niedziela, 29 czerwca 2025

Gościnnie: Harry Harrison, Na zachód od Edenu


Gwiazdek: 8

Autor: Harry Harrison
Tłumaczenie: Janusz Pultyn
Wydawnictwo: Phantom Press Original
Data polskiego wydania: 01 stycznia 1992
Data oryginalnego wydania: 01 stycznia 1985
Cykl / seria: Eden (Tom 1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 416
Wersja: papierowa, z biblioteki
Oprawa: miękka
ISBN: 83-85432-91-4
Język: polski
Cena z okładki: 40 zł
Tytuł oryginalny: West of Eden

Kliknij, by wrócić do strony głównej


Przychodzi taki czas dla czytelnika, że ma się ochotę odpocząć od nowo pisanych pozycji i sięgnąć po coś klasycznego. A jeżeli już po coś takiego sięgać, to dlaczego nie rozszerzyć swojej znajomości dorobku jednego z gigantów gatunku? Tak właśnie natknąłem się na „Na zachód od Edenu” Harry’ego Harrisona (plus miałem tylko 3 wolne miejsca na wypożyczenia w bibliotece). Wcześniej znałem tego autora wyłącznie z miłej dla oka trylogii „Planeta Śmierci” a za Stalowy Szczur czeka na górach wstydu, uznałem więc, że coś mniejszego na powrót do autora będzie w sam raz.
_________________________________________________________

I co takiego dostałem? Bardzo przyjemną… w sumie to bardziej historię alternatywną niż science-fiction. A to, że dzieje się w głębokiej przeszłości nie ma tu większego znaczenia. W skrócie – dostajemy świat, naszą Ziemię, gdzie meteoryt nie dokonał eksterminacji gadów, a te z kolei na przestrzeni milionów lat przekształciły się w humanoidalny gatunek z przeciwstawnymi kciukami i totalnym przekonaniem o własnej wyższości. Spokojnie kolonizowały sobie swój rodzimy kontynent (Afrykę) i pobliskie ziemie (obszar śródziemnomorski), kiedy przyszło paskudne zlodowacenie i te zamieszkujące północne rubieże ich ziem, musiały znaleźć sobie coś nowego. I jak zwykle bywa wylądowały w Ameryce. Z opisów przyrody, gdzieś w okolicach Florydy by założyć sobie nowe miasto. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że na tym odizolowanym kontynencie w toku czasu pojawiła się inteligentne małpy, które wyewoluowały w przodków ludzi. A co dostaniemy kiedy spotkają się ze sobą dwie kompletnie różniące się cywilizacje? Wzajemne niezrozumienie, wojnę, rzeź, ludobójstwo (bądź gadobójstwo) i wszystkie inne smaczki.

Na dzień dobry wydawać by się mogło, że ludzie są bez szans – zasadniczo to kultury zbieracko-łowieckie, rzadko posługujące się bardziej wyrafinowaną bronią niż łuk. Z drugiej strony mamy kulturę osiadłą reprezentowaną przez Yilane, które nie dosyć, że opanowały biotechnologię, a nawet genetykę w stopniu mistrzowskim, to jeszcze potrafią ją zastosować w praktyce – choćby do wytwarzania żyjącej broni. Tak na logikę wydawałoby się, że to będzie bardzo krótka książka, zakończona gadzim triumfem. Autor jednak zastosował kilka rozwiązań, dzięki którym ludzie (tu: Tanu) nie zostali skazani na natychmiastową porażkę. Ale o tym już sami doczytacie.

Ogólnie rzecz biorąc książka napisana jest bardzo dobrze. Harrison w bardzo dobry sposób podkreślił różnice dzielące dwie zwaśnione strony wymyślonego przez siebie konfliktu. Ludzie jak powszechnie (mam nadzieję..) wiadomo są stałocieplni, co daje im niesamowitą przewagę, bo mogą być aktywni zarówno w dzień jak i w nocy. Z kolei zmiennocieplne Yilane brak tej możliwości nadrabiają zaawansowaną (jak na standardy książki) technologią. I ona stanowi jedną z najciekawszych części tej książki, bo nie sposób się nie uśmiechnąć czytając o ichtiozaurach przemierzających Atlantyk w charakterze transportowców. Albo o triceratopsach hodowanych dla względów dekoracyjnych. Nie wspominając już o jaszczurkach, które dzięki wiekom manipulacji genetycznych pełnią rolę muszkietów, czy płaszczach – będących żywymi istotami - pozwalającymi utrzymać stałą temperaturę nawet w nocy. O tak, tutejsi repitlianie, czy raczej reptilanki są wysoce zaawansowaną cywilizacją.

O właśnie – ważna rzecz. Starcie kultur jest tym ciekawsze, że z jednej strony mamy typowy dla wczesnych zbiorowisk ludzkich patriarchalizm plemienny, zaś z drugiej ściśle matriarchalne społeczeństwo, rozmnażające się za pomocą procedury, którą trudno nazwać inaczej niż zisntytucjonalizowanym gwałtem. O tak, życie samca Yilane to wyjątkowo kiepski interes, bo choć chronione i hołubione, to nie mają absolutnie żadnej władzy, a proces rozmnażania prędzej czy później (z naciskiem na prędzej) kończy się ich śmiercią. I zdecydowanie nie jest konsensualny. Natomiast samice Yilane to prawdziwa potęga. Wszelki postęp techniczny, kulturowy i polityczny to wyłącznie ich zasługa. Ba! Pojawiają się nawet odmienne nurty filozoficzne w obrębie ich kultury, co prowadzi do wielu niesnasek.

Kolejną absolutnie wspaniałą kwestią jest porozumiewania się zwaśnionych stron. Pomijając jedną, jedyną postać tak naprawdę komunikacja nie istnieje. Dosłownie. Zero, null, nada. Tylko Kerrick, młody, porwany za młodu Tanu, wychowujący się wśród Yilane zdołał do pewnego stopnia opanować gadzi język. Dla osoby dorosłej jest to praktycznie niemożliwe. Dokładne powody autor skwapliwie i dokładnie wyjaśnia na końcu książki, ale dla tych, którzy nie są zainteresowani językoznawczymi rozważaniami podam jeden z przykładów wymienionych w tekście. O ile człowiek powiedziałby po prostu „krzesło”, to Yilane użyłaby określenia „niskie-drewno-na-którym-się-siada”. Innymi słowy nie korzystają z nazw a z opisów, i to nie tylko głosowych, ale wspomaganych gestami i zmianą koloru skóry. I gdyby autor zdecydowałby się w całości używać tego języka, bez częściowej transkrypcji na normalny, to jaszczurzyce brzmiałyby jakby rozmawiały między sobą za pomocą co dłuższych i nudniejszych akapitów z „Nad Niemnem”. Co z kolei prowadzi do konkluzji, że Eliza Orzeszkowa była ukrytą reptilianką – a to by tak wiele wyjaśniało… A i jeszcze jedna ważna ciekawostka, wyrażona pięknym opisem „słowo jest oznajmieniem, oznajmienie jest słowem” – język i kultura Yilane nie dopuszczają czegoś takiego jak kłamstwo. Jest to pojęcie praktycznie im nieznane. Możecie więc sobie wyobrazić, jaką przewagę jest to w stanie dać Tanu, którzy naturalnie łgać potrafią na zawołanie.

Czy zatem książka ma jakiekolwiek wady? Uważam, że tak chociaż nieprzesadnie dużo. Nieco bolała mnie jej jednostronność, typowa dla gatunku space opera – otóż po początkowych sukcesach Yilane, później są już tylko ruchomymi celami dla jaskiniowców, którzy okazują się mistrzami taktyki, strategii i logistyki godnymi Napoleona czy innego Rommla. Nic to, że walczą z technologicznie przeważającym przeciwnikiem, praktycznie z każdej potyczki czy bitwy wychodzą absolutnie zwycięsko i niemal bez strat własnych. Na dłuższą metę staje się to nieco nużące, ale mam nadzieję, że w drugiej i trzeciej części autor postanowił nieco utrudnić życie Tanu i już im tak łatwo iść nie będzie.

Podsumowując mamy tutaj do czynienia z naprawdę przyjemną lekturą, która zawiera mnóstwo ciekawych konceptów, jest napisana bardzo lekkim językiem i pomimo pewnych wad, czyta się bardzo szybko. Na pewno warto podpytać w lokalnej bibliotece, czy nie mają jej gdzieś na półkach. Albo poszperać w antykwariatach i sieci, bo szczerze mówiąc wątpię by w klasycznych księgarniach dało się ją jeszcze znaleźć.

Mam nadzieję, że Wam się podobało, ale to już musicie ocenić sami. No i przy okazji kupić Kag kawę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz