KiB w sieci

sobota, 27 kwietnia 2024

25/2024(245) - Sierra Simone, Priest

 


Gwiazdek: 6

Autor: Sierra Simone
Tłumaczenie: Urszula Musyl
Wydawnictwo: Papierowe Serca
Data polskiego wydania: 24 kwietnia 2024
Data oryginalnego wydania: 15 czerwca 2015
Cykl / seria: Zakazany owoc (Sierra Simone) (tom 1)
Kategoria: literatura obyczajowa, romans 
Stron: 344
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788383219141
Język: polski
Cena z okładki: 49,90 zł
Tytuł oryginalny: Priest

Gdyby ktoś powiedział mi swego czasu, że sięgnę po "kontrowersyjną" książkę, roześmiałabym mu się w nos. "Kontrowersje" to może wzbudzać "Hunting Adeline" czytane przez 12-letnie dziewczyny, a nie ta historia. Owszem, mocna, owszem, szokująca (nie mnie), ale w żadnym wypadku nie "kontrowersyjna". Co więcej, to podobno fenomen literacki, bo wzbudziwszy na TikToku burzę (nie wiem, jak było do końca, nie mam TikToka, taki ze mnie dinozaur) - cały nakład rozszedł się na pniu 👌 No i nadszedł moment, że sięgnęłam po tą dosłownie, perłę w kupie gnoju.
Cóż. Nie mnie osądzać, jak inni to widzą. Dla mnie - mocna, ale też poruszająca ważne tematy, o których wciąż się w naszym kraju milczy... Uprzedzam z góry: jestem osobą niewierzącą, poruszane tu tematy są dla mnie niczym niezwykłym, a wręcz w jakiś sposób oczywistym. Jeśli komuś przeszkadzają takie tematy - proszę o odpuszczenie sobie czytania tej opinii, bo moim celem nie jest w żaden sposób wywołanie sztormu kałowego, ale przedstawienie punktu widzenia z mojej strony. A, i będą spojlery. Howg, i jeśli czytacie dalej.... no to fajnie 😀

_________________________________________________________________________________

Trochę bałam się książki pisanej z męskiej perspektywy - zwłaszcza erotyka. W pamięci mając "Gangsterską grafomanię pisownię" niejakiego pana Gostyńskiego, z taką ilością żenady i niesmaku i ilości koszmarnie niskich lotów quasi-erotyki, że po prostu trochę się bałam. Podobnie bałam się, jak sobie poradzi z tym autorka, czy nie stanie się ałć-torką... bo wszak wiemy, jakie mam zdanie o wielu ałćtorkach tego typu książek, ale jednak - oto perła w kupie gnoju. I to całkiem dosłownie... Osoby mocno pruderyjne będą miały wypieki na twarzy błyskawicznie, dla mnie jednak to poprawnie napisany erotyk, w którym po prostu wyładowana została energia seksualna po kilku latach życia w celi, bracie... eeee, znaczy celibacie ;)

Tyler Anselm Bell, to ksiądz prowadzący parafię w Weston - a dokładniej, sprawuje pieczę nad swym stadkiem w kościele św. Małgorzaty. Młody, przystojny, podnosi okolicę po dość nieprzyjemnym upadku wcześniejszego księdza - między wierszami szybko dowiadujemy się, że poprzednik o. Bella był po prostu pedofilem. Teraz młody kapłan ze wszystkich sił stara się, by ta przeszłość została wymazana, choć mierzy się z demonami własnej przeszłości: tragiczną śmiercią starszej siostry. W jego do tej pory spokojny i uporządkowany świat wkracza jednak ONA. Seksowny głos, czerwona szminka na wargach. I nic nie będzie już takie samo, bo niczym Jezus na pustyni przez Szatana, Tyler musi mierzyć się z pokusą. A ta jest znacznie większa, niż biblijne opowieści nauczają. Ognisty i pełen perwersji romans szybko wymyka się spod kontroli, zaś sytuacja staje się napięta bardziej niż... co tu dużo mówić, za mała prezerwatywa na za dużym 👃

Choć tu prezerwatyw się nie używa. Co to, to nie. Za to używa się innych rzeczy - pewnie dlatego już nigdy nie spojrzę na pewne olejki tak samo... ;)

Tak, ta książka jest bardzo ostra, bardzo sensualna, bardzo zmysłowa. Autorka kreuje świat widziany oczyma mężczyzny, ale robi to w sposób bardzo smaczny i zrównoważony, za co pełnia ukłonów. W przypadku erotyków pisanych przez panie, często mam ciary żenady, sposób opisywania zbliżeń albo części intymnych sprawia, że pytam siebie, dlaczego to czytam. Tu tak nie było. Nie wiem, jak bardzo zasługa tu tłumaczki (brawa dla pani!) a ile warsztatu autorki, ale opisy zbliżeń były bardzo naturalne i wyważone. Owszem, były "ostre", były często ocierające się o granicę BDSM, a i sam Tylor nie kryje, że podnieca go ostrość jak i uległość. Były też urocze i subtelne, pokazujące, że bohater też umie w czułość, ale właśnie te pieprzne sceny zasługują na poklask. No ale - te właśnie sceny zapewne są dla wielu "kontrowersyjne" i "obrażają uczucia religijne". Tak, pewnie część z was się domyśla, GDZIE się działy, skoro bohaterem jest katolicki ksiądz. Tak, mamy całowanie więc w kościele, tak, mamy używanie ołtarza jako łóżka czy wykorzystywanie elementów stroju albo olejów używanych do namaszczania jako rodzaj akcesoriów. I co? I pstro, serio, mi to rybcia. Jak to mówią: klęczy pod figurą, diabła ma za skórą, więc niech rzuci kamieniem pierwszy, komu jakiś ksiądz się przyzna do podobnych fantazji albo i działań. Co, nie mamy na sali takich osób? No właśnie. W naszym pruderyjnym, przepełnionym wciąż (mocno dla mnie, ale przypominam, że to jest BARDZO MOJA OPINIA) otoczeniu wciąż króluje przeświadczenie, że "ksiądz to istota z innego świata". Nie mężczyzna, nie człowiek, ale "inna istota". A co, jeśli taka "inna istota" się zakocha, będzie czuć popęd seksualny do kobiety (albo mężczyzny, nie będę oceniała) i po prostu, jak zwykła, zakochana osoba, nie będzie zwracać na nic uwagi? No właśnie. Mam wrażenie, że trochę ta pozycja na to odpowiada.

Nie jestem ani łóżkiem ani prześcieradłem, by oceniać takie osoby. Zwłaszcza, że w tej książce wyraźnie mamy konflikt interesów - powołanie, oddanie Bogu, dbanie o "swoje owieczki", ale z drugiej strony miłość do kobiety, pożądanie, pragnienie. Uważam, że świetnie jest to oddane, to pragnienie "pogodzenia" obu stron, choć nie jest to możliwe tak, by wilk był syty i owca cała. problemy typowe dla wielu duchownych, o których się nie mówi, albo po prostu "tuszuje", przenosząc delikwenta do innej parafii. Ale czy to rozwiązuje problemy? No... nie ;) 

Drugą, bardzo mocno wybrzmiewającą kwestią w tej pozycji jest molestowanie seksualne dzieci i młodzieży przez księży. Temat taboo, temat ukrywany i wstydliwy, ale istniejący i będący realnym problemem. Tu wręcz wyraźnie mówi się, że przez molestowanie siostra głównego bohatera się powiesiła. Ile jest takich cichych dramatów? Tego nie wiem. Wiem, że porusza się to tutaj, może tylko odrobinę, może po prostu drapie szpilką wierzchołek góry lodowej, ale uważam, że jest to potrzebne i dobrze rozbrzmiewa w dzisiejszych czasach, gdzie tak szybko i chętnie sięgamy po erotykę, i nie szukamy w niej niczego głębokiego, poza rozrywką. A tu - mamy nad czym myśleć.

Postacie. Ohhh, postacie. Chyba najbardziej polubiłam szaloną, energiczną Milly, która zachowała najwięcej rozsądku. Tyler i Poppy to typowy, amerykański sen. Szczupli, piękni, gładcy, napaleni. Choć muszę przyznać, że udało się autorce wykreować z nich coś dobrego. Tyler to ogarnięty moralnymi wątpliwościami facet, który poświęcił się powołaniu. To czuć, że był oddany temu, co robił, że się poświęcał, starał. Taki całkiem mądry typ, który traci głowę (i główkę) dla kobiety. Poppy z kolei - początkowo myślałam, że to tylko pusta laleczka, ale też ma swoje za uszami. I choć czasem jej działania sprawiały, że chciałam ją zdzielić w ucho, w całokształcie jej kreacja się broni. Najmniej polubiłam Sterlinga - to postać typowego bad-boya, który ma kasę i ma wszystko. Zupełnie mnie nie kupił. Ale nie musiał - jest tu po prostu od wkurzania ;)

Brawa. Szczere brawa dla tłumaczki - bo czyta się książkę bardzo lekko i przyjemnie, zdania sklejają się ze sobą, nie wywołują ciarek wstydu i zażenowania. Wręcz płynie się z kolejnymi stronami, choć motyw "zakochania się w rzęsach" sprawił, że poszłam do czterech różnych pełnokrwistych i osobiście mi znanych panów, by zapytać - ale tak się w ogóle da? Ale poza tym, nie widziałam większych wpadek ;) Warsztat autorki również jest na solidnym, fajnym poziomie, sceny mają sens, wydarzenia są prawdopodobne. To lubimy! Poza tym, czytało się błyskawicznie - pochłonęłam tą pozycję w kilka godzin. Fast food książkowy? Tak. Ale z łapką na sercu, bardzo ok.

Jedyny olbrzymi minus, jaki mam, to okładka. Widać na niej każdy ślad palca. Chwila czytania, kiedy jest ciepło, dłoń się spoci... i już są brzydkie odciski. Muszę jednak przyznać, że maki na niej są cudowne, i przyciągają spojrzenie. 
EDIT: okładka nabawia się rogów szybciej, niż się spodziewałam. Po dobie bycia u mnie już posiada brzydkie zagniecenia. Mimo, że starałam się, by ta nie była w żaden sposób traktowana w sposób rogoczynny. Nie wiem, spojrzeniem chyba... D:

Czy sięgnę po tom drugi? Tak. 

Podsumowując: to szybki, dobry i ognisty erotyk, poruszający wiele trudnych tematów. Zmusza do myślenia, do spojrzenia na osoby duchowne nie tylko jako na "świętych" ale i na ludzi, którzy mają często pod górkę i targani są dylematami moralnymi. Dotyka się tu całej gamy różnych, często mniej lub bardziej "komfortowych" kwestii, które jednak są ważne, są istotne i winny istnieć w świadomości ludzi. Ale oczywiście, jeśli ktoś uważa, że taka książka i historia w niej zawarta jest zła, niemoralna i totalnie "rażąca w jego uczucia religijne" - ma do tego prawo. Każdy ma swoją pupcię, ale nie trzeba tego pokazywać światu. Nie chcesz, nie czytaj. Uważam jednak, że warto. Ot!

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

czwartek, 25 kwietnia 2024

24/2024 (244) - Michael Moorcock, Elryk z Melniboné

 


Gwiazdek: 6

Autor: Michael Moorcock
Tłumaczenie: Danuta Górska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data polskiego wydania: 23 luty 2024
Data oryginalnego wydania: 1972
Cykl / seria: Elryk Saga (tom 1-4)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 646
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda
ISBN: 9788383350387
Język: polski
Cena z okładki: 89,90 zł
Tytuł oryginalny: Elric of Melniboné

Istnieją klasyki gatunku, które znać należy, i bezsprzecznie, Elryk się do tych klasyków zalicza. Historia nieśmiertelnego niemal albinosa, który ze swoim potężnym ale i przerażającym mieczem podąża przez czas i przestrzeń, by wygrać walkę z przebiegłym przeciwnikiem o tron swego chylącego się ku upadkowi Melniboné. Kiedy wydawnictwo Zysk i S-ka ogłosiło, że wznowi ten cykl (zaraz za Kane`m i Conanem, w odległej przeszłości bardzo rozgrzewały mi serduszko te powieści) - zacierałam łapki z radości. Ale po latach - mądre przysłowie głosi, że im dalej w las, tym więcej drzew - okazało się, że jakże kochana przeze mnie saga zdecydowanie trąca myszką... 

No ale, do rzeczy...

_________________________________________________________________________________

Elryk VIII, 428 cesarz Melniboné, starożytnej i potężnej rasy niegdyś władającej większością świata, teraz skrywającej się na małej wyspie i uznawanej za legendarną. Obserwując schyłek swej rasy, zasiadając na Rubinowym Tronie, ten potężny czarnoksiężnik obserwuje swój lud, świadom tego, jak bardzo się różni od zwykłego melnibonczyka (dobrze to w ogóle odmieniam?). Po pierwsze, to albinos - biała skóra i włosy, rubinowe oczy. Po drugie, by trwać przy życiu, potrzebuje specjalnych eliksirów.  Nie jest specjalnie kochany i szanowany - w odróżnieniu od swych pobratymców, nie bawi go bezmyślne okrucieństwo, znajduje w sobie litość... W wyniku knowań i splotu wydarzeń, zostaje pierw uznany za zmarłego, a później - wyrusza poznać świat. Wplątuje się tym samym w dziwną umowę z bogiem Ciemności, pokonuje niezliczone potwory, zdobywa niezliczone umiejętności... 

To klasyczna historia fantasy, która wychowywała setki czytelników na całym świecie. Fani gatunku błyskawicznie znajdą nawiązania do popkultury lat 70tych i 80tych w tekstach. Mamy (pozornie, o tym za chwilę) przebogaty świat, skomplikowanego głównego bohatera, fantastyczne przygody i kompanów. Moorcock jednak odcina się od tolkienowego świata, od wizji "fantasy drogi", w której epickość wyznacza dobro i szlachetność. Tu mamy zupełnie inną stronę medalu fantastyki, jest brudno, brzydko, krwawo i z szaleństwem w uśmiechu i oczach. Śmiało można powiedzieć, że to taki "Conan, tylko ma dużo magii i nie jest honorowy". Dosłownie, to taki potężny (choć fizycznie wątły i słaby) wojownik, który ma powodzenie wśród kobiet, wyżyna wrogów w pień, i trudno go zabić. A, i jeszcze z Conanem wspólne mają bycie najemnikiem - ale o ile mój amerykański klasyczny ulubieniec w końcu zostaje królem, tak tu nasz angielski albinos porzuca swój tron i zostaje najemnikiem. 

Kolejne przygody, które pokazują jego drogę od bycia cesarzem, któregoż kuzyn na swój sposób wygnał, a które musi przejść, by wrócić do swojego królestwa (po upływie równo roku, jak obiecał swojej ukochanej) - z pewnością nie trwały rok. Więc tu już mam pierwszy, fabularny zgrzyt. Drugim zgrzytem jest miecz Elryka, Zwiastun Burz - wątek jego zdobycia i jego pojawianie się w fabule było stereotypowe, aż bolało. 

Szczerze, czytając - choć w bardzo dobrym tłumaczeniu pani Danuty Górskiej - przygody o albinosie, częstokroć miałam przed oczami klasyczne filmy fantasy z tamtego okresu. Wiecie, silny ale targany rozterkami bohater w obcisłych spodenkach, prezentujący światu smutne oczy spaniela i potężny bicek zakończony równie potężnym mieczem, a na przeciw niego czarnoksiężnik, który wygląda, jakby przypadkiem skrzyżowano wysokiego urzędnika rodem ze starożytnego, chińskiego manuskryptu z miłośnikiem trash metalu - długaśne wąsy, czarnidło wokół oczu, wieczny mars, szpony.... No, wiecie, o co chodzi. Jako smarkula w latach 90tych łykałam jak pelikan wszystkie tego typu produkcje, więc bez większego problemu potrafiłam sobie wyobrazić kolejne sceny... Ugh.

Klasyczność i powtarzalność kolejnych historii w tym tomie jest prościutka jak budowa cepa. Mamy punkt A, tupamy do punktu B, po drodze spotykamy postać Y, X i V - któe w większości zupełnie nie wnoszą totalnie NIC do historii, wiemy tylko, jak się nazywają i ogólnikowo wyglądają (czy czegoś to komuś nie przypomina?), jeśli jest kobieta, to zwykle bardzo piękna i szybko leci na naszego protagonistę, a przeciwnik zawsze złowrogi i szablonowy. Decyzje są czarne i białe, nie ma rozważań nad moralnością, a próby wciśnięcia tu jakichkolwiek dylematów moralnych (nomen omen) zwykle kończą się szybkim czarnym (albo białym) wyjściem z sytuacji, najczęściej cięcia mieczem. Świat przedstawiony jest niezwykle prościutko, ogólnie i bez fajerwerków. Jasne, czytelnik może sobie dodać w wyobraźni wszelkie możliwości, ale łąki są pastelowe, ruiny mroczne, morza wzburzone, a pustynie monotonne. Brak im głębi i czegoś, co sprawi, że uwierzę w kolejne krainy - ale taka już uroda powieści Moorcocka ;) Takie przeciwieństwo bogatych opisów tolkienowskich. Prosto, łatwo, po sznurku, trochę baśniowo, trochę naiwnie. Jeśli przymknie się oko na nieścisłości, nie będzie szukało czegoś głębiej tylko podda się lekturze w celach czysto rozrywkowych - to nie ma z tym problemu. Osoby analizujące i lubujące się w wielowymiarowych opowieściach szybko się znudzą. To raczej szybki trip na używkach (co wszystkim stanowczo odradzam, jednak, przypominam, kiedy powstawały te powieści, było trochę... no, inaczej. Nie mniej jednak, używki są złe!) bez większych rozważań nad tym, czy jest to dobre czy nie.

Choć dobra, wątek w ruinach z połączoną czwórką postaci w jedno... Wróć, sam wątek ruin w czasie "podróży w przyszłość" - to była absolutna jazda bez trzymanki. Nie wiem, co wówczas miał autor na myśli, co go inspirowało, jednak... No nie :D

Postacie... Eh. Postacie drugoplanowe są, istnieją, ale nic więcej się o nich nie da powiedzieć. Są typową zapchajdziurą dla Elryka, który wcale taki głęboki nie jest. Ot, po prostu, pozornie słaby, z masą rozterek, ale w ostateczności chcący po prostu iść do przodu. Niby szuka zrozumienia i odpowiedzi na gnębiące go pytania, ale tak naprawdę, po prostu idzie. Bez zastanowienia, bezmyślnie wręcz. I choć da się go lubić, ba! nawet współczuć, to jednak nie jest to kreacja, która zapadnie w serduszko i będzie można o nim powiedzieć coś więcej, niż to, że jest albinosem, białoskórym i z rubinowymi oczyma (autor bardzo lubi to podkreślać, ale to zaraz o pewnych kwestiach z tym związanych).

No właśnie, a teraz trochę o samym autorze, o tym, jak historia trąca myszką i kilku problemach, jakie spotkałam na drodze lektury. Moorcock pisarzem jest niezłym. nie dobrym, nie wybitnym - niezłym. Zapisał się w historii fantasy już na zawsze jako twórca klasycznego heroic fantasy, zapisał się klasyką w tym gatunku a jego "Elryk" stał się ikoną. Jednak czasy się zmieniają, nurt fantastyki też - już nie cieszą cieniutkie, częstokroć naiwne historie o herosach, którzy machają mieczami, a na ich widok wrogowie bledną, kobiety zaś się zakochują. Czytelnik dojrzał, ewoluował, kolejne pokolenia pisarzy nauczyły nas, że możemy oczekiwać więcej. Polityki, walki, głębi postaci (dobra, współcześnie mamy nurt pornotazy, gdzie nie oczekuje się nic, historia zatacza koło) - tego tu zabrakło. Mimo wszystko, to przyjemna historyjka, która wciąga brakiem skomplikowanej, przedstawianej opowieści. A jednak, trąca myszką, trąca starą szkołą pisania, sznytem doskonale znanym fanom fantastyki tego okresu. Jeśli ktoś szuka historii na miarę Sandersona czy Ericksona - błyskawicznie się odbije. Dodatkowo, co strasznie mnie drażniło, ale porównałam - i też jest to w starych wydaniach, więc aka natura autora - to ilość powtarzanego imienia naszego protagonisty na stronę. Specjalnie policzyłam, średnio imię "Elryk" pada co najmniej 7 razy NA KAŻDEJ STRONIE. Tak na wszelki wypadek, żebyśmy nie zapomnieli, jak się nazywa. Mniej powtarza się o tym, że jest albinosem o szkarłatnych oczach, albo pochodzi z Melniboné. Imię to absolutny hit. No ale - tak wówczas się pisało.

Podsumowując, pozycja zła nie jest, choć zestarzała się solidnie. Sposób prowadzenia narracji jest prosty i oczywisty, bohaterowie nie zapadają mocno w pamięć, a kreacja świata przypomina szkic. Nic skomplikowanego, nic wymagającego - pomimo potężnego wymiaru, książkę z lekkością się czyta, wręcz pochłania kolejne strony. Niewymagająca klasyka, którą warto znać - miła, lekka, nie angażująca. Przerwana w połowie, nie zaskoczy zwrotem akcji. A jednak - to klasyka, która przełamała pewne schematy i standardy wytyczone wcześniej, i stała się kanwą dla innych, późniejszych bohaterów. Warhamer, D&D - a nawet nasz rodzimy wiedźmin znajdują swój rodowód właśnie w tej klasyce. Która, choć trąca myszką, jest jednak wzruszająco sympatyczna...

A skoro o Wiedźminie mowa, to nie mogłam się powstrzymać i sięgnąć po suchara, który od lat krąży pomiędzy fanami fantastyki (tymi starszymi, bo ci młodzi to zapewne nie znają...):

"- Czy tworząc Wiedźmina wzorował się Pan na jakiejś innej postaci?

- Nie, nigdy nie czytałem przygód Elryka z Melniboné..."


A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

sobota, 6 kwietnia 2024

23/2024 (243) - Ruby Dixon - Kochanek barbarzyńca

 


Gwiazdek: 3

Autor: Ruby Dixon
Tłumaczenie: Adriana Celińska 
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data polskiego wydania: 20 luty 2024
Data oryginalnego wydania: 28 sierpień 2015
Cykl / seria: Barbarzyńcy z Lodowej Planety (tom 3)
Kategoria: romantasy
Stron: 416
Wersja: papierowa
Oprawa: miękka
ISBN: 9788383521886
Język: polski
Cena z okładki: 49,99 zł
Tytuł oryginalny: Barbarian Lover

Kiedy namawiano mnie, bym przeczytała trzeci tom tego koszmarka, sądziłam, że czeka mnie lekka, zabawna historia, która po prostu wypełni mi popołudnie po pracy. Zamiast tego dostałam czysty, kosmiczny koszmarek, w którym pełno jest 👃(pozwolicie, że ta emotka zastąpi słowo oznaczające pewien męski narząd), a na dodatek, to jest tak złe, tak głupie, że... bawiłam się wybitnie dobrze? 
Ratunku?

_________________________________________________________________________________

Pierwsze dwa tomy tej kosmicznej głupotki były złe, ale nie były do końca tragiczne. Ot po prostu, mokry sen ałćtorki, która uznała, że filmy dla dorosłych są super pomocą naukową. A potem spojrzałam na oceny na LC, spojrzałam na to co czytam i spojrzałam w górę - w pustkę, która akurat uznała za stosowne być nade mną i czuwać. Czuwać chyba ku własnej uciesze, bo ja nie cieszyłam się wcale.

Oto bowiem historia Kiry, tłumaczki całej porwanej grupy dziewczyn, której w ucho wszczepiono implant (o tym za chwilę), oraz Aehako, samotnego łowcy, który musi mierzyć się z niechcianymi zalotami. Nie, nie Kiry, spokojnie. On ją uwielbia, ona jest cichą, szarą myszką, ale oczywiście do czasu. Później zamienia się w heroinę, czemu pomaga, mam wrażenie, spotkanie vis-a-vis z 👃naszego łowcy. Nie zmienia to faktu, że po wszystkim wciąż zachowuje się jak dziewica na śmietanie u wikarego (jeśli komuś przeszkadza takie określenie, przepraszam, ale muszę, albo się uduszę), ale z drugiej strony staje się super-uber heroiną. A na koniec wszystko jest słodko, lukrowo, pędrak w drodze. 

Szczerze, to męczyłam się nad tą pozycją straszliwie. teoretycznie zabawne i śmieszne fragmenty sprawiały, że ciary ciar moich ciar miały ciary żenady. Książka jest infantylna, kiepska, zła, i jeśli ktoś twierdzi, że "napisana tylko dla beki" to jednak nie, sądząc z wpisu autorki. To poważna literatura opisująca historię porwanych przez kosmitów kobiet, gdzie później każda z (nie)szczęśliwej 12 spotka swą miłość - sądząc po fakcie, że nie szczędzi się im wydarzeń, to ta miłość czasem będzie porywcza ;) No i oczywiście, mamy tu silną relację hate-love, tak bardzo uwielbianą przez czytelniczki ostatnio. Oczywiście, całe "hate" rozbija się po pierwszych "czułych chwilach", a potem mamy tylko "lof", no ale, jak ktoś szuka, to spokojnie to tu znajdzie.

Fabuła jest tak prosta i tak głupia, że momentami odrywałam się od czytania i pytałam sama siebie, co czytam. Pomijając niebieskoskórych barbiarianów, to Kira gra tu pierwsze skrzypce, to ona jest "tą badas" która robi bubę światu. Jak jeszcze mogłam znosić kosmiczne zaloty, to sytuacje z jej udziałem - miałam ochotę przewracać kartki, bez czytania. Szara myszka która okazuje się być lwem, motyw oklepany aż do bólu, choć w tym wypadku zamiast magii mamy ślimaka wszczepionego w ucho, a potem.... no, Kira się poświęca. Co by nie spojlerować. i jest dzielna, i twarda, i "aj wil du enyfing for low", jak to kiedyś śpiewał zespół o smakowitym tytule mięsnych klopsików ;) No i miałam wrażenie, że ta cicha, niepozorna, nie potrafiąca nic Kira - nagle jest jakimś supermanem, ale bez trykotów. Niby autorka się poprawiła ze stylem, ale z kreacją bohaterów już wcale.

Fabuła tu leży i kwiczy, wszystko sprowadza się do 👃 i tego, co Aehako zrobi Kirze za pomocą właśnie 👃 Nie poznajemy specjalnie otoczenia, świata, nastrojów, innych bohaterów, bo wszystko sprowadza się do "panny jestem dziewicą" i pana "jestem 👃" - więc sami rozumiecie, o fabule nie powiem wiele. "Kochanek" to taki P@nHub dla bardziej zaawnsowanych, że zamiast obrazków masz litery i musisz sobie wszystko powyobrażać. Plus jeszcze trochę akcji, więc tak, taki P@nHub tylko wersja papierowa i z bonusem w postaci fabuły. Nie wiem, jak się to może podobać, choć przyznaję: still better love story than Hunting Adeline czy Gorath.

A, zapomniałam o implancie - a więc implant to po prostu niedogodność do usunięcia. O której zapominamy równie szybko, jak została wszczepiona. Dodatkowe dziury w uchu? Oj tam oj, zagoją się. Problemy mózgowe, po wyrwaniu takowego cuda? Przecież nikt nie chce panny ze ślimakiem w uchu, prawda... Poza niebieskim kosmitą... Nie wiem, co autorka brała, kiedy implant tłumaczący opisywała jako ślimak, już w 2015 roku istniała wizja małych, wszczepianych pod skórę przyrządów, tu jednak należało wcisnąc koszmarek, który nawet na okładce się wybija jak ministrant na plebani. No po prostu, nie, nie mogę, nie dam rady, podobnie jak przy scenie z usuwaniem, mam dość. Głupota do potęgi sześciennej!

Postacie? Postacie tu myślą tylko 👃albo 👄 albo 👅czy 🍑 i to boli. Są nijakie, nie można o nich powiedzieć nic. Kira to zupełnie płaska persona, która postawiona przed ścianą nagle jest jak ten MacGyver, superniezłomna i nie do zatrzymania, bo "w imię miłości". Kompletnie tego nie kupuję, nie pojmuję i nie podoba mi się to. Autorka stara się w jakiś sposób dawać swoim postaciom głębię, ale wciąż są to persony głębokie jak łyżeczka do herbaty, nieprezentujące sobą nic. 

A ogólnie? Nie jest to książka zła, podła i toksyczna. Nie. Wręcz przeciwnie, jest lekka, absurdalna i odciążająca. Świetnie sprawdzi się po cegle, która potrafi zapchać i dać kaca książkowego. ALE - zawsze jest jakieś ale - to pozycja absurdalna, erotyczna, z masą źle napisanych scen erotycznych, nie wnosząca nic, totalna zapchajdziura. Nie oczekujcie po niej niczego, a się nie rozczarujecie - za bardzo. Po prostu czytadełko na jedno popołudnie, nijakie, nędzne. Nic, co zapewni rozrywkę wysoką, solidną - ale jak ktoś szuka dla siebie bylejakiej, zapychającej, żenującej historyjki z gatunku romantazy - i chce się rozczarować tym gatunkiem, to z całego serca polecam.

P.S.
Serio - ta seria to jakiś wypadek przy pracy i dziwię się, że tak dużo ma ocen 10/10 - wydawnictwo solidne, porządne, więc nie ma wykupu. Serio, wam się to podobało? Ludzie złoci...


P.S.2. 
tak, tom 4 chyba tez kupię, dla własnej, chorej satysfakcji. To jednak jest kozy komfort book, zapewniająca ten cieplusi komfort głupoty. Bo to są książki głupie, ale otulające, wchodzące jak słowo boże w niewiernego, człowiek po prostu je czyta, dla samej frajdy czytania...!

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

22/2024 (242) - Jay Kristoff - Wampirze cesarstwo


Gwiazdek: 8

Wydawnictwo: Mag
Data polskiego wydania: 24 listopad 2021
Data oryginalnego wydania: 07 września 2021
Cykl / seria: Wampirze cesarstwo (tom 1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 896
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda, lakierowana
ISBN: 9788367793384
Język: polski
Cena z okładki: 69 zł
Tytuł oryginalny: Empire of the Vampire


No, do tej pory w moim serduszku miejsce było TYLKO dla dwóch rodzajów wampirów: tych pióra Anne Rice z uwielbianym Lestatem na czele, oraz grą fabularną "Świat Mroku. Wampir: Maskarada". Bardzo długo w moim serduszku tylko te dwa rodzaje wampirów sobie żyły w najlepsze, z pogardą patrząc na coraz to nowe, pijawkowe wymysły literackie. Z politowaniem patrzyłam na brokatowe wymysły, na wymysły "wiecznej i bogatej miłości płci obojga" i tym podobnych mniejszych czy większych głupotek literackich. Więc kiedy na horyzoncie pojawiło się "Wampirze cesarstwo", chodziłam, jak pies wokół jeża, średnio przekonana, czy aby na pewno to jest dobre. I wówczas na scenę wchodzi "Fantastyczna Karczma", a dokładniej jej discordowy kanał, polecajka, druga... No kimże ja jestem, robaczkiem nędznym, by nie słuchać polecajek takowych!
_________________________________________________________________________________

Posłuchałam... I w ten oto sposób trzecie miejsce na podium należy do "Wampirzego". I już nie mogę się doczekać drugiego tomu - przy czym absolutnie nie żałuję, że czytałam tak późno pierwszy. Co więcej, to moja pierwsza relacja z autorem, i wyszłam z niej... zadowolona. Dosłownie:



No cóż, kiedy zaczynałam czytać, byłam nastawiona sceptycznie. Przekartowanie dawało mi mętne pojęcie, że oto mamy narrację pierwszoosobową, której ja zwyczajnie nie lubię, ale postanowiłam, że skoro zachwyty były tak wielkie, czas sprawdzić, o co się tak to wszystko rozbija...

Siedemnasty wiek, świat od niemal trzydziestu lat pogrążony jest w nieustannym cieniu - ostatni prawdziwy wschód słońca już dawno nie nadszedł. W tym właśnie świecie pojawiły się one: wampiry, istoty pragnące tylko krwi. Ale i one dzielą się na warstwy społeczne: od bezmózgich pijawek po subtelne ale i pełne okrucieństwa istoty, dla których władza nad światem jest doskonałą rozrywką. Ludzie kryją się, próbują przetrwać, ale z każdym dniem, każdym oddechem - nadzieja gaśnie. Dziesiątki krwawych walk, setki bitew - i oto nadzieja świata zostaje pogrzebana, a wampiry triumfują.

Gabriel de Leone, ostatni srebroświęty. Świadom faktu, że niedługo zginie. I Jean-Francis, skryba i historyk, spisujący historię jego życia, chcący wiedzieć, jak człowiek polujący na wampiry znalazł się w takim, a nie innym położeniu. Człowiek, przed którym drżały setki, który był bohaterem, Człowiek-legenda, a jednak złamany, uzależniony, potrzebujący. Opowiadający historię swojego życia, bez upiększeń, bez ozdobników, za to z brutalną prawdą. Bez kolejności chronologicznej, bez głębszego sensu, ale za to z bolesną szczerością. Spowiedź srebroświętego. Chaotyczna, w formie pamiętnika, ale porywająca absolutnie. Poznajemy Gabriela jako postać praktycznie niezniszczalną, nie do pokonania, by później obserwować, jak do tego dochodziło... i jak to stracił. Doprawdy, nie przypuszczałam, że tak polubię tego irytującego faceta.

Autor ma talent do pisania, muszę przyznać. Wykreowana przez niego historia Gabriela i jego towarzyszy jest mięsista, solidna, mam podstawy, by wierzyć w fakt, że bezdzień faktycznie nastąpił, a wampiry rozpełzły się po świecie i zapanowała groza. Wampiry, które dominują, które są siłą napędową całej książki, które kochają, pożądają, pragną... ale jednocześnie są bezduszne, bezrozumne i sprowadzone do podstawowych instynktów. 

A stąd już tylko krok do bohaterów - przyznam, że chyba najbardziej polubiłam Jeana-Francisa, niedowiarka, skrybę. Trochę sarkastyczny, trochę cyniczny, wprowadzał w powieść tą nutę świeżości (nomen omen, będąc wampirem). Gabriel momentami mnie strasznie irytował, podobnie jak Choe; Astrid zaś wydawała się chamska albo płaska. Nijak nie umiałam polubić tych postaci, nie chciałam też wierzyć w przemianę Arona - ale być może dyktowane jest to właśnie faktem prowadzenia narracji, obserwacji świata jednymi tylko oczyma. Wadziło mi za to wieczne nawiązywanie do boga i świętości - Rozumiem, inspiracje XVII-wieczną Europą i opactwo, ale momentami było to zbędne.

Na olbrzymi plus zasługują przepiękne ilustracje w środku. No jestem zachwycona i oczarowana, świetnie pozwalały zobaczyć bohaterów snutej historii lepiej, bardziej szczegółowo. To lubię! Mam za to zgrzyt z tłumaczeniem i korektą - jak ta ostatnia broni się, gdzieś pojedyncze literówki się trafią, co przy tej objętości jest czymś normalnym i zwykłym, tak bardzo nierówne były rozdziały. Momentami nawet było trochę niezręcznie, niektóre słowa wydawały się być przypadkowymi, bez głębszej znajomości ich synonimów, ale później się to nieco poprawiło... choć wciąż rozdziały bywały dość nierówne. Niektóre wchłaniałam nosem, a inne mi się dłużyły straszliwie. 

W całokształcie jednak "Wampirze" to kawał soczystej, mrocznej, ciężkiej fantasy, w której znajdziemy ciekawych bohaterów, bardzo pomysłową fabułę i świat, który jest w pewien sposób całkiem podobny do naszego. Bawiłam się rewelacyjnie i nie czułam specjalnie faktu, że oto przede mną cegiełka do pochłonięcia. W moim odczuciu - było bardzo warto!

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)