piątek, 4 lipca 2025

62/2025 - Robert Anthony Salvatore, Samotny Drow

Gwiazdek: 6

AutorRobert Anthony Salvatore
Tłumaczenie: Michał Studniarek
Wydawnictwo:  ISA
Data polskiego wydania: 2006
Data oryginalnego wydania: 2003
Cykl / seria: Trylogia Klingi Łowcy (tom 2) / Forgotten Realms
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 400
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 8374181095
Język: polski
Cena z okładki: 29,90 zł
Tytuł oryginalny: Lone Drow

Kliknij, by wrócić do strony głównej

"Jestem taki sam. Jak palec albo coś tam coś..." aż chciałoby się zaśpiewać, czytając to, jak się w tym tomie Drizzt nad sobą użala. Tak, dosłownie, użala się i to w taki sposób, że chciałam sięgnąć między karty powieści i strzelić go w ten jego biały łeb raz a dobrze. Salvatore wraca z formą do "Wygnania", ale to nie jest guilty pleasure. To coś znacznie gorszego. Wróć. Może nie gorszego, co udręczonego, bo motyw walk miedzy krasnoludami a orkami czytało mi się zaskakująco dobrze... Trochę marudzę, trochę narzekam, a trochę sama nie wiem, co, więc krótko. Zapraszam!

_________________________________________________________

Odsunięty od przyjaciół Drizzt widzi, jak Bruenor upada pod stosami kamieni ze zniszczonej wieży w Płyciznach. Święcie przekonany, że jego krasnoludzki przyjaciel zginął, a wraz z nim Catte-Brie i Wulfgar, stawia wszystko na jedną szalę, stając się znów Łowcą, a co za tym idzie - podejmując się niemal samobójczej misji zemsty na orkach. Obould w międzyczasie staje się w zasadzie awatarem Gruumsha, co czyni go jeszcze potężniejszym i bardziej niebezpiecznym - dostrzega to nie tylko jego syn, ale i Geri czy nawet drowy, które wciąż kręcą się po okolicy, spiskując i knując. Co więcej, do orczego króla spływają coraz to większe hordy nowych orków i goblinów, trolli i innych potworów zamieszkujących Grzbiet Świata. Drizzt się nie poddaje, choć doskwiera mu ból po stracie przyjaciół, a także wciąż czuje się prześladowany śmiercią Ellifain.nieoczekiwanie znajduje jednak sojusz w księżycowych elfach: Tarathiel i Innovindil nie tylko mu wybaczają śmierć elfki, ale i pokazują, że stoją po jego stronie. A co w międzyczasie w Mithrillowej Hali? Dzieje się bardzo wiele. Namiestnik Regis czuje się przytłoczony obowiązkami, ale dzielnie stawia im czoło, wierząc, ze Bruenor Battlehammer w końcu powróci do świata żywych. Jednocześnie zaś świadom jest, jak trudne potyczki dzieją się wokół i... odkrywa spisek Nanfoodle'a oraz septimy. Ale czy aby na pewno spisek...? I co w tym wszystkim ma do roboty du-id Pikel

W tomie dzieje się dużo. Jest akcja, są spiski, przyjaciele zamieniają się we wrogów, a spiskowcy w sojuszników. Drizzt na nowo musi siebie odkrywać, jednocześnie ukrywając emocje za murem Łowcy. Gdzieś po drodze odkrywa, że nie do końca zatracił wszystkie drowie cechy i pamięta całkiem nieźle drowi język, ba! na swój sposób może nawet tęskni za pobratymcami, ale w całokształcie, jest już w pełni mieszkańcem Powierzchni i twardo jej broni. Grumsh okazuje się przeciwnikiem bardzo sprytnym jak na orka, wymagającym więcej i zdecydowanie to ktoś, z kim należy się liczyć. Walki są krwawe, dynamiczne, choć, jak to u Salvatore, czasami te walki są za bardzo... no. Za bardzo. Podobną sytuację mamy z Catte-Brie i Wulfgarem, momentami byli wręcz niezniszczalni. Sytuację trochę ratują walki między samymi krasnoludami i orkami, w końcu zaczyna się dziać, widać napięcie, widać siłę, z jaką obie strony na siebie naciskają, napierają, byle tylko wygrać i uzyskać skrawek ziemi, fragment tunelu. Przyznaję szczerze, że mimo wszystko, bawiłam się dobrze, choć wkurzały mnie te rozterki dotyczące miłości i posiadania dzieci. Fajnie, że Nanfoodle się zreflektował i zdecydował jednak walczyć ramię w ramię z mieszkańcami Mithrillowej Hali, choć sam do końca w to nie wierzył. No i ważne, że wciągnął w działania Pikela, co akurat było bardzo fajnym działaniem.

Jak to u Salvatore bywa, mamy cudowne działania, wskrzeszenia niemalże i powroty. Czasowe "wycięcie" Bruenora wkurzało, miałam wrażenie, że autor nie miał pomysłu, jak poprowadzić krasnoluda, i chciał dać czas innym postaciom, ale trochę mu to nie wyszło, dlatego finał rozczarował. Źle nie było, ale te wszechobecne rozterki, powrót do korzeni, przekonanie o śmierci, nagle "nie mam nikogo, więc może ty będziesz moją miłością" vajb... ugh, no trochę było to irytujące. Niektóre sceny czy wydarzenia, choć rozgrywające się w przeciągu kilku dni (choć oczywiście, Drizzt znika na tygodnie), były jednak za bardzo rozciągnięte, zbyt na siłę. Dobra, fajnie było widzieć domysły drowiej kapłanki, czy wciąganie Pikela w akcję z rurami, jednak nie wszystko było ok. No, miałam zgrzyty, niestety. Ugh... 

Zmienił się tłumacz. Z zaufanego (i ulubionego) mamy teraz pana Michała, który z czapy z markiza robi króla (choć parę rozdziałów później nie wadzi mu znów robić z niego markiza), czarodziejka staje się uczennicą czarodzieja i zbiera JAKIEŚ ziółka i grzybki (dosłownie), walki dziwnymi literówkami i przydomki, które są z kosmosu chyba, choćby u Catte-Brie jest informacja, że ma włosy za ramiona, by kilka akapitów dalej mieć je krótko przycięte... Nie wspomnę już o samym Drizzie, któremu OD CZAPY robią się czerwone oczy. Czerwone (przypominam, że Drizzt ma oczy lawendowe i nie zmieniają mu się w ciemności na czerwone, co było napisane nawet w "Ojczyźnie" i opisie, jak się urodził i jego siostra wzięła świeczkę, by sprawdzić, czy przypadkiem nie jest ślepy) oczy kompletnie rujnują wizję drowiego renegata... No i te opisy, które wyraźnie tłumacz z korektą olali... mój ulubiony przykład? A proszę bardzo:

"Nakrapiane czerwienią oczy uśmiechały się równie szeroko i złowróżbnie, jak jej mocno zaciśnięte usta."

Że proszę, co ja czytam? Takich zdań zresztą jest więcej, i to co kawałek. No niestety, ale bardzo mnie to denerwowało. Zresztą, zmienił się też rytm zdań, z przyjemnie płynnego - mamy pewną chropowatość, pewien rodzaj sztywności w zdaniach, które po prostu mi przeszkadzały. Niby wszystko jest sprawne, zgrabne, akcja jest szybka i pcha się w przód dość przyjemnie, to jednak....nawet, jak na umiejętności Salvatore, wyczuwałam tu pewien zgrzyt, żeby nie powiedzieć, że opory tłumaczeniowe. 

Co do postaci, to, hm. No trochę zaczyna mnie znów męczyć Drizzt z jego dylematami i "jestem taki odcięty od emocji". A potem nagle płacze. Catte-Brie również znów staje się irytująca na swój sposób, choć raczej jest to efekt tego, jak Salvatore rozpisał te postacie, irytująco i drażniąco. Mam wrażenie, że poza walkami na siłę, to i rozterki bohaterów też sa na siłę - zwłaszcza te drizztowe, w których wciąż przeżywa na nowo śmierć Ellifain czy swego ojca. Ile można? Najwyraźniej długo... i często!

"Samotny drow" to nie jest książka zła, ale jednak rozczarowuje. Rozczarowuje ilością walk i drowem, który w swej "samotności" staje się rozmemłanym koszmarkiem. Akcja pcha się w przód, czuć napięcie, duża ilość pojedynków może męczyć, ale w końcu wiemy, że postacie nie są niezniszczalne - utrata zdrowia i życia są czymś oczywistym. Kilka rozwiązań fabularnych jest naprawdę świetnych, kilka zaś wyraźnie jest potknięciem. Ubolewam nad tłumaczeniem i korektą. Ale...

Po trylogię sięgnąc warto, choć nie oczekujcie wodotrysków. To typowa pulpowa rozrywka, z dawką walk i akcji, bez większej głębi. Salvatore to wybitnie płodny pisarz, który wciąż tworzy w swoim uniwersum, a lore Drizzta okazuje się tak rozbudowane i zagmatwane, że głowa mała - tak, próbowałam ostatnio prześledzić nieco kwestii, przeanalizować kolejne książki, które napisał, by uzupełnić trochę moją listę, ale przyznaję się, że jest to robota iście syzyfowa... zwłaszcza z chwilą, kiedy najwyraźniej i sam autor trochę się gubi w swoich postaciach... ale o tym może kiedy indziej... ;)

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;) A przy okazji, możecie postawić mi kawę jak się podobało ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz