imię, czy o byt? Mogę być twoim potomkiem, mogę być
twoim przodkiem. Moje imię może mieć znaczenie, moje imię może
nie mieć znaczenia. Boisz się, nie wiesz, gdzie jesteś.
-
Nie wiem. Nigdy nie widziałam ptaków.
-
Nigdy? To kwestia czasu.
-
Ale czas... czemu właściwie tu jestem? Mówisz o obrazach z
przyszłości, przeszłości, to one? Gdzie są?
-
Czas nie jest linią a tam, gdzie jesteś być może dopiero
będziesz.
Wreszcie
okrążyła całą kulę. W miejscu, gdzie wcześniej były ruiny
widniał teraz mur zasłaniający Przestrzeń. Mężczyzna o
niedającej się zobaczyć twarzy stał przy ciemnej wyrwie w murze
jak przy drzwiach. Mrok z tej wyrwy był źródłem panującego wokół
lęku, zapowiedzią końca snu. A może czymś więcej?
-
Ale jak to wszystko możliwe! Nie idź. Nic z tego nie rozumiem, nie
możesz tam wchodzić. Nie wiem nawet co to za miejsce...
-
To jest Źródło.
-
Źródło? Przecież tu nic nie ma!
-
Źródło jest Nicością. Albo, jeśli wolisz, Nicość jest
Źródłem. Muszę tam wejść, każdy musi się kiedyś zmierzyć ze
swoją przeszłością i przyszłością. Każde z nas ma swoje
przeznaczenie.
-
Kim jesteś?
-
Znasz moje imię...
Nagłe
łupanie wyrwało ją z tego miejsca, wpadła w panikę. Wiedziała,
by o to nie pytać, że niedopowiedziana groźba przeszkodzi,
zniszczy to miejsce... Leżała chwilę sparaliżowana ze strachu,
przyzwyczajając oczy do ciemności. Łupanie powoli cichło w jej
głowie w takt bicia jej serca, była tam, gdzie zasnęła wcześniej.
Jej mąż - chociaż w ciemności go nie widziała to wiedziała, że
to on - delikatnie potrząsał ją za ramię.
To
był tylko sen, znowu tylko sen. Ogarnął ją chłód, przypomniała
sobie wszystkie zmysły. Mimo tego, że była otulona kocami
skostniała od zimna, głód spacerował w jej żołądku niczym
długi robak, do nozdrzy dotarła metaliczno-zgniła woń otoczenia
zduszona aromatem korzennego naparu mającego stłumić niemiłe
zapachy.
Pamiętała,
co zaszło tu przed godzinami i czuła, że napięcie uciekło z tego
miejsca.
-
Ta kobieta, Marleno... zmarła.
-
A dziecko? Było z nią dziecko.
-
Dziecko jest zdrowe. Całkowicie.
Obracała
w palcach woreczek, który zdjęła z szyi. A dokładniej amulet
umieszczony w tym woreczku. Jeden z dwóch, niewielki i zagadkowy
sześcian o powłoce nieprzypominającej niczego. Niekiedy próbowała
odgadnąć kolor gładkiej powierzchni, ten jednak zdawał się
zawierać w sobie wszelkie kolory i rozszczepiać je na poszczególne
widma zależnie od kąta i naświetlenia. Jacek mówił jej, kiedy je
znalazł, że podobno zostawił je Anioł przechodzący przez te
ziemie i zmierzający na wschód. Nigdy nie udało im się odgadnąć
do czego te amulety służyły, ale nie dało się ich zgubić,
zawsze zaprowadzały do siebie, przyciągały się. Czasem gdy bawiła
się jednym z nich miała wrażenie, jakby obserwowała siebie z
kompletnie inne miejsca, czasem mignęły jej przed oczami dziwne
obrazy. Drugi woreczek wisiał przy koszyku jej syna odkąd ten się
narodził.
Szur,
szur.
Starała
się nie zwracać uwagi na dźwięki rozlegające się za ceglanym
murem i niewielkim, zabitym blachą okienkiem piwnicy. Niezależnie
od tego, jak bardzo oczy kogoś urodzonego w tej ciemności
przyzwyczajały się do niej, brak jakiegokolwiek światła
uniemożliwiał siatkówkom stworzenie obrazu otoczenia, a
najczęściej mrok był kompletny, gęsty tu, na dole. Dlatego
pozwoliła sobie włączyć panel LED na oszczędnym poziomie tak, by
mdłe światło nie raziło oczu, zaś bateryjka wystarczyła przy
niemal zerowym poborze mocy na kolejne lata. Wszelkie baterie stały
się zbyt cenną walutą by je marnować.
Szur,
szur. Echo łopaty wbijanej w zmarzniętą ziemię.
Szur,
szur.
Wiedziała
już jak nazwie tę dziewczynkę. Wbrew pozorom miało to olbrzymie
znaczenie jeśli człowiek uświadamiał sobie, jak wielką moc
kreacyjną miał język. Jej obsesją było wyszukiwanie wszelkiej
wiedzy z ruin jakby chciała tą rekonstrukcją zrekompensować sobie
otaczający ją świat. Wiedziała jaką moc miało słowo, jaką
wartość memetyczną stanowił język. Był niemożliwym do
podrobienia nośnikiem duszy i tożsamości. Wiedzieli o tym wszelcy
tyrani i dyktatorzy próbując nowomową tworzyć świat na nowo,
zwalczając stary język, zubożając go po to by zubożyć ludzi i
ich wolność, wymyślając nową nomenklaturę by zawłaszczyć
społeczeństwo.
Szur,
szur. Brzdęk. Pewnie kamień w ziemi.
Wraz
z ewolucją ludzi ewoluował język, nie będąc tworem zamkniętym i
martwym, ale żywym i zmiennym, gdzie każda dekada, każda epoka,
każdy region, miasto, każda branża, pokolenie, subkultura miała
swój własny nośnik. Stąd tak wielkie fiasko ponosiła każda,
nawet najszczytniejsza próba przywrócenia Wieży Babel dla
światowego pokoju i rozwoju, jednak z góry skazana na porażkę
jako pomysł martwy, nie zaś oparty w człowieku. Może to i dobrze,
nie znała wyroków boskich lecz ten musiał mieć jakiś powód by
zniszczyć pokój pomieszawszy języki, gdy ludzkość wznosiła się
na wyżyny ambicji. Ktoś jej kiedyś powiedział, że konflikt to
podstawa ewolucji i bez niego, w takim idealnym świecie pokoju
ludzkość by przegrała wyścig zbrojeń w walce o swą ekspansję.
Szur,
szur.
Ale
nie chciała tego słuchać, wierzyć w tak okrutne zamiary boskie.
Z
rozmyślań wyrwał ją powrót Jacka. Słyszała kroki we wnęce
przy wejściu, złowieszczy brzdęk odkładanej łopaty. Tyle mógł
zrobić dla tamtej kobiety, zadbać, by nie stała się żerem dla
innych istot. Pozostał jej godny pochówek. A rozpalanie ognia w
nocy było zbyt ryzykowne, zbyt widoczne. Nawet, gdy mieszkali w
piwnicy jednego z wielu domów w okolicy. Byli odpowiedzialni nie
tylko za siebie, ale i za kilka rodzin, z którymi tworzyli małe
osiedle. Każdy musiał przestrzegać tych zasad. Płacili dużą
cenę za wolność od narzuconych przez większe ośrodki praw.
Czasem zastanawiała się, czy ta cena nie była zbyt wysoka. Czy nie
zachowywali się zbyt egoistycznie.
-
Jacku, popatrz na nie.
Powiedziała
łagodnie do męża wskazując palcem na śpiące obok siebie dzieci.
Dwuletni chłopiec i roczna dziewczynka wprawdzie nie wyglądały
inaczej niż inne dzieci, a przynajmniej te niezdeformowane. I jej
zachwyt nie był tylko matczynym uczuciem. Coraz więcej zdrowych
dzieci pojawiało się na tej ziemi i tych dwoje było kolejnym
objawem tego. Ostrożnie położyła woreczek z amuletem przy
dziewczynce nie wiedząc jeszcze, że to był koniec nachodzących ją
wcześniej dziwnych snów. Długo usypiała to dziecko, przerażone
całkowicie widokiem obcych ludzi. Jeszcze wiele czasu minie, zanim
przestanie się bać. Zapewne nigdy nie przestanie. Chwila minęła
zanim Jacek otarł dłonie piaskiem i podszedł do niej pachnąc
mokrym wiatrem.
-
Nie powiedziała jak ma na imię. Bredziła do końca w gorączce,
cud, że przeżyła tak długo. Gdy dotarło do niej, że jej córka
jest bezpieczna to oddała ostatnie tchnienie... żyła już tylko po
to, by chronić dziecko, znalazła w sobie wielką, nadludzką siłę,
by to zrobić. I by powiedzieć o jej czystości.
-
Cii, popatrz na nie. Czy nie są piękne? Jedno i drugie jest
niezwykłe. Nieskażone. Nawet na poziomie recesywnym. Są czyste...
Przykucnął
przy niej i przy koszu przypatrując się dzieciom. Nie umknął jej
nozdrzom nieznacznie metaliczny zapach śmierci, kontynuowała więc
dalej byleby nie myśleć o kolejnych zwłokach zakopanych w ziemi.
-
To nie miejsce dla nich, musimy udać się do miasta. Wiem... wiem,
że je nam zabiorą, ale stworzono je do innych rzeczy niż gnicie
tutaj. Zresztą sam widzisz, że coraz mniej bezpiecznie... Kolejni
handlarze mówią, że coraz trudniej im handlować, bo wielu
uciekło. Mówią też, że otwierają się dookoła stare schrony,
że mają tam lekarzy, że mają tam wiedzę...
Oczy
jej błysnęły przy tych słowach.
-
Stracimy je, Marleno. Wiesz, jakie jest prawo. Wszystkie zdrowe
dzieci należą do wspólnoty. Dlatego przecież uciekliśmy z
miasta. Wiem, że to dla nich lepsza przyszłość, ale ciężko...
-
Wiem.
Przerwała
mu natychmiast, doskonale znała prawo miasta. Dzieci spały w
najlepsze, chociaż dziewczynka wcześniej długi czas, godzinami,
krzyczała i płakała ze strachu.
-
Schudłeś, Jacku, powinieneś więcej jeść.
Zmieniła
temat by nie myśleć teraz o tym wszystkim i przeniosła wzrok na
mężczyznę.
-
Wiesz, że dam sobie radę. Musimy najpierw myśleć o...
-
Ciii.
Uciszyła
go ponownie i położyła palec na jego ustach. Nie była to zbyt
romantyczna rozmowa ale wyrażała bardzo wiele na tym pustkowiu.
Przesunęła palec z jego ust po chropowatym, zniszczonym chorobą
policzku, uśmiechnęła się. Niekiedy dziwił się, czemu przy nim
trwała mimo blizn pokrywających połowę twarzy, niewidzącego oka.
Ona, kobieta wprawdzie nie wyróżniająca się szczególną urodą,
zwykła, normalna, szara myszka o płowych włosach i jasnobrązowych
oczach – ale zdrowa, niczym nie oszpecona. Odpowiadała mu wtedy,
że jedno jego oko wystarczy, by dojrzeć w nim dobro i troskę.
-
Mam dla niej imię.
-
Pewnie znowu jakieś dziwaczne...
-
Ciii. Wiesz, że imiona mają znaczenie. Nasz syn odkąd okazało
się, że jest w pełni zdrowy nosi imię Malkolm, bo jest
zwiastunem. Tę dziewczynkę chcę nazwać Neman. Też jest
zwiastunem, też jest nieskażona, ale jednocześnie wraz z nią
przybyła tutaj śmierć...
-
Ciii.
Dla
odmiany on uciszył ją, celowo przedrzeźniając jej kojący, ale
zabawnie charakterystyczny gest. Zawsze go nim rozbawiała, w całym
tym otoczeniu nadawała nim poczucie nie tylko bliskości, ale i
zwyczajnej codzienności. Jakby żyli gdzieś na południu, w górskim
domu nad jeziorem, spędzając wieczory przy kominku. Kiedy
powiedział raz, że tak właśnie się czuje zaśmiała się i
odparła, że nikt jeszcze nie rzekł jej nic bardziej romantycznego.
-
Ty z tymi twoimi zwiastunami i imionami. Nigdy nie zrozumiem skąd
przychodzą ci do głowy takie rzeczy.
Wróciła
po jego słowach wzrokiem ku dzieciom.
-
Bo myślę, że każde z nas ma swoje przeznaczenie.
No tak, zorientowałam się, że Białego pewnie na razie nie będzie, więc dobrze niech będzie Czerwone.. Czytam, a na komentarze jeszcze za wcześnie :)
OdpowiedzUsuń