KiB w sieci

czwartek, 29 lutego 2024

14/2024 (234) - Marta Obuch - Miłość, szkielet i spaghetti


Gwiazdek: 5
Autor: Marta Obuch
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Filia
Data polskiego wydania: 21 września 2022
Data oryginalnego wydania: -
Cykl / seria: Wykopaliska (tom 2)
Kategoria: kryminał, sensacja, thriller
Stron: 464
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788382802283
Język: polski
Cena z okładki: 44,90 zł
Tytuł oryginalny: -


Czasem człowiek po prostu musi, inaczej się udusi, więc sięga po coś lekkiego, co mu zalegało na regale. I potem wychodzi klops, bo z jednej strony - bawiłam się przednio, ale z drugiej miałam wrażenie, że męczę się nad tą pozycją niemiłosiernie i pomimo raczej niespecjalnie tłuściutkiej ilości stron, nie umiałam przebrnąć do końca, jakbym chciała. Nie było źle, momentami zaśmiewałam się zdrowo, ale w całokształtcie, zamiast aromatycznej kuchni włoskiej - której zresztą nie lubię jakoś specjalnie - ale powiedzmy, jakiejś przyjemnej pizzy z uczciwą dawką mozzarelli, dostałam mało apetyczne sycylijskie papki z rozgotowanego kalafiora, makaronu i obficie polane oliwą. No nic, zdarza się i tak... 
_________________________________________________________________________________

Klasztor jasnogórski jest znany praktycznie każdemu w Polsce. Każdy słyszał o nim choć raz, niektórzy nawet go odwiedzali. W tej książce Marty Obuch to właśnie klasztor pełni dość istotną rolę: to tu mamy trupa. A nawet dwa trupy, choć jeden trąca trochę XVII-wieczną myszką. Ten pierwszy spada z klasztornej wieży, zaś na drugiego archeolodzy trafiają przy okazji prac. Do tego dochodzi zwariowana fotografka, włoska mafia i śledztwo, które nijak nie chce łączyć wątków, mimo upartości policji.

Lekka i zabawna - choć tylko do pewnego momentu książka, która mnie jednak strasznie wymęczyła. Nagromadzenie na początku ilości osób, wątków i wydarzeń nie pomogło mi w łapaniu się w sytuacji, kto co i jak. Gubiłam się przy imionach, przy wydarzeniach, nie mogłam połapać się w lini czasowej - straszliwy chaos, jaki zapanował od początku, ciągnął się przez całą pozycję, i chyba nawet autorka z redakcją momentami się gubiła, co z czym się je. Momentami zabawnie - nawet bardzo, ale im dalej w las, tym humor stawał się bardziej nijaki i słaby, zaś wątek kryminalny rozpaćkał się niczym ów wspominany przeze mnie, rozgotowany kalafior. 

Ja rozumiem, jest to jedna z pierwszych powieści pani Obuch, te, które czytałam wcześniej, późniejsze - miały już rodzaj sznyty, zapanowania nad wszystkim, ale tu tego zdecydowanie brakowało. Włoska Kamorra w postaci sztampowych smalców alfa - zwyczajnie przymknęłam na to oko, ale sposób, w jaki zostali opisani, wzbudziło we mnie drobne ciarki niesmaku. Dochodzi do tego Dorota, opisana jako niemal zjawisko nie kobieta, która zatrudnia się w charakterze niańko-pielęgniarko-kucharki u naszych smalczyków, zatajając przed nimi fakt, że gotować umie co najwyżej wodę na herbatę. Dlatego w sekrecie zatrudnia matkę i ciotkę, wybitne kucharki... i tu zaczyna się niby akcja rozkręcać, ale jakoś tak nijak się mi rozkręcała. Niby wszystkie tropy wskazują, że to wina włochów - i zrzucenie z wieży człowieka, i okradzenie archeologów i w ogóle, wszystkie możliwe nieszczęścia się kładą jeden za drugim, ale jakoś... nie czułam tego.

Fabularnie kiepsko. A jak z postaciami? Zupełnie, ale to zupełnie żadna nie sprawiła, że ją polubiłam. Siostry - Dorota, Julia i Ewelina - choć niby każda różna, to jednak były identyczne. Włosi zupełnie włoscy, jakbym oglądała plakat z pamiętnym Fabio - niby wszyscy wiem, kim był, a jednak zupełnie po latach mnie nie rusza, a jego podobizny na okładkach romansów co najwyżej wzbudzają we mnie poczucie "bycia starą". No nic, null, zero emocji. Tak samo wątek z amantami dla sióstr - momentami za wiele chaosu. Tak, jakby się zastanowić, to nie potrafię nawet wymienić, jak się tu postacie nazywały - wszystkie były dla mnie identyczne, nijakie, mdłe, płaskie i nudne. Kompletnie mnie nie kupiły. Wydarzenia, w jakich brały udział - momentami zabawne, ale w większości tak mało prawdopodobne, że zupełnie do mnie nie trafiły.

Podsumowując, nie jest to książka zła. Nawet zabawna, choć chaotyczna i warsztatowo dość słaba. Jeśli ktoś szukać będzie tu ambitnego kryminału, szybko się rozczaruje. To typowy obyczaj z nutką kryminalną, gdzie wątek obyczaju, a może humoru, jest znacznie ważniejszy. Jeśli ktoś dopiero zaczyna z panią Obuch, szybko może się rozczarować i zniechęcić, zaś osoby, które znają autorkę z lepszych pozycji, będą zadowolone, ale nie zaspokojone. Ot, średnio nijaka pozycja, która może zapełnić lukę czytelniczą, ale nie stanie się nic, jeśli się z nią nie zapoznamy.

A jak jest faktycznie? Przekonajcie się sami ;)

niedziela, 25 lutego 2024

13/2024 (233) - Tasha Suri, Oleandrowy miecz


Gwiazdek: 8
Autor: Tasha Suri
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data polskiego wydania: 17 listopad 2023
Data oryginalnego wydania: 16 sierpnia 2022
Cykl / seria: Płonące Królestwa (tom 2)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 645
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: zintegrowana
ISBN: 9788379649723
Język: polski
Cena z okładki: 69,90 zł
Tytuł oryginalny: The Oleander Sword


Niech żyje cesarzowa Malini! Niech jej Bezimienny i Matki Płomienia nie szczędzą łask! Niech żyje! - aż chciałoby się skandować...

Znów wróciłam do aromatycznego świata indyjskiego fantasy pióra Tashy Suri - i ależ to był powrót! pełen jednocześnie zapachu curry i oleandrów, ziemi, krwi i popiołu. Mrocznie, brutalnie, wojennie. Przyznam, że to uczta, po którą sięgnęłam z przyjemnością - i znów zostałam nasycona aż po koreczek, i nie tylko z racji doskonałej pracy Piotra Kucharskiego - złoty człowieku, za to, jak tłumaczysz winieneś dostać co najmniej Order Tłumacza Wszechczasów! - ale samej i snutej historii, która pnączami przykuwa czytelnika i nie pozwala się oderwać od lektury. Historia Malini i Prii zachwyca, odbiera oddech i jednocześnie przeraża swą mrocznością.

_________________________________________________________________________________

Drugi tom "Płonących królestw" przynosi nam więcej pytań, więcej zaskoczeń. Armia Malini nieubłaganie zbliża się do stolicy, walcząc z przeciwieństwami losu. Podejmowane decyzje ważą o losach wojny. Proroctwo Bezimiennego jest błogosławieństwem ale i przekleństwem - to czuć wyraźnie. Malini zdecydowała się walczyć o swoje, zdobyć tron, uwolnić się od Ćandry i jego władzy. Uwolnić całą Paridźatdwipę. Stosy płoną nieubłaganie, słodki i mdlący dym unosi się na horyzoncie. Czas to zakończyć. Zdecydowana, sięga po nieoczywistą broń... Priję. 

Choć będące z dala od siebie, każda próbująca tkać własny gobelin losu - ten jednak przewrotnie splata ich drogi, zmusza do podejmowania dramatycznych decyzji. Zmuszone do współpracy, choć chciały od siebie uciec, muszą decydować, co jest dobre a co złe, nieświadome, jak bardzo skomplikowana jest ich przyszłość i jak wielką cenę przyjdzie im za to zapłacić. A cena ta wyciska dech z piersi i zostawia z niedowierzaniem i szokiem, palącą jak Ogień Matek potrzebą, by poznać kolejne losy - i zrozumieć, co się stało.

Wartka akcja, opisy bitew, które dzieją się z punktu widzenia kobiet - nieprzywykłych do wojen, do walk i przemocy, pełnych krwi, trupów i boleści. O jakie to było dobre! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak dobrze bawiłam się na militarnych wątkach. Suri prowadzi nas meandrami doradców, ich pomysłów i taktycznych wizji, przez przygotowania, niepokoje, zakładanie pancerzy aż po jęk cięciw łuków. Czyni to jednak z lekkością i łatwością, że czujemy się jak bohaterowie opowieści, którzy wraz z głównymi bohaterami są wiezieni rydwanami i stają do boju z wrogiem, który przecież nie tak dawno temu był ich bratem, kuzynem, sąsiadem... A jednocześnie z lekkością szelestu sari prowadzi nas meandrami politycznych zagrywek, spisków i konieczności podejmowania decyzji niejednokrotnie rozdzierających serce - jak w przypadku Bhumiki. Ależ ona jest tragiczną postacią! Ale o tym za chwilę, jak i o postaciach ogólnie. Fabuła wznosi się i opada nieśpiesznie, prowadzi nas meandrami, by nieoczekiwanie uderzać, zaskakiwać i sprawiać, że nie chce się wierzyć. Wszystkie wątki fabularne, jakie zostały wprowadzone w pierwszym tomie - tu są rozwijane i prowadzone tak, że to sama przyjemność je śledzić. A całośc przyprawiona tą indyjską tajemnicą, nazwami, subtelnością sari i brzękami bransolet, rykami słoni i wojennymi konchami, turbanami i przyprawami. A także kwiatami, bo równolegle do wojennej ścieżki obserwujemy to, co dzieje się w Ahiranie - powrót Jakszów, i ich działania wokół Hirany niejednokrotnie sprawiały, że z niedowierzaniem czytałam, i chciałam wiedzieć więcej! Dlaczego? Ależ dlaczego tak a nie inaczej!? Choć przyznam, że nagle słowo "sadzonka" nabiera dla mnie głębszego, mroczniejszego znaczenia... :D

Podchody, skrytobójstwa, działania, które ocierają się niemal o działania terorystyczne - brutalne, brzydkie metody, teoretycznie dalekie, a jednak świetnie znane. Nie złagodzone, nie posłodzone miodem, nie wyjaśnione, że "tak będzie lepiej", tylko brutalnie osadzone w kartach powieści. Ten tom nie jest łagodny i subtelny, nie zastanawia się, jak pokazać, że wojna jest brudna i brzydka. To lubię! I to doceniam, że choć przedstawia się nam tu głównie kobiecą perspektywę, autorka nie ucieka się do "wojna była". Nie. Nie boi się ranić i uśmiercać bohaterów, pokazywać, jak nieczyste metody wchodzą w grę. Choćby scena z walką na rzece - wręcz cuć było muł i rozkład, zapach wody i jej siłę, nurt i kierunek. Istna, istna uczta opisów i brutalności, która jednak była przyjemnie złagodzona subtelnie dobranymi słowami. Brawo.

Wszystkie wątki kręcą się jednak wokół dwóch postaci: cesarzowej Malini, która uniknęła stosu i śmierci w Hiranie, a teraz wraz ze swą armią rusza na przeciw własnego brata, szalonego Ćandry oraz świątynnej starszej Prii, która usiłuje ułożyć sobie życie na nowo. Ich losy splatają się, i to one stanowią oś fabuły całego tomu - i muszę przyznać, że jest to zabieg, który bardzo mi się podobał. Nie ważne, czy czytamy o Rao, czy Bhumice czy innych postaciach - wszystkie ślady prowadzą do głównych bohaterek. Zresztą ich wątek jest nader fascynujący. Czytałam z przyjemnością, jak podejmują decyzje, jak starają się ze wszystkich sił skrywać przed światem swe emocje, a jednocześnie - jak je do siebie ciągnie. I teraz, uwaga: nie mam nic do związków jednopłciowych, zwykle jednak unikam książek z takim elementem, bo dla mnie jest to po prostu nudne, zbędne i zwykle irracjonalne, w jaki sposób takie wątki są prowadzone. Tu jednak, zarówno sama autorka jak i tłumacz: zrobili kawał olbrzymiej roboty, z niezwykłą subtelnością oddając ten wątek. Poprowadzony jest tak delikatnie, tak delikatnie, że nawet scena ze zbliżeniem wywołała u mnie rumieniec. Wiem, pomyślicie sobie, stara a durna, czytała już niejeden pornos i więcej miała tam krytyki niż zadowolenia. A jednak - tu.... no trzeba to przeczytać. I powiem więcej: ja chcę więcej takich wątków, opisanych tak właśnie a nie inaczej. Tak... smacznie. No po prostu, gorące brawa za to.

Zostaje jeszcze magia - magia niepokojąca, obca, niezwykła, zaskakująca... i mająca swój brutalny koszt. Magia, jaką serwuje nam w książce Tasha Suri jest dzika, niepokojąca i obca, niepodobna do żadnej innej magii, do jakiej nauczyła nas fantastyka. A jednocześnie jest w niej coś pociągającego, choć koszt, jaki przychodzi za nią zapłacić.... Ahhh. Ta magia nie bierze jeńców, nie ma litości. Fascynująca. 

Zaś zakończenie, sam finał, ostatnie sto stron sprawiło, że moja szczęka znalazła się na kolanach. Tak, takich finałów chcę wiecej! Takich obrotów spraw, zaskoczeń, wydarzeń! Tak! Tak! I trzeci raz TAK! Choćby dla tego finału warto przeczytać "Oleandrowy", bowiem włosy prostuje to, co się dzieje. Tak wiele niedopowiedzeń, tak wiele pytań... a nade wszystko, kwestia naszych bohaterek, które muszą znów podejmować decyzje, które wcale nie są łatwe. Malini tu mnie bardzo zaskoczyła swoją postawą. Znaczy, spodziewałam się, ale sposób, w jaki kierowała swoimi działaniami - wow. No absolutnie uwielbiam tą postać, silną, twardą, a jednocześnie delikatną. Żal mi było Priji, ale rozumiem - pewne przysięgi wymagają od nas pewnych działań.

A co do pozostałych postaci? Najmocniej wybrzmiewa Rao i Bhumika - dwie postacie oddane sprawie, choć znajdujące się w zupełnie różnych miejscach, tak samo tragiczne. Rao z jego miłością do księcia Aditji, który dzieli swój czas między księcia a cesarzową. Ostatecznie otrzymał bardzo tragiczny i wzruszający fragment, który sprawił, że serce zabolało. A Bhumika? Wątek z Padmą pokazał, w jak brutalnym i okrutnym świecie się znalazła, a mimo wszystko, zamierza walczyć. Ale też nawet pojedyncze wystąpienia różnych postaci - od służącego, aż do zdrajcy - wszystkie one mają swoje cele, potrzeby, są rozpisane rzeczywiście i prawdziwie. Wiarygodnie. Lubię to. Mięsiste, solidnie napisane postacie, które wpływają na rzeczywistość książki.

Wielkie brawa dla Piotra za kawał doskonałej roboty (powtarzam się? Ależ skąd, po prostu wielkie brawa, bo to kawał smakowitej fantasy dzięki jego pracy mamy okazję teraz ślinić), dla autorki, ale i dla samej Fabryki Słów (choć mówię to z dawką niechęci, bo moje relacje z tym wydawnictwem nadal balansują na granicy niechęci) za wydanie. W poprzedniej opinii o tym nie wspomniałam, ale teraz już napomknę: ilustracje i wklejka. Paweł Zaręba, autor ilustracji w środku stworzył niesamowite, niejednokrotnie niepokojące grafiki w odcieniach szarości, które doskonale wpasowują się w gęsty klimat "Oleandrowego miecza", i jest ich tak w sam raz. Nie za wiele, nie za mało, a w połączeniu z niektórymi scenami, dodają tylko dodatkowego smaczku i klimatu (ilustracja z cierniami to czyste miodzio!). Zaś okładka i wklejka to osobny smaczek. Okładki "Płonących" niesamowicie mi się podobają, przyciągają spojrzenie i mają w sobie "coś". Autor, Szymon Wójciak stworzył bardzo klimatyczne wyobrażenia kobiet, które poznamy w środku powieści. Bardzo przyjemnie się na nie spogląda. Równie fajnym elementem jest wklejka-mapka, która nawiązuje do map sprzed wieków. Ma ten klimat niesamowitości, dziwności, a jednocześnie pozwala nam mniej-więcej rozeznać się po całym królestwie Paridźatdwipy (cały czas mam problem z poprawnym wymówieniem tej nazwy!). No czapki z głów dla panów za tą robotę.

W całokształcie "Oleandrowy miecz" to świetny kawał bitewnej, ciężkiej fantastyki, która nie zostawia litości na czytelniku. Prowadzi nas niemal na smyczy, zaskakując i kusząc. Orientalny klimat jest tu smaczkiem, przyprawą, która tylko dodaje całości tego czegoś. To lektura dla każdego, kto szuka solidnej dawki spisków, walki, ale i rozważań nad życiem, bogami i zasadnością działań. Nie ma tu niczego lekkiego, a jeśli ktoś myśli, że to "babska, LGBT+ książka" to solidnie się zdziwi. Nic tu nie jest lekkie i proste, a ja już nie mogę się doczekać finałowego tomu, bo coś czuję, że tam dopiero wszystkie wątki i decyzje - rozkwitną jak pączki oleandrów, i zaskoczą czytelników tym, w jaką drogę pójdą!

A jak jest naprawdę? Przekonajcie się sami ;) 

poniedziałek, 19 lutego 2024

12/2024 (232) - Monika Wawrzyńska, Gwóźdź do trumny

 



Gwiazdek: 7

Autor: Monika Wawrzyńska
Tłumaczenie: 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Lekkie
Data polskiego wydania: 8 marca 2023
Data oryginalnego wydania: 
Cykl / seria: Trylogia funeralna (tom 1)
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Stron:
 256
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788367502566
Język: polski
Cena z okładki: 39,99 zł
Tytuł oryginalny: 


Czasami człowiek musi, inaczej się udusi. Przysłowiowy "gwóźdź do trumny" wbić. Ostatnio zwyczajnie życie postanowiło mnie przemaglować, dorzucić kilka siwych włosów na głowie i zwyczajnie zmusić do złapania w końcu oddechu. Dlatego postanowiłam sięgnąć po coś lżejszego, niż zwyczajowo. A że na okładce czaszka? Tytuł chwytliwy? Przepadłam. I nie, wcale nie mam do siebie tego, że szkielety, biusty i alkohol to trio, które mnie skusi zawsze - bo zakochałam się w obłędnie paskudnej, ale jednocześnie przeuroczej okładce trzeciego, finalnego tomu - zostało więc zapoznać się z pozycją, która choć lekka, poruszyła trochę mało lekkich tematów... od rozwodów, przez pogrzeby i zdrady, a kończąc na odpowiedzialności (i miłości!) do zwierząt.

_________________________________________________________________________________

Ten tom to historia Jagny, właścicielki domu pogrzebowego, która przyjaźni się z Martą (właścicielką kwiaciarni) i Magdą (właścicielka restauracji) - i w trójkę prowadzą całkiem zgrabnie interes ślubno-cateringowo-funeralny. Smaczku dodaje tu fakt, że Kocio, syn Marty - zafascynowany jest trumnami. Ten tom skupia się jednak na Jagnie i jej perypetiach, choć poznajemy i kolejne dramatis personae. Między innymi Kingę, panią weterynarz, której losy przewijają się między stronami, powodując czasem wzruszenie a czasem zadumę, w odróżnieniu od Jagny i jej absolutnie zwariowanych, pogrzebowych sytuacji.

A owe sytuacje pogrzebowe... oh. Doprawdy, zaśmiewałam się jak głupia, wyobrażając sobie a tu latającą trumnę, a to trumnę owiniętą firankami... kajdanki też sprawiły, że oplułam się herbatą. Jednocześnie jednak obserwujemy życie i problemy kobiety czterdzieści plus, matki dorosłego syna, która znalazła się na życiowym zakręcie - rozwodu. Wzloty i upadki Jagny fajnie pokazują, że życie bywa trudne na każdym jego etapie, ale nie ma co się poddawać. Raz jest gorzej, raz jest lepiej. 

Równolegle obserwujemy też przygody i przypadki Mikołaja i jego rozterki, poznajemy też Kingę której los nieoczekiwanie prezentuje wygraną na loterii i kilka małych tygrysów. Mniej wiemy o Marcie i Magdzie, poza tym, że ze wszystkich sił wspierają Jagnę. Ale to nic - kolejne tomy opowiadają o ich perypetiach. Ich brak zupełnie mi nie przeszkadzał, co więcej, w pełni tłumaczył małą ilość stron w tej książce. Co więcej, z humorem, ironią i swadą autorce udało się przemycić nieco zadumy nad życiem i tym, że choć nie zawsze jest wszystko piękne, miłe i łatwe, to jednak nie należy tracić nadziei. Z każdej sytuacji jest wyjście - nawet jeśli wcześniej do tego dołu wpadnie z cztery inne osoby ;)

Postacie napisane są przyjemnie i wiarygodnie. Tak, jestem w stanie w nie uwierzyć, w to, co nimi kierowało. Ukrywanie pewnych rzeczy, byle tylko mieć zyski, poświecenie dla pracy. I choć momentami trumny uwierały - ale tylko momentami, to jednak w całokształcie bawiłam się przednio i "Gwóźdź do trumny" okazał się bardzo przyjemnym czytadełkiem, które odświeżyło moją chęć na lektury, które czytałam, ale w którymś momencie zaczęły mnie nieprzyjemnie uwierać i gnieść. 

Więc, jeśli ktoś szuka przezabawnej, momentami czarnej ale lekkiej i nastrajającej optymistycznie komedii - śmiało może sięgać po "Gwódź". To lekka, krótka i zabawna powieść, która "spłukuje" trudniejsze lektury i choć porusza się czasem po tematyce trudnej i ciężkiej - w całokształcie broni się lekkością pióra autorki i fenomenalnym humorem. 

A taki właśnie, funeralny humor - to ja kupuję!

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)

środa, 7 lutego 2024

11/2024 (231) - Herbert George Wells - Wehikuł czasu. Niewidzialny człowiek.


 Gwiazdek: 8

Wydawnictwo: Hachette Polska
Data polskiego wydania: 16 sierpnia 2023
Data oryginalnego wydania: -
Cykl / seria: Mistrzowie horroru i fantastyki (1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 219
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda
ISBN: 9788328249264
Język: polski
Cena z okładki: 44,90 zł
Tytuł oryginalny: The Time Machine. The Invisible Man

Żeby rozprawić się z TĄ klasyką, potrzebowałam dnia spokoju. Odpoczynku i wyciszenia, bowiem, Wells zostawił mnie z totalnym mętlikiem w głowie. Ale takim bardzo pozytywnym, bardzo dobrym. Mętlikiem, którego się nie spodziewałam, ale który wyraźnie był mi potrzebny...

Zacznę od tego: ta pozycja należy do hachettowego wydania "Mistrzów Horroru i Fantastyki", które prenumeruję, więc mam do tej pory wszystkie wydane części, nie jest to jednak w żaden sposób polecajka mojej prywatnej chęci prenumeraty, czy cokolwiek takiego. Nie, to po prostu moja czyta opinia tego, co przeczytałam. 

Zacznę więc dla odmiany nie o tym, co zastałam jako treść, ale... WYDANIE 😵 tego się nie spodziewałam. Przede wszystkim, pod folią wita mnie przepiękna, twarda oprawa, a zachwycającą, historyczną grafiką. Do tego złocenia i subtelności okładkowe, widoczne pod pewnym kątem. No, mlaskam. Potem już zagłębiam się w treść, i tam... KARTKI! Grubaśne, piękne, tłuściutkie kartki, o doprowadzającej do zawrotu głowy grubości. Cudowne. I śliczna czcionka. No, miodzio. Oby tak dalej. W końcu - nawet jeśli to prenumerata, to nie płacę za powietrze... ;) A, i dodatkowo, przedruki ORYGINALNYCH ilustracji, towarzyszących  kolejnym wydaniom. Cudowne. No cudowne!

Nie mniej, warto. Zachwyciło. Zachwyciło i upewniło, że to kolekcja, która będzie moją częstą towarzyszką podrózy w świat klasyków.

Zachwyca też mnie warstwa językowa. Soczysta, mięsista, bez śladu cenzury, która jak rak, toczy współcześnie literaturę. Tak, Wells BYŁ homofobem, i to czuć. Czuć to na kartach powieści, czuć to w słowach wypowiadanych przez bohaterów, czuć też ducha epoki, nie zabitego przez pewne typowe dla XIXwiecznej literatury słówka, określenia czy zabiegi postaci. I jak mi to robiło dobrze! Absolutnie, ta pozycja, jak i tłumaczenie - było zaskakująco przyjemne, dobre i wręcz "tłuściutkie". W sensie, pełne.

No, dobra, dość zachwytu nad wydaniem, czas na treść. W środku zastajemy dwa opowiadania: "Wehikuł czasu" oraz "Niewidzialnego człowieka". Dwa kompletnie różne od siebie opowiadania, zupełnie odbiegające ideą, stylem i historiami przedstawionymi, a jednak oba wciągające, szokujące i zaskakujące.

"Wehikuł czasu" to historia tajemniczego, anonimowego Podróżnika, który za pomocą swej machiny przenosi się do roku 802 701 - do Ziemi przyszłości, zupełnie różnej od tego, co zna zarówno on (powieść wydana pierwotnie w 1895 roku, więc... nie ukrywajmy, wiele było różnic!) jak i czytelnik, również ten teraz, współczesny. Tam też spotyka "rasę" Elojów – żyjących w raczej małych grupach i żywiącą się owocami (nasi frutarianie?). Zamieszkują oni duże budynki i nie pracują. Podróżnik kilkukrotnie próbuje się z nimi porozumieć, ale raczej bez powodzenia... A i w międzyczasie natrafia na rasę Morloków – istoty przypominające małpy, zamieszkujące podziemia, które na powierzchnię wychodzą po zmroku - tylko i wyłącznie. Szybko możemy więc zgodzić się z narratorem historii, że w świecie przyszłości ludzkość ewoluowała w różnych, kompletnie odmiennych biegunach... Ale to tylko preludium przyszłości. Porzucając w tej dziwacznej, podzielonej na dwie rasy Ziemi kobietę, Podróznik rusza dalej, w przód do 30 milionów (!) lat w przyszłość.... gdzie obserwuje Ziemię jako świat totalnie na skraju zagłady. Zaś im dalej w przyszłość, tym bardziej nasz los zdaje się przesądzony - nie tylko przez kraby... 

Przygody Podróżnika w "Wehikule" były dla mnie najmniej ciekawym elementem. O wiele bardziej fascynowała mnie snuta wizja przyszłości, tego, w którą stronę sie rozwiniemy. Autor bardzo sprytnie przemycił swoje rozważania i poglądy zarówno na ówczesną ludzkość, jak i na to, co zastanie. I - obym się myliła, przewiduje wszystko niepokojąco intrygująco! Wells nie od parady w sumie nazywany jest "ojcem SF", bo to z jego wizji "Wehikułu" całymi garściami czerpie popkultura. Choć powstała w 1895 roku, pozycja niezachwianie pokazuje, jak bardzo szybko powszechna akceptacja agresji toczy ludzkość. Jak bardzo doprowadzamy się do degeneracji, dzieląc na "Elojów" i "Morloków", choć wcale jeszcze tak nie jest. Oczywiście, że powieść dalej światełko w tunelu, ale zostało mi po niej tak wiele pytań do siebie i do ludzkości, że bałam się, że zamienię w filozofa ;)

Powiem tak: "Wehikuł" to historia niesamowita, aktualna wręcz niemożliwie, mimo faktu, kiedy została napisana. Porusza wiele wątków, Wells nie bał się poruszać kwestii bardzo różnych. Od mentalności, przez behawioryzm, aż na otoczeniu kończąc, choć wiele z nich ukrywa pod otoczką rozważań Podróżnika. jeśli jednak się przełamiemy i przebrniemy... Ahhh, cóż to za uczta!

I tak, są zarzuty do tłumacza. Że błędy, że to takie... no nie do końca. Czy ja wiem? Nie było błędów, literówek, czytało mi się dobrze. Ale może też dlatego, że to pierwsze polskie tłumaczenia, chyba, że się mylę...?

Drugą z powieści zawartą w tym tomie był "Niewidzialny człowiek". Niepokojąca, mroczna, ale i na swój sposób bardzo dramatyczna historia człowieka, który odkrywając, że można być niewidzialnym - za wszelką cenę chce odwrócić ów proces. Ale jednocześnie ulega mrocznej stronie swej natury i terroryzuje otoczenie... 

Nasz bohater, Griffin, pojawia się w sennym miasteczku, wywołując niemałą sensację. Owinięty od stóp do głów, z bandażami i w dziwacznych okularach, nalegający na spokój i nie przeszkadzanie... W odróżnieniu od "Podróżnika" z "Wehikułu", z tą postacią miałam rodzaj więzi, czułam, ze istnieje, choć nomen omen, nie widać go. Współczułam mu, żałowałam. Śledziłam też jego mroczną stronę z fascynacją.Rozważałam etykę naukowych badań. Ale też zahaczałam o psychologię: jak bycie niewidzialnym wpływa na umysł. Obserwowałam, jak Griffin walczy o własną tożsamość, jednocześnie będąc osądzanym przez mieszkańców miasteczka.

Tłumacz nieznany - to dopiero zagwostka. Ale przyznać muszę, że kimkolwiek była osoba, która podjęła się tłumaczenia, zachowała klimatyczność i ów niepokój powieści. 

Nie powiem, ta powieść wywołała we mnie bardzo dużo emocji. Niejednokrotnie skrajnych. Bycie "czarną owcą", skupiającą na sobie nienawiść całej społeczności. To niezwykła, wstrząsająca lektura, która pomimo ponad 100 lat od czasu publikacji, wywołuje skrajne emocje, żywe i mocne.

Czy polecam? Obie a może jedną? Zdecydowanie obie. O tak!
_________________________________________________________________________________

"Wehikuł czasu" i "Niewidzialny człowiek" to absolutnie ponadczasowe, kultowe i klasyczne opowieści, które choć momentami trącają myszką, to w całokształcie zachowują świeżość spojrzenia na moralność, przyszłość i zachowanie ludzkości. Wells sprytnie i w bystry, bardzo błyskotliwy sposób już w swoich czasach wskazuje, jak bardzo możemy, jako rodzaj ludzki osiągnąć... ale i jednocześnie stracić. To wspaniała, ale jednocześnie przerażająca przestroga przed tym, do czego my, ludzie współcześni dążymy. 

Ale czy zrozumiemy przesłanie? Polecam przeczytać. I wyciągnąć wnioski.

czwartek, 1 lutego 2024

10/2024 (230) - Andre Norton, Marion Zimmer Bradley, Julian May - Czarne Trillium. Tom 1.1

 

Gwiazdek: 7

Autor: Marion Zimmer BradleyJulian MayAndre Norton
Tłumaczenie: Ewa Witecka
Wydawnictwo: Amber
Data polskiego wydania: 01 stycznia 1995
Data oryginalnego wydania: 17 stycznia 1991
Cykl / seria: Trillium (tom 1.1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 221
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 837082921X
Język: polski
Cena z okładki: 9,50 zł (95 000 zł - bo to cena z czasów denominacji. Jest na sali ktoś, kto pamięta te czasy?😉)
Tytuł oryginalny: Black Trillium

Czasem trzeba, dla choćby czytelniczej higieny oczu, sięgnąć po coś, co dla wielu trąca myszką, jest zapomniane w odmętach pamięci, albo i wstyd, że za dzieciaka się tym zaczytywano. A może jednak nie tyle wstyd, co po prostu wyparcie z pamięci, że kiedyś na rynku królowała właśnie taka fantastyka? 

Tytuł, po jaki sięgnęłam, jest klasyką lat 90tych, tą esencją łączącą w sobie ekranizacje "Niekończącej się opowieści", "Labiryntu" (tego z absolutnie najlepszym i kultowym Bowie!), "Zaklętej w sokoła" i "Willow", zmieszanych z "Masters of the Universe" i "Flashem Gordonem" (tak, tym, do którego Queen nagrał caluśki album. Dokładnie tym, a nie jakimiś podróbkami z DC 😉), a wszystko to przelane na papier, i niosące sporą dawkę sentymentu. Aż z przyjemnością, po skończeniu lektury, sięgnęłam sobie po te klasyki filmów fantasy, i z rozbawieniem śledziłam utarte, dobrze znane schematy, którymi posiłkowali się autorzy.

Schemat jest prościutki jak budowa cepa: mamy sobie maleńkie księstwo Ruwendy, żyjące spokojnie i dostatnio pośród bagien i lasów, obrastając w tłuszczyk. Jednak nie może być za dobrze- starzejąca się Biała Pani, Wielka Strażniczka Kraju, Czarodziejka Binah - zjawia się przy narodzinach trojaczek, królewskich córek, nie tylko ratując przed śmiercią królowe i dzieci, ale też przepowiadając im niezwykłą przyszłość. Jako Potrójne Trillium - czyli święty kwiat dla mieszkańców Ruwendy, niosą w sobie odpowiedzialność za przyszłość kraju, a dowodem tego są trzy amulety, w których znajdują się "kopalne płatki trillium". Nasze płatki, Haramis, Kadiya oraz Anigiel, różniące się między sobą nie tylko wyglądem ale i charakterem, czy też pasjami - dorastają szczęśliwie i beztrosko w Cytadeli, będącej centrum władzy ich ojca. 

Ta beztroska upada, kiedy królestwo Labornok szturmem zdobywa tłuściutkią Ruwendę, skazując na śmierć zarówno władców jak i ich córki. Pozornie cudem uchodząc z życiem, unikając złapania, rozpoczynają podróż do Binah, by dowiedzieć się więcej o swym przeznaczeniu, a także, jak pokonać czarnoksiężnika Orogatusa, który jest mrocznym przeciwnikiem, pragnącym władzy nad światem. 

Świat przedstawiony jest prościutki. Mamy bowiem dwa królestwa, otoczone miejscami zamieszkanymi przez "Odmieńców", czyli dziwne rasy - uparcie kojarzące mi się z marionetkowymi goblinami z "Labiryntu", zamieszkujące bagna. Ich przedstawiciele otrzymali rozkaz pomagania ludziom, by wypełnić przeznaczenie. Mamy też nutę artefaktów, tajemniczych przedmiotów, które kolekcjonują zarówno ludzie, jak i Binah z Orogatusem (scena z lustrem!) - a przedmioty te dają wielką moc. Mamy też fantastykę drogi, czyli klasyczną przygodę, gdzie bohaterowie, a w tym wypadku, bohaterki - gnane tragizmem wydarzeń, muszą dorosnąć, znaleźć w sobie odwagę i siłę, by dotrzeć do celu. Który wcale nie jest tym, czym się wydawał...

Fabuła jest prościutka jak budowa cepa - od punktu A do B, poruszamy się z bohaterkami, gdzie każda ma swój osobny rozdział. Jednocześnie zaś śledzimy losy czarnoksiężnika i losy księcia labornoskiego, Antara. Fabuła przeplata się, płynie raz szybciej, raz wolniej, ale ma to swój olbrzymi urok. Klimat powieści przygodowych i fantasy lat 90tych jest bardzo specyficzny - wiele mamy niedopowiedzeń, wiele musimy przyjmować na słowo honoru, że tak się dzieje i tak coś funkcjonuje, nazwy zwierząt i ras, które są zlepkiem liter bez głębszego wyjaśnienia... Ale damn, to wszystko ma ten swój klimat, urok, tą nostalgię, która przypomina mi dzieciństwo, kiedy mogłam iść do biblioteki i zanurzać się w tym fantastycznym świecie literek, który przenosił mnie w obce, fantastyczne światy. Ma to swój niesamowity klimat (wiem, powielam się), ten urok, którego brakuje we współczesnej fantastyce. 

Mam wrażenie, że teraz ważne jest, by czytelnika prowadzić za rękę, by wyjaśniać od punktu A do Z wszystko, i obowiązkowo - wrzucić scenę czy dwie, które zawierają erotykę. W "Czarnym Trillium" tego nie ma. Wiemy, jak wyglądają siostry, jak wygląda książę, Czarodziejka, ale Czarodziej uparcie kojarzył mi się z tymi azjatyckimi czarodziejami z lat 80tych, występujących czy w komiksach, grafikach czy filmach tamtych czasów. Łysi, niepokojący, z cieniusieńką bródką i długimi paznokciami, w obszernych szatach. Na przeciw nich, odziane w biele czarodziejki. I tak! Właśnie to dostałam!

Sentymentalną podróż do dzieciństwa, do fantastycznego, ale jednocześnie bardzo prostego świata, którym mogłam się rozkoszować bezkarnie przez całe trzy popołudnia, choć książka - w polskim wydaniu podzielona na dwa tomy, o czym za chwilę - spokojnie mogłaby stanowić popołudniową dawkę literatury. A jednak - wiedziona sentymentem, nie śpieszyłam się, niczym wybornym deserem.

Deserem zaskakującym tym bardziej, że... uwaga - STRONY! W "Trillium" mamy PAPIER Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA! Grubiutki, uczciwy, taki, że jak obracałam stronę, łapałam się, że sprawdzałam, czy nie obróciłam dwóch albo i trzech kartek przypadkiem. Mięsistość papieru zasługuje tu na oklaski. Tłumaczenie jest poprawne, choć kilka literówek (zwłaszcza "ruiny" zamiast "run" sprawiły, że parskałam śmiechem później długo na samo wspomnienie) się nam trafia. Jedyne co mnie boli, to fakt, że wydawnictwo podzieliło książkę na dwie części. Znaczy - dobra, wiem, już, cisza na sali. To Amber, wydawnictwo, które jest wręcz LEGENDĄ, jak chodzi o urywanie cykli. I to na tyle, że "Papierowy Księżyc", choć dzielny następca, wciąż jest w szarym końcu... 😉 Nie mniej, trochę irytujący fakt dzielenia tomu na dwa. 

Z drugiej strony, ta książka kosztowała 9,50... choć przypominam, że to były czasy denominacji Polski, więc te 95 000 zł brzmi już trochę... bardziej realnie dla nas, prawda? 🙈 No....

_________________________________________________________________________________

Podsumowując, "Czarne Trillium" to sentymentalne, otulające jak kocyk fantasy, które nie wymaga od czytelnika zaangażowania, zapamiętywania, co i jak. Po prostu bawimy się dobrze, choć młodszego czytelnika styl, jaki tu zaprezentowano, może znudzić albo i wręcz odstraszyć. Nie jest to coś, co znamy współcześnie: nie ma tu narracji pierwszoosobowej, "merysujkowość" postaci wynika z pewnych powodów, a nie, bo tak. Postacie są brudne, zmęczone, muszą się wysilić. Nie mniej, warto spróbować. To mimo wszystko, klasyka literatury fantasy, możliwe, że dość niskiej, ale jednak - to takie książki dawały podwaliny pod to, co współcześnie znamy.

Czy warto? Dla mnie zdecydowanie. A dla Was? Ocenę zostawię właśnie Wam :)