KiB w sieci

wtorek, 30 stycznia 2024

9/2024 (229) - H.D. Carlton - Haunting Adeline

 


 
Gwiazdek:
1 - choć gdybym mogła, dałabym -10

Autor: H.D. Carlton
Tłumaczenie: Paulina Więcek
Wydawnictwo: NieZwykłe
Data polskiego wydania: 08 czerwca 2023
Data oryginalnego wydania: 12 sierpnia 2021
Cykl / seria: Cat and Mouse Duet (tom 1)
Kategoria: literatura obyczajowa, romans
Stron: 597
Wersja: wypożyczona, nie posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788383206608
Język: polski
Cena z okładki: 54,90 zł
Tytuł oryginalny: Haunting Adeline


Zacznijmy od tego - te osoby, które znają wydawnictwo "NieZwykłe" i wiedzą, co wydają, nie mają tu tego szukać, zwłaszcza, jeśli są to osoby ZACHWYCONE tą... TYM KOSZMARKIEM. Bo tu nie będzie zachwytów. Osoby, które wiedzą, o czym mowa, i które były zniesmaczone - również proszę o opuszczenie tej opinii. Bo pewnie tylko zniesmaczę Was bardziej.

Po drugie - ta opinia będzie nieco spojlerowa, ale poruszała tematykę tabu i tematykę +18. Jeśli na sali znajdują się osoby młodsze, delikatne bądź takie, którym takie tematy sprawiają dyskomfort, proszę o nie czytanie od następnego akapitu. 

Drugą kwestią jest samo wydawnictwo, któremu osobiście, z tego miejsca w mojej przytulnej norce - GRATULUJĘ POMYSŁU na wydanie tego koszmarka. Absolutnie, oklaski na stojąco, owacje wręcz. No, gratuluję, że nie dość, że w roku 2023 wydaliście jakieś... ile? 400 książek? To jeszcze idziecie na ilość, nie jakość, więc oto dostajemy "Polowanie na Adelajdkę" wydanie, które winno być zabronione pod paragrafem. Czekam, kiedy pomimo oznaczeń, kupi to jakaś nastolatka, a później jej mama, kobieta rozsądna i wiedząca, jak takie książki mogą wpłynąć na młody umysł, to przeczyta. Siądę i popatrzę.

Do rzeczy. Mamy "dark romance" - czyli, idąc za wyjaśnieniem: "powieści dark romance osadzają romantyczne wątki w kontekście ciemniejszej strony ludzkiej natury – przemocy, prześladowania, zazdrości i śmierci. Często można spotkać tam elementy horroru czy opowieści grozy. Wiele książek tego gatunku można zaliczyć również do literatury fantasy". Tyle teoria, i pewnie bym się z tym zgodziła, gdyby nie moje wątpliwe szczęście do wyszukiwania prawdziwych pereł koszmaru. I takim koszmarem jest właśnie rzeczona "Haunting Adeline". To nawet nie jest dark romance, tylko porno z elementami gore i absurdu. I ośmielę się stwierdzić, że nawet w bardzo wąskim zakresie dewiacji seksualnych to, co zostało opisane tu - zapewne wzbudzi zaskoczenie, uniesienie brwi w górę i niedowierzanie.

Na dzień dobry, dostajemy tak zwane "Trigger warning", czyli ostrzeżenie - pisane przez samą autorkę - przed treściami tu poruszanymi. Gwałt, śmierć, mord, małe dzieci i krzywda na nich (to zasługuje na osobny akapit, wątek porwań), i... pozwólcie, że przepiszę to, co pisze autorka:
(...)stalking, sceny typu „noncon” lub „dubcon” (czyli oparte na gwałcie lub takie, w których można mieć wątpliwości co do tego, czy obie strony wyraziły zgodę na stosunek), szczegółowo opisane akty przemocy, a także sytuacje o charakterze seksualnym. Wiele sytuacji o charakterze seksualnym. Serio wiele. Jestem kobietą zakochaną w bohaterze, którego stworzyła, okej? Jeśli tylko przydarzała się okazja, by zobaczyć jego 👃 (męską część ciała, pozwolicie, że w tekście raczej będę używała tej emotki, dobrze?), wykorzystywałam ją. (...)
Tak. Ałćtorka - bo ilość "ałć" przy kolejnych scenach pokazuje, że dla niej to nie problem, żeby stalkować, gwałcić i oglądać 👃 przy każdej okazji - to już zaczynam bać się o zdrowie psychiczne zarówno samej ałćtorki jak i osób, które to wydały. Ale potem jest tylko gorzej! Panie i panowie!:
(...)Haunting Adeline porusza problem handlu ludźmi. Głównie dziećmi. Porusza też temat teorii spiskowych związanych z rządem, ofiarami z dzieci i kanibalizmem. Zadbałam o to, by oszczędzić wam najokropniejszych szczegółów, ale jednocześnie nie zakłamywać rzeczywistości i opisać bez ogródek to, co dzieje się obecnie na świecie.(...)
Ta pogrubiona i zaznaczono na czerwono treść przykuła waszą uwagę? Super. Obiecuję, że się nad nią pochylę, bo to, w jaki sposób ałćtorka "pokazywała rzeczywistość" wołało o pomstę do nieba i co chwila sprawiało, że z niedowierzaniem wpatrywałam się w czytane przeze mnie sceny. Szczerze. Takiej dawki głupoty, absurdu i fantazji literackiej nie czytałam nawet w "Gorathcie", gdzie sądziłam, że widziałam już w sumie wszystko.

A co do samej fabuły... O ile jest takowa, to wygląda nam tak: Adeline poznajemy w chwili, kiedy jedzie do odziedziczonego po babci BARDZO CZARNEGO i PONUREGO DOMU (zapamiętajcie, że jest czarny i ponury) i jednocześnie kłóci się z matką. Pomijam absurd kłótni, sposób jej prowadzenia, to jest po prostu.... no kiepskie. Adeline jest taka dorosła, taka mądra i pjękna, a jej matka się nie zna na niczym! No i wbrew matce, wprowadza się do nawiedzonego, czarnego i mrocznego domu, pełnego duchów. I tu miałam zgrzyty - stary dom, skrzypi, rozpada się, ale jednak jest w całkiem niezłym stanie. Skrzypi, jęczy, więc to powinno wzbudzać w czytelniku niepokój. We mnie wzbudzało tylko parsknięcie politowania; mroczność tego miejsca sięgała poziomem do startującego emo. Nic, tylko parsknięcie. Oczywiście, musimy mieć podtekst erotyczny, więc dowiadujemy się, że w domu jest zawrotne 16 stopni, więc dla Adelajdki jest TAK ZIMNO, że "sutki zamieniają się w noże". Kurtyna. Potem przeskok do imprezy, na której poznajemy najlepszą jej przyjaciółkę (poziom rozmowy z wyzwiskami był żałosny), która - zgodnie z tym, co wiemy, skończyła informatykę i JEST SUPER HAKEREM. Taaaaa, bo każdy, kto informatykę kończy, staje się hakerem... i spotkanie to kończy się zaproszeniem do łóżka napalonego na naszą Adelajdkę chłopaka, który ostatecznie ucieka z domu bez jednej skarpetki, a poza tym, zachowuje się jak napalony 12-latek, i odkrywa przed Adelajdką sekret... SEJF! Do niego przejdziemy. Poza tym, nasza heroina jest POCZYTNĄ PISARKĄ, choć nie ma napisane, co pisze. Ot, ma spotkanie autorskie, na którym nie lubi ludzi, ale robi wszystko, by było ok. No.... to tego. 

Nasza heroina zaczyna nagle dostawać róże. Bez kolców. Do tego ktoś po domu chodzi, znajduje szklaneczki po whisky i w ogóle, no stalking pełną gębą. Coś, co powinno niepokoić, sprawiać, że czujesz się mało komfortowo - tu potraktowano dość luźno, wręcz z przymrużeniem oka. Takie "ojej, stalkuje mnie, to straszne, ALE..." - tu już miałam olbrzymie czerwone alerty w głowie. Potem jest tylko gorzej. Nasza Adelka idzie do klubu, tam poznaje mafioza - przystojni i w strefie VIP, to wiadomo, co i jak - i zgadza się z typkiem jechać do domu, by zwyczajnie pozwolić mu zmoczyć. I tu zaczyna się prawdziwa "gehenna" Adelajdki, bo stalker postanawia spełnić groźbę.

Tak. Ona już o nim wie.

A kim jest on, mhroczny i sekretny, który z taką beztroską wbija w życie naszej pisareczki? jest mroczny i przystojny, świetnie zbudowany, genialny, sam się nauczył informatyki i jest HAKEREM, który założył FIRMĘ CHRONIĄCĄ ŚWIAT - pani ałćtorko, Anonymus, chyba tak nie powstało... mieszka w domu, w którym ma MASĘ SUPER SPRZĘTU, oczywiście nie jest to wymienione i w ogóle, no jest obrońcą na pełen etat.

I tu przechodzę do tego "handlu" dziećmi. Czemu w cudzysłowie? Bo jeśli wedle pani Carlton tak wygląda handel, a co za tym, idzie, rozprawianie się z nim, to cała moja słabość do Terminatora, Sędziego Dreeda i Reachera w jednym właśnie spuściła się w majtki na widok Zacka (? chyba tak miał na imię...). Serio. Reacher z jego kodeksem moralnym to przy tym herosie piach pustyni, nie wart nic. Nasz super-sam-seks bojownik o lepszy świat, w OSIEM MINUT! rozprawia się z szóstką handlarzy dziećmi, za nic mają cement w oczach, świst kul nad uszami i fakt... że morduje jak sam Rambo w Wietnamie - pośród podobno przerażonych dzieci, które zostały porwane, poddane okrutnym torturom, i chyba zjadane. I tu, pomijając absurd scen walki/tortur/bycia super przez samego protagonistę, który no rozwala wszystko i wszystkich samym spojrzeniem, mamy sytuację, w której, podobno "ratując dzieci, nie pozwala im wejść w kałużę krwi", i absolutnie poważnie rozmawia z "podobno" trzynastoletnią dziewczynką, która oskarża go o większą krzywdę. Jeśli to, co tu opisałam, uważacie za coś absurdalnego... Wasz wybór. Ja to opisałam dość ogólnikowo, bowiem ilość bzdury na bzdurze bzdurą poganianych było tu wręcz prostopadle narastające do niemożliwości 90% wydarzeń. Pamiętacie o tym "rzeczywistym oddaniu prawdy" czy jak to szło? No właśnie... Pozwólcie, że zacytuję:
No i w skali 1 do 10, jak bardzo jest to zgodne z rzeczywistością na tyle, że Reacher może mu buty pastować, Rambo grzać skarpetki a Terminator podawać piwo do ręki? 
Oceńcie sami. 

No i oczywiście, dochodzi też do kontaktu bohatyruff. Z tych wydarzeń wiele scen po prostu przelatywałam wzrokiem, z obrzydzeniem wyłapując co gorsze akcje. Gwałt za gwałtem gwałtem gwałt gwałtem pogania. Dosłownie. Gloryfikowanie gwałtu, w tym za pomocą lufy od pistoletu (mmmm, bakterie lubią to), robienie z tego zupełnie "normalnych" scen erotycznych, gdzie Adelajdka niby się broni, ale ostatecznie chce to powtórzyć? Obrzydliwe. Pomijam już, że istnieje odmiana dewiacji - ba! jest nawet nurt erotyczny, w której gwałt jest podstawą, ale to odbywa się za zgodą obu stron. Jest kontrolowany i partnerzy mają coś do gadania. Tu? Tylko on, wielki, mhroczny i zły. Ona ma leżeć, ma cierpieć, ale w ostateczności przecież jest super!

Super, zwłaszcza, kiedy przeczyta to osoba niepełnoletnia, młoda, której zdolność do osądu wciąż jest niekoniecznie wysoka, a kiedy poczyta sobie takiego koszmarka, uzna to za normalne. Zresztą, daleko szukać, nie tak dawno temu w księgarni (gdzie i której, pomijam) dwie na oko 13-letnie dziewczyny zachwycały się Adelajdką, że "ona ten romans ma taki super, on ją stalkuje, ale ona i tak w końcu się w nim zakochuje!" Rewelacja. Wydawnictwo NieZwykłe, mam nadzieję, że jesteś z siebie dumne, że wydałeś coś takiego, z - podobno - POTRÓJNĄ korektą!

Brrrrr.

Jedyny wątek, który uznawałam za ciekawy, był pamiętnikiem prababki Adelajdki - kobiety, do któej też przychodził stalker, a w końcu została zamordowana. Momentami jednak był bardzo zapchajdziurą, nie wnoszącą nic.

Narracja pierwszoosobowa, bardzo nierówno prowadzona. Nie wiem, czy mam współczuć tłumaczce, która całkiem nieźle sobie poradziła, czy... współczuć tłumaczce, że musiała to tłumaczyć. Fabularnie ta książka ciągnie na dno, i nie zostawia jeńców. Po prostu absurdem mieli i niszczy. Ciągnie na dno jak Titanic, nie zostawia jeńców. Zupełnie nie rozumiem też zachwytów i pozytynych opinii - najwyraźniej współcześnie wydawana bardzo kiepska "literatura" nie wzbudza w znaczącej ilości osób jakiegokolwiek pomyślunku nad tym, co się czyta. Ważne, by czytać. Ważne, by promować negatywne zachowania i uznawać je za dobre. 
_________________________________________________________________________________

Podsumowując, "Haunting" to książka zła, toksyczna, zła, toksyczna i zła. I toksyczna. Absurdalnie żenująca, głupia, nielogiczna, absolutnie nie mająca ksztyny realizmu w sobie. Książka, która powinna mieć co najmniej oznaczenie wiekowe +21, Intrygująca okładka i trigger warning na początku nie zmienią absolutnie faktu, ze wydawnictwo wydało pozycję szkodliwą, złą i zupełnie, ale zupełnie zbędną, a wręcz krzywdzącą.

Nie, nie polecam. A wręcz odradzam.


czwartek, 25 stycznia 2024

8/2024 (228) - Janusz Stankiewicz, GORATH. Uderz pierwszy

 


Gwiazdek: 1
Autor: Janusz Stankiewicz
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Wydawnictwo Alegoria
Data polskiego wydania: 6 maja 2022
Data oryginalnego wydania: 
Cykl / seria: Gorath (tom 1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 292
Wersja: cyfrowa, BARDZO ŻAŁUJĘ ZAKUPU, posiadam
Oprawa: -
ISBN: 9788366767188
Język: polski
Cena z okładki: nieznana, za produkt cyfrowy zapłaciłam 23 zł
Tytuł oryginalny: -


Zacznę od tego, że BARDZO, ALE TO BARDZO - i tak, zasługuje to na podkreślenie, powiększenie i kolor czerwony - nie podobało mi się zachowanie ze strony wydawnictwa, które wysłało maila z groźbami, aby autor innej, negatywnej recenzji, usunął ją z Legimi, Lubimy Czytać i bodajże jeszcze jednej platformy. Takie zachowanie jest absolutnie NAGANNE i należy je piętnować w świecie książek. Pomijając fakt, że wydawnictwo należy do tych z gatunku vanity - i raczej powinno mu zależeć na RACZEJ DOBRYCH relacjach z nami, osobami piszącymi opinie i recenzje, taka sytuacja absolutnie jest godna napiętnowania i nagłośnienia. 

A teraz przejdźmy może do tego, co zastałam, kiedy po dowiedzeniu się, jakie to złe, zaczęłam zerkać tu i tam. Po pierwsze: opinie na LC zaskakująco wysokie. 7,6/10? WOW! No to musi być sztosik - tym bardziej że zachwalano mi to na jednej ze stron poświęconych kulturze popularnej, jako - tu cytat z pamięci: "debiut, który zaspokoi wszystkie wymagania czytelników fantasy", czy jakoś tak. Uznałam, że - ok, dam kiedyś szansę. A później trafiło mi się, że sytuacja opisana akapit wyżej została mi - i nie tylko mi - przedstawiona. Coś mnie w środku skręciło, więc zaczęłam przeglądać opinie na LC. I tu... zonk. Same zachwyty! Same plusiki! Od... osób, które konta założyły tylko po to, by wystawić plusa (czyli pocałować autora w rączkę, bo to krewny/znajomy Króliczka) albo konta najpewniej przekupione. Skąd taka myśl? Polecam zerknąć, sami wyciągajcie wnioski. 

A sam e-book? Poza faktem, że BARDZO żałuję jego zakupu i, całkowicie z łapką na moim przeżartym przez sarkazm i cynizm serduszkiem, przyznaję, że dobiłam do 1/3 tego potworka? To koszmar nad koszmary i nawet "Nawiedzona wagina" miała więcej sensu, niż to tu. Autor, podobno człowiek dorosły, ojciec i mąż - pokazuje zupełne zero warsztatu. Miałam wrażenie, że czytam wynaturzenia 13-latka, który naoglądał się za wiele filmów sensacyjnych z lat 80tych, a później postanowił je przenieść na papier, niż przemyślane, logiczne zdania i sensowną akcję. 

Zaczyna się "niewinnie". Oto nasz "półork półczłowiek" Gorath - pisownia oryginalna - zostaje zawleczony przed oblicze chyba swych władców, którzy wiedzą o nim wszystko, i dają wybór: albo ułaskawienie w zamian za misję albo... chyba śmierć, choć nie do końca zrozumiałam. Nie wiem, wiem, że opis miejsc, postaci, zadania jakie czeka głównego bohatera, który niczym krzyżówka Stallone'a, Van Dame'a, Schwarceneger'a i polanego na dokładkę sosem z Norrisa i Seagal'a - umie wszystko. jest cudowny, bezbłędny, genialny, a styl jego walki przypomina krzyżówkę wszystkich wymienionych. No chodzący ideał. Sam, w pojedynkę rozwala w karczmie przeciwników, zakrada się i morduje kochanka, jego nóż lewituje z brzucha do ściany, a na koniec bezbłędnie pozbywa się problemu z trójką przeciwników. A do tego umie świetnie obstawiać ruletkę, laski na niego lecą jak muchy na lep... Brrrr.

To jest po prostu napisane... ŹLE. Bardzo źle. Pomijam już, że styl autora (a raczej AŁĆtora, bo miałam tu dużo "ałć" podczas czytania) jest zwyczajnie bardzo kiepski. Naiwny, dziecięcy i zły. Do tego dochodzi kompletny brak jakiejkolwiek korekty. Ale tak uczciwie i poważnie, tu nie ma ŻADNEJ KOREKTY, poza tylko sprawdzeniem literówek. Dosłownie - poprosiłam o zdjęcie stopki, i znalazłam tam WYŁĄCZNIE informację o redakcji i projekcie okładki (tak, korekta też jest, ale to korekta ninja. Jest, ale jej nie ma). Interpunkcja popełniła seppuku już na blurbie okładkowym. A im dalej w las, tym więcej drzew - poza wspomnianą nienawiścią do przecinków i kropek w miejscach na to odpowiednich, książka roi się od błędów logicznych. I to widać, brak korekty, brak praktyki redakcyjnej. TEJ DOBREJ. Takiej, która zmusza autora do przemyślenia pewnych działań, pewnych rzeczy. Brak logiczności, posługiwanie się mową potoczną, skróty myślowe i narracyjne, które zamiast pomagać, tylko szkodziły całości. Tu się po prostu roi od testosteronu, ale takiego kiepskiego, który niczym mokry sen nastolatka, znajduje ujście zupełnie nie w sposób, w jaki powinien ujść.

Fabularnie w tej książce nie ma nic. Nie, przepraszam. Jest ON - GORATH NIEZWYCIĘŻONY. Gorath idealny, o którym nie wiemy niczego, nawet ego, jak wygląda; tego domyślać się można na podstawie opisów innych postaci, które występują tu tylko dla zasady. Wręcz seksualne przedstawienie kobiet: albo są piękne, albo pasztety, nie ma nic innego... a nie, przepraszam, są niemieckie kulturystki ;) Wiecie, szerokie bary, krągła pierś, mocarne nogi. No niemieccy trenerzy płakali, jak ubierali w sukienki. Faceci? Albo są kaprawi, albo mają blizny, albo nic poza tym. A, w większości mają ciemne włosy, wyjątkiem są faceci, a kobiety? Kobiety bywają blondynami. Chyba. Nie jestem tego pewna. Poziom absurdalności postaci przebił sufit i dostał rakietą. 

Nie ma żadnej historii, żadnego wyjaśnienia, skąd, dokąd, dlaczego, po co. Mamy tylko: jest tu, idzie tam, skacze siam. Jak ten Gumiś po soku. Ale nie ma kompletnie wyjaśnień fabularnych, które by się trzymały czegokolwiek, na czele z logiką, dlaczego sytuacja X kończy się Y, dlaczego główny bohater wybiera taką, a nie inną drogę. 

Mam wobec tej pozycji bardzo wiele zastrzeżeń. Począwszy od braku kompletnego warsztatu autora, przez wydawnictwo, które wypuściło takiego potworka, aż na braku jakiejkolwiek fabuły kończąc. To co najmniej smutne, że takie rzeczy się pojawiają i są całkiem nieźle promowane. I choć doceniam, że pisarzem może być każdy, jeden lepszym, inny gorszym - że aż sparafrazuję sobie tekst pewnej piosenki - w tym wypadku przed autorem jeszcze bardzo długa droga, by w ogóle wyjść na prostą. Ćwiczenia - olbrzymia ilość ćwiczeń i kontakty z kimś, kto będzie umiał wyłapać błędy, poprawić je, nim trafią w świat - to podstawa.

Szkoda, bo sama idea nie była zła. Niosła z sobą tą nutkę nostalgii za fantasy lat 70tych i 80tych, gdzie główny bohater jest duży, umięśniony i czasem nawet używa mózgu zamiast tylko siły mięśni. Czułam tu wręcz inspirację Conanem, ale... jak to inspiracja, coś poszło bardzo nie tak. Nie tak poszedł warsztat, wykonanie... A szkoda. Trzymam kciuki, by jednak kolejne próby podejścia do tematu wyszły lepiej!

A że doszły mnie słuchy, jakobym była "trollem", bo jako jedna z nielicznych wystawiłam negatywa (pszypadeg? Nie sondzem! I dobrze że całym trollem a nie półtrollem), to zostawię tu tylko przykład, nad jakim się w wolnej chwili chętnie pochylę, żeby wykazać, z jakimi brakami w warsztacie mamy do czynienia...:


Albo... Ja to tu tak tylko zostawię, zaś wam, osobom czytającym moją opinię - pozwolę samotnie zdecydować, czy to tylko moja fanaberia, czy faktycznie, ktoś "subtelnie" odleciał... ;)
_________________________________________________________________________________

Podsumowując - "Gorath. Uderz pierwszy", to słabiusieńki fanfik o Conanie Made in China. Brakuje umiejętności, przecinków oraz logiki. Agresja wydawnictwa względem negatywnych recenzji również jest bardzo negatywnym dodatkiem do całości. Ja rozumiem, że musi być nisza kiepskiego fantasy, że debiuty potrzebują często wiele, by być poziomem co najmniej dobrym, jednak - w tym wypadku wszystko zawiodło na całej linii.

Czy polecam? Nie. Wręcz odradzam, bo jest to pozycja zła, ale nie z punktu samej historii - bo miała szansę być całkiem fajnym czytadełkiem. Ale okazała się po prostu nastoletnim tworem, któremu daleko jeszcze do podstaw bycia "choćby słabym, ale ciekawym debiutem". A szkoda...


7/2024 (227) - Anne Bishop - Most marzeń


 Gwiazdek: 5
Autor: Anne Bishop
Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wydawnictwo: Initium
Data polskiego wydania: 17 kwietnia 2013
Data oryginalnego wydania: 1 stycznia 2012
Cykl / seria: Efemera (tom 3)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 463
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788362577316
Język: polski
Cena z okładki: 41,90 zł
Tytuł oryginalny: Bridge of Dreams

Po raz trzeci wróciłam do Efemery, niesiona ciekawością. Może dlatego, że ciekawa byłam, jak potoczą się losy bohaterów, może dlatego, że zwyczajnie świat mnie zauroczył... ale na pewno był to powrót kiepski i męczący. Jak lubię prozę Anne Bishop, i uważam ją za taki "komfortowy kocyk czytelniczy", tak tutaj po prostu męczyłam się strasznie.

Glorianna Belladonna znów znajduje się w niebezpieczeństwie, jej krajobrazom zagrażają Mroczni Przewodnicy i Czarodzieje. Do tego, od czasu powrotu, zdecydowanie odsunęła się od swego brata - Lee. W przypływie gniewu mostowy decyduje się na krok w nieznane, pozwalając, by to serce wybrało drogę. To rozpoczyna całą serię wypadków. Dosłownie, ponieważ w wyniku podjętej decyzji - Lee zostaje oślepiony, a później trafia do domu wariatów w Wizji, gdzie powoli zaczyna wracać do siebie... Tymczasem Mrok opanowuje coraz większe fragmenty miasta, i nawet szamani nie wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Może też dlatego Lee, z pomocą szamana Danyla i triady Zhahar Zeela a Sholeh - podejmuje się nierównej walki o odzyskanie swojego miejsca w świecie.

Lubię świat "Efemery" - idea roztrzaskanego świata, który tu nazywa się "krajobrazami", opiekujących się nimi krajobrazczyń i łączących je mostowych przypadł mi do gustu. To było coś innego, na swój sposób odkrywczego i odświeżającego. Idea światów, które odpowiadają twoim największym pragnieniom, gdzieś w jakiś sposób do mnie przemawiała. A jednak, kiedy dostałam Wizję - miasto, w którym widzisz tylko to, czego pragniesz - po prostu odpuściłam, bardziej ślizgałam się po tekście, niż rzeczywiście, śledziłam wydarzenia.  Uważam też, że dobrze zrobiłam, czytając wcześniej też "Głos", króciusieńką nowelkę z tego uniwersum, bo inaczej miałabym problemy z niektórymi kwestiami, jakie zostały tu poruszone. A jednak... Ehh.

Szkoda, że "Głos" nie był potraktowany jako dodatkowy rozdział - nie zmieniłoby to wiele w tej historii, a pozwoliłoby zrozumieć zarówno dzwonki, kamienie czy choćby niemą kapłankę. Szkoda, bardzo szkoda.

Lee był przeze mnie najmniej lubianą postacią. Irytował, drażnił. Jego oślepienie zupełnie mnie nie przejęło, absolutnie mu nie współczułam, nie kibicowałam, by doszedł do siebie. Po prostu... był. Już lepszy był Danyl, choć i on mnie irytował. Nie wiem, może to kwestia tłumaczenia, może zmęczenie materiału wyszło - jednak żadna z postaci nie wzbudzała we mnie pozytywnych emocji. Wręcz przeciwnie, każda mnie irytowała, każda miała w sobie coś, czego nie umiałam przetrawić. Poczynając od Glorianny Belladonny, przez Sebastiana, kończąc na postaciach pobocznych, które pokazywały się tylko jako zapchajdziury fabularne. Pojawiały się, kiedy były potrzebne, nie wnosząc zupełnie nic. Skupienie się na więzach rodzinnych - to schemat dość powtarzalny, znany choćby z "Czarnych kamieni", i tu również grał olbrzymią rolę. Po co? Nie wiem.

Chyba jedyny potencjał, jaki był - był z triadami i samą Efemerą. Niestety, został on potraktowany bardzo po macoszemu, a dodatkowy wątek "ograniczmy erotykę, ale nadal ją zostawiajmy" działał mocno na niekorzyść. Po prostu było to koszmarnie męczące. Zaś Efemera - przedstawiona raczej jak dziecko bawiące się zabawkami, bywała momentami zabawna, a nawet intrygująca, było tego jednak stanowczo za mało, by w całokształcie równoważyć rozczarowanie "Mostem". 

Dłużyzny fabularne i brak większej, żwawszej akcji to zdecydowanie minus "Mostu". Zagrzebany, zapomniany potencjał krajobrazów, fascynujący, acz potraktowany po macoszemu problem triad - to elementy, na jakie składał się fakt kartkowania przeze mnie powieści, bez wbijania się w nią z fascynacją. A szkoda, bo był olbrzymi potencjał.

_________________________________________________________________________________

W całokształcie "Most marzeń" nie jest książką złą czy kiepską. Nie, to sympatyczna, ciepła historia, która znajdzie swoich zwolenników, rozwinie historię Lee i pozwoli poznać inne krajobrazy. Mnie nie urzekła, ale może po prostu - mam chwilowo przesyt twórczością Anne Bishop. A może moje serce podróżowało z bagażem, który nie pozwalał mi do końca chłonąć uroki Efemery? Kto to wie...?

Podróżujcie więc bez bagażu i cieszcie się literaturą. Bez względu na to, czy jest ona wysokich czy niskich lotów ;)

niedziela, 21 stycznia 2024

06/2024 (226) - James S.A. Corey - Wojna Kalibana

 Gwiazdek: 8

Autor: James S.A. Corey
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Wydawnictwo: Mag
Data polskiego wydania: 20 czerwca 2019
Data oryginalnego wydania: 15 sierpnia 2018
Cykl / seria: Expanse / Ekspansja (tom 2)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 596
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: twarda, częściowo lakierowana
ISBN: 9788374809245
Język: polski
Cena z okładki: 39 zł
Tytuł oryginalny: Caliban's War

Ależ to było dobre! Ależ smakowite! Zupełnie jak najlepsze danie, takie ulubione, które dostaje się raz na długi czas - więc należy się tym rozkoszować. Mlask! 

Expanse to seria, której miłośnikom SF przedstawiać nie trzeba. Mi również, bo uniwersum jest mi znane. Owszem, zaczęłam od serialu (i pewnie dlatego Avaserala z książek miała ten cudownie silny akcent i chrypkę w mojej głowie!), ale zabrałam się za książki i przepadałam. Wojna Kalibana ma wszystko, czego oczekuję od solidnego science-fiction, a jednocześnie zachowuje dawkę humoru i absurdu, wzruszenia i powagi, by nie dać się odciągnąć od lektury.

Szczerze, potrzebowałam doby, by spokojnie zebrać myśli i ując to, co umykało mi świeżo po lekturze "Wojny" - i nie, nie umykała mi świadomość, że to absolutnie genialne uniwersum, że autorzy - tak, ci, co nie wiedzą, informuję, że pod pseudonimem kryje się dwóch autorów - zrobili mega robotę. Po prostu musiałam się otrząsnąć z faktu, ze, to, co czytałam na kartach książki... może się wydarzyć.

Co do fabuły: jesteśmy świeżo po wydarzeniach z poprzedniego tomu. Protomolekuła legła podobno w gruzach na Wenus, a jednak... Galimedes staje się nową ojczyzną napiętego konfliktu między Ziemią a Marsem. W tym wszystkim zaś macza palce Holden, choć nieco z przypadku. Misja, mająca na celu uratowanie niespełna czteroletniej dziewczynki przeraża się w misję, w której ONZ i SPZ będa niczym w piaskownicy, w której ktoś nie dał zabawek. Dosłownie - bagle znajdujemy się w środku konfliktu, gdzie obie strony nie wiedzą, co robić. Ganimedes, pozornie żyzny księżyc, nagle staje się centrum tarapatów, jakie, wydawać się mogło, Holden pogrzebał wraz z utopieniem Fobosa na Wenus. Koszmar jednak się zaczyna - Mars, Ziemia, Pasiarze - wszyscy włączeni w grę, w której stawką jest życie, nagle z napięciem śledzą ratowanie małej dziewczynki, jednocześnie zaś są boleśnie świadomi, że coś na Wenus zaczyna się dziać... A w tym wszystkim mamy absolutnie zwariowaną grupę Jima Holdena, do której zupełnym - a może i nie, zważywszy na osobowość - dołącza pewna zasuszona jak sliwka drobniutka hinduska pełniąca w ONZ rolę "tej starszej pani, przed którą wszyscy srają w majtki" Avaseralą, zastępczynią sekretarza głównego ONZ, oraz marsjańską marines, Bobby, która czy jej się podobało czy nie - doskonale wie, co się na Ganimedesie wydarzyło. No i nie zapominajmy o doktorku Praksie, ojcu malutkiej Mey, który też staje się jedną z twarzy wydarzeń,. Czy takiej śmietance towarzyskiej można ufać...? Cóż. TAK!

Fabuła skonstruowana jest absolutnie cudownie. Jasne, można sięgać po tom drugi nie znając pierwszego - mamy sporo nawiązań i wspominek do "Przebudzenia Lewiatana", ale zdecydowanie lepiej czytać tom po tomie. Dostajemy masę smaczków, masę nawiązań, które rozumiemy tylko dzięki lekturze (choć ci, co obejrzeli serial, narzekać nie będą, bo twórcy wersji TV zrobili kawał roboty!) więc czyta się absolutnie świetnie. Podskórnie wiemy, że spisek, jaki śledzimy, i jakiemu nasi protagoniści mają zapobiec, jest o wiele większy, niż zakładamy. To czuć, w każdej komórce, w każdej kartce. Ciężar pozornej niewiedzy, świadomość, że protomolekuła wciąż jest, i nie wiemy, przez kogo wypuszczona - nie opuszcza nas aż do rozwiązania, które jest bardziej szokujace, niż można przyjąć. Bardziej zaciskające gardło.

O tak, proszę państwa, to jest fabuła, która angażuje. Pierwszy i trzeci tom: wiemy, że wydarzenia są świadomie kontynuowane, autorzy nie bali się sięgać po to, co było. Czapki z głów, zabieg bardzo pożądany. Mam smaczki z pierwszego tomu, ale wiem, że to, co zamknęłam w tym tomie, nie jest skończone - to tylko preludium, i nie dlatego, że oglądałam serial. To się po prostu czuje. Napięcie, chemię między postaciami, działania na cały Układ Słoneczny. Po prostu wiemy, że trafiliśmy do króliczej nory, a autorzy jeszcze wiele przed nami skrywają. O jak ja to kocham! Zdecydowanie, jestem na tak i proszę o więcej podobnych książek!

Mocno czuć tu militarność. Wielokrotnie podkreśla się pewne aspekty, w końcu wiemy, z kim mamy do czynienia, choć dość oględnie - szczątkowe informacje o członkach załogi Rasynante (pozwólcie, że sięgnę do serialowego języka) pozwalają nam zrozumieć, z jaką ekipą mamy do czynienia. A jednocześnie poznajemy twardą, ale jednocześnie bardzo kruchą Avaseralę, ludzką przedstawicielkę ONZ, oraz marsjańską marines - której tu było bardzo mało, ale jednak kocham ją niemal równie mocno, jak moją "staruszkę w sari" :D Wracam jednak do "militaryzacji". Tak, to czuć, broń, walka - to jest co chwila. Trup ściele się gęsto i autorzy nie boją się tego opisać. To olbrzymi plus, który sprawia, że wręcz czuje się ciasne korytarze, wąskie przejścia i wszechobecną świadomośc bycia ziarenkiem w przestrzeni, które w każdej chwili może zginąć. A jednocześnie, jakby przeciwwagą, mamy "babcię z wnusiami", delikatną, czuła i kochającą. O bogowie, jak mi ten zabieg przypadał do gustu! 

A ponieważ, wyraźnie, wychodzą ze mnie miłości do postaci, to powiem tak: ojej. Pokochałam tą drużynę, i choć kryształowo-idealistyczny Holden działał mi na nerwy, tak Amos w tym tomie skradł moje serce. Bobbie i Avaserala (tak, po raz kolejny będę mówić, ta postać to moja idolka!) to absolutny sztosik, crem de la creme akcji. Ich chemia... Achhh. Tak pisanych postaci potrzebuję znacznie więcej w moim życiu, choć momentami dumałam, dlaczego załoga Ros zachowuje się jak zachowuje. Jednak przyjmuję to w miarę mało krytycznie - to jednak wielka przestrzeń a oni nie mają wiele do gadania. To Holden był tym od gatki, to on jest wyszczekany i nie ogarnia poziomu grozy, jaka czai się za rogiem. Pewnie też bym mu ufała. Bo tak, postacie są zarysowane bardzo dobrze, kupuję je... poza Praksem, który momentami wydawał się mi rozwydrzoną nastolatką (pistolet), więc średnio go kupowałam. Ale poza tym? Klaustrofobiczna materia statków podbijała rzeczywistość.

Słówko o tłumaczu: złota robota. Śmiałam się, płakałam, zdumiewałam. Nie znalazłam absolutnie niczego, do czego bym się mogła doczepić, a jednocześnie byłam zachwycona robotą. Ja wiem, że skład, łamanie, i cała reszta redaktorki też jest istotna, ale mam wrażenie, ze tłumacz bardzo starał się oddawać ducha oryginału. Chałwa mu i bób! Absolutnie świetna robota - zwłaszcza przekleństwa starszej pani - i absolutnie podziwiam działanie, bo jest co podziwiać, pomijając już trudną terminologię, tak po prostu ogólne oddanie ducha. Bawiłam się jak na "Shreku", a to już jest dopiero coś! ;)

Czy mówiłam coś o tym, że "Expanse" kocham? Nie? No to mówię. KOCHAM TEN CYKL. To absolutnie dla mnie genialne obrazowanie SF aktualnie, pokazujące przyszłość. Konflikt między Ziemią a Marsem (bardzo prawdopodobny) i Pasiarzami (czyli Pasem między Marsem a Jowiszem), to sztosik. Wyraziste postacie, zaznaczenie problemów, zaznaczenie budowy i punktów widzenia - autorzy wyszli ze starej szkoły, która kazała odróżniać, ale wprowadzili pewne nowinki, pozwalające zamazać te starości - w całokształcie powołując do życia uniwersum pełne genialnych postaci, realności świata i niepokojów, które nawet teraz łatwo prełożyć na nasz język. To seria, którą warto poznać, choćby dla zasady - mnie nie dotyczy rasizm. 

Problemy, na jakie autorzy zwracają uwagę, są żywe aż do bólu. I na pewno będą takie w przyszłości. Więc czemu nie poznać ich już teraz?
________________________________________________________________________________

Ja już nie mogę się doczekać, aż dorwę w swe łapki tom trzeci. "Expanse" to uniwersum kompletne i niesamowite, pochłaniające i oszałamiające. Z realnym zagrożeniem, doskonale wykreowanym światem i postaciami, z historią, która wciąga - i co ciekawe, z serialem, który bardzo wiernie odwzorowuje pierwowzór. Czy polecam? Całym serduszkiem!

niedziela, 14 stycznia 2024

05/2024 (224) - Marta Matyszczak - Morderstwo w hotelu Kattowitz


Gwiazdek: 6

Autor: Marta Matyszczak
Tłumaczenie: 
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Data polskiego wydania: 30 stycznia 2019
Data oryginalnego wydania: 
Cykl / seria: Kryminał pod psem (tom 5)
Kategoria: kryminał, sensacja, thriller
Stron: 304
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788327158727
Język: polski
Cena z okładki: 29,90 zł
Tytuł oryginalny: 

To już moje piąte spotkanie z Guciem, Solańskim i Kwiatkowską. Lekka, niewymagająca lektura, bardziej obyczaj z nutką kryminalną niż kryminał z nutką obyczajową, ale zdołałam się przyzwyczaić, że ta seria tak ma. Co więcej, seria ta ma do siebie to, że można czytać kolejne książki, nie znając wcześniejszych - choć zdecydowanie lepiej czytać od początku, bo wówczas możemy obserwować, jak buduje się relacja między bohaterami. Co więcej, wyraźnie jedno wypływa z drugiego... 

Do rzeczy. Fabuła jest prosta: w hotelu Kattowitz znaleziono trupa. Dziennikarka Róża Kwiatkowska zostaje poinformowana przez swoją matkę o tym fakcie, więc nie zostaje nic innego, jak brać za ucho Szymona Solańskiego, prywatnego detektywa, jak i łapiąc za smycz kundelka Gucia - by pojawić się w Katowicach, w poszukiwaniu mordercy gwiazdki POP o idiotycznym pseudonimie. 

Fabuła rozkręca się nieśpiesznie, lekko i z przymrużeniem oka. Widziana zarówno z ludzkiej perspektywy: w tym dwóch starszych panów pracujących w portierni teatru - jak i psiej, toczy się dość wartko po szarych korytarzach zarówno hotelu jak i równie szarych uliczkach Katowic. A to wszystko doprawione jest iskrzącymi relacjami między głównymi bohaterami - zwariowaną Różą i przejechanym przez życie Szymonem. Oj, dzieje się, dużo się dzieje między nimi. I czapki z głów na fakt, że autorka konsekwentnie prowadzi historię przeszłości naszego detektywa, wprowadza ją w najmniej oczekiwanym momencie, zaskakując czytelnika faktami. Co więcej, pojawiają się wydarzenia znane z wcześniejszego tomu, rzucając zupełnie nowe światło na pewne sprawy. Nie powiem, robi się ciekawie - i nie trzeba zapachu kiełbasy śląskiej pod nosem, by postawić uszy na sztorc!

Bohaterowie.... Tu mam problem. Z jednej strony są bardzo namacalni i rzeczywiści, potrafią sprawiać wrażenie osób, które znamy niemal z sąsiedztwa, a z drugiej momentami są tak... "odklejeni", że wręcz to nie jest możliwe. Dużym plusem autorki z pewnością jest fakt, że w końcu przestała z upartością osiołka podkreślać, że Róża jest dziennikarką i ma nazwisko Kwiatkowska a Solański Szymon, to detektyw. A, nie zapominajmy też o wcześniej uparcie podkreślanej fizjonomii: krąglutka jak bułeczka i lubiąca zjeść Róża i chudy jak szczapa, wysoki Solański... męczyło mnie to strasznie w poprzednich częściach, więc z jakąś ulgą przyjęłam, że tego tu nie ma, choć nadal mamy pewne powtórzenia czy przypomnienia, jak dana postać się zachowuje. Chyba jedynym mocno odklejonym i absurdalnym elementem postaci był Łukasz Ból - bardziej chyba dla zasady wciśnięty jako tło, niż coś poważnego i faktycznie istniejącego. Jak taki szczeniak labradora, który niezbędny jest w fabule do załatania zranionego kolanka, ale jak już kolanko jest ok, szczeniaka wywalamy. 

Dla mnie nieco zbędny zabieg. No ale. Co kto lubi.

Fabuła jest szybka, lokalizacje znajome. Bawiłam się na lekturze nieźle, ale chyba najlepiej na Guciu, który - inspirowany rzeczywistym kundelkiem - tu ma nieco nadnaturalnych umiejętności ;) Czytanie gazety czy atak mopem z zaskoczenia? Teoretycznie da radę, ale w praktyce, choć rozumiem, że to zabieg literacki - trzyłapny kompan jednak powinien mieć ciut ograniczeń... ;)

Ale poza tym? To chyba jedyne zastrzeżenie.

_________________________________________________________________________________

Książkę czyta się błyskawicznie - jest lekko, zabawnie, choć bardziej obyczajowo niż kryminalnie. Oczekującym krwawych mordów i rzezi - odradzam. Zaś tym, którzy po prostu chcą się pobawić, zrelaksować i zwyczajnie odsapnąć - kryminały pod psem mogą przypaść do gustu. :)

sobota, 13 stycznia 2024

04/2024 (223) - Cesare Ripa - Ikonologia


Gwiazdek: 9
Autor: Cesare Ripa
Tłumaczenie: Ireneusz Kania
Wydawnictwo: Universitas
Data polskiego wydania: 01 stycznia 2013 
Data oryginalnego wydania: 01 stycznia 1993
Cykl / seria: 
Kategoria: popularnonaukowa
Stron: 505
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 8324204172
Język: polski
Cena z okładki: 49,00 zł
Tytuł oryginalny: Iconologia

Czy kiedykolwiek ktoś zastanawiał się, co kryje się pod klasycznymi symbolami, które widnieją czy to na ilustracjach manuskryptów, czy gdzieś na obrazach w kościele, albo gdzieś indziej? Klasycznie przedstawione pozy, alegorie... Dlaczego kobieta w takim a nie innym stroju z takimi rzeczami w dłoni ma znaczyć coś, choć wcale na to nie wygląda? 

Po pozycję sięgnęłam w sumie z czystej ciekawości, zobaczywszy ją w jakimś zamówieniu. Nie będę ukrywać, że nie żałuję zakupu. Nagle świat sztuki, który wcale nie jest mi obcy, stał się jeszcze bliższy, jeszcze bardziej fascynujący i rozpoznawalny. 

Ta książka to szeroki przekrój od XVII do XIX wieku, wyjaśniający poszczególne sylwetki i zagadnienia, jak też cechy czy cnoty i wady. Olbrzymim plusem był alfabetyczny spis - w razie potrzeby zawsze mogę otworzyć indeks, wyszukać odpowiednie słowo i oto mam. Wiem, co autor miał na myśli, co kryje się pod konkretnym przedstawieniem. Co więcej, niektóre przedstawienia powtarzają się - choć nie zawsze znaczą to samo. To również zostało ujęte, w prostych, łatwych słowach obrazując wszystko. Ryciny są schematyczne, czarno-białe, nie przeszkadza to jednak w niczym, wręcz przeciwnie - łatwo sobie wyobrazić kolorystykę, bowiem autor zadbał o opisanie tejże przy każdej z pozycji. 

"Ikonologia" to absolutnie genialne źródło wiedzy dla wszystkich, nie tylko osób zainteresowanych sztuką. Znajdzie się tu źródło inspiracji dla pisarzy, malarzy, muzyków, a nawet dla zwykłych osób, które chcą poszerzać swoją wiedzę. Zdecydowanie, warto się wgłębić w ten trudny, ale niezwykle fascynujący świat symboliki, który towarzyszy nam na każdym kroku. Ja z pewnością jeszcze nie raz sięgnę po tą pozycję, za każdym razem odkrywając coś nowego i niezwykłego, mimo, że całość wydaje się, że już poznałam.

Świat symboliki jest tak wielki i fascynujący, że zdecydowanie - zachęcam każdego.


piątek, 12 stycznia 2024

03/2024 (222) - Patricia Briggs - Zew księżyca


Gwiazdek: 8
Autor: Patricia Briggs

Tłumaczenie: Ilona Romanowska
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data polskiego wydania: 10 marca 2017
Data oryginalnego wydania: 31 stycznia 2006
Cykl / seria: Mercedes Thompson (tom 1)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 420
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788379642236
Język: polski
Cena z okładki: 39,90 zł
Tytuł oryginalny: Moon Called

W wszechobecnej zalewajce książek YA pozujących na urban fantasy, postanowiłam sięgnąć do klasyki i przypomnieć sobie, jak dobrze jest poczytać solidny kawałek urban fantasy z prawdziwego zdarzenia. Siłą rzeczy więc padło na Patricię Briggs, która kojarzy mi się tylko i wyłącznie z rozrywkowym, szybkim ale jednocześnie świetnym urban fantasy. Co więcej, potrzebowałam odskoczni od "Cienia i Pazura", gdzie utknęłam w gdzieś 2/3 książki, więc... co jest lepszego na taki zator jak coś szybkiego i lekkiego? No właśnie. 

Sięgałam bez obaw - uniwersum Mercy Thompson znam od dawna. Wilkołaki, wampiry, zmiennokształtni. Co prawda, przyznaję, trochę zapomniałam już o tym cyklu, ale kiedy - przyznaję z niechęcią, bo wciąż mój uraz do kradzieży fragmentów opinii przez Fabrykę Słów jątrzy się we mnie jak wrzód - wydawnictwo zapowiedziało W KOŃCU 13sty tom, uznałam, że czas sobie odświeżyć całość. Przy okazji, powiem, zabawna sprawa, bo zdecydowałam się na posiadanie fizycznie całej serii - i jakim moim zdumieniem było odkrycie, że tom 6, absolutnie trudny do zdobycia, osiąga rekordowe wyniki: 600 zł za tom? Toż on ze złota... ;) No ale, po prawdzie, zdekompletowany (6, 7 i 8 tom - odkupię z radością, jeśli ktoś na sali ma!) ale mam, więc nie zostawało mi nic innego, jak rozsiąść się wygodnie... i nosem wciągnąć tą pozycję.

Mercedes Thompson to kobieta silna i niezależna, ale w tym takim "zdrowym" znaczeniu - potrafi wymienić i papier toaletowy i żarówkę i naprawi samochód. Tak, nasza bohaterka, a jednocześnie narratorka, to mechanik samochodowy, któremu właśnie z warsztatu odszedł pracownik. I wówczas spotyka młodego, przerażonego i wyraźnie zagubionego chłopaka, który przedstawia się jej fałszywym imieniem. Szybko się dowiadujemy, że mamy do czynienia z wilkołakiem, który nie umie nad sobą zapanować. Mercy decyduje się na pomoc Adama, miejscowego wilkołaka i alfę wilków z okolicy. Ten pozornie prosty ruch rozpoczyna całą serię skomplikowanych sytuacji, prowadzących przez Montanę i uprowadzenie, aż do złamania ręki i randkę. Sporo tego jak na jednego kojota, prawda? No tak. Mercy to zmiennokształtna - umie przyjmować formę kojota... Dodajmy do tego jeszcze dwóch samców walczących o naszą panią, wampira, który uwielbia Scooby-Doo i zwariowaną nastolatkę, która radośnie jak wiosenna burza przetacza się przez życie naszej pani mechanik i to przepis na wybuchową mieszankę, która radowała moje czytelnicze potrzeby.

Książkę czyta się absurdalnie szybko, ale napisana jest też fajnym, lekkim językiem. Tłumacz też zrobił kawał dobrej roboty, oddając Mercy tą lekkość tonu, jak i łatwość prowadzenia narracji. Nie czułam się przygnieciona nadmiarem informacji - ani o wilkołakach, ani o innych nadnaturalnych rasach tu występujących. Wręcz przeciwnie, pani Briggs z lekkością wprowadza wiadomości o zachowaniu w stadzie, o tym, jak wilkołaki się zachowują. Tak, wiem, to już klasyka wilkołaczych zachowań, ale jednak sposób, w jaki jest to przedstawiane w tym konkretnym uniwersum, wciąż zaskakuje mnie lekkością i głębią zrozumienia zwyczajów typowych dla wilków. I jest to napisane tak, że wręcz przyjmuje się to za oczywistą oczywistość - czyli coś, czego brakuje mi we współczesnych urban fantasy, jeśli już zahaczają o wilkołaki. Ale nie tylko nimi uniwersum stoi - już na dzień dobry niemal poznajemy Stefana, wampira, który na swój sposób o Mercy dba, ale też ma dość... ciekawe upodobania. No i Adam oraz Sam - wilkołaki, których wygląd wyrywa z butów, i choć obaj są przeciwieństwami, to jednak... ekhm, przepraszam, chyba odrobinę się zaśliniłam.

Fabuła jest prosta, szybka i nie wymaga od nas skupienia czy logiki. Po prostu się dzieje, wydarzenia, choć nie zawsze mogą być możliwe (rozbroiło mnie choćby to, jak do Mercy się władowano, a później rozmawiano!) - to łykamy je jak pelikan rybkę. I nawet nie mrugnęłam przy porwaniu. Po prostu przyjmujemy, że jest jak jest - może dlatego, że Mercy nie jest Mary Sue, ale faktycznie taką krwistą bohaterką, która uczciwie przyznaje się do swoich słabości i umiejętności. Co więcej - jeśli już w pierwszym tomie cyklu nasza główna bohaterka obrywa, ma złamaną rękę - i jest to KONSEKWENTNIE później ciągnięte - no to o czym mówimy? Tylko brawa. Może zachowanie niektórych postaci było nielogiczne momentami, ale - dało się przymknąć na to oko.

Jedynie co, to kwestia starzenia się trochę mnie kuła w oko. Telefony stacjonarne, komórki i ... pagery!? Coś czuję, że współczesne nastolatki będą rozczarowane i nie będą wiedziały, czym jest paiger ;) Do tego, co bardzo, ale bardzo mnie cieszyło: nie ma tu niemal słówka o erotyce. Całusy, przytulaski? Są. Ale dopiero na koniec. Przez całą książkę, choć bohaterowie się rozbierają, są nadzy, albo w wilczej formie kierują nos tam, gdzie nie powinni - ta erotyka w zasadzie nie istnieje. I to bardzo mnie ucieszyło. Serio, miałam dość tej wszechobecnej erotyki, która wylewa się z każdej niemal książki, więc tu - przyjęłam to z niemałą ulgą. Oby więcej znów takich książek!

Co do postaci - są zbudowane całkiem fajnie, choć schematycznie, jednak, zero osądzania. W tamtych czasach po prostu taki styl. Ale mimo to, każda z postaci, jaką spotykamy na kartach książki, coś sobą przedstawia, jest przemyślana i logiczna. Czy przez fakt wychowania, czy przez doświadczenie, jakim obdarzyła autorka - akcja budzi reakcję, i nie ma tu płytkich, nic nie wnoszących zapchajdziur. od rosyjskiej wiedźmy z wnukami, przez doktora, który ma problem z pogodzeniem się z wewnętrznym wilkiem, aż po alfę, który dba o dobro wszystkich. Tak, tu każda postać jest przemyślana, dobrze zbudowana i taka, że da się ją lubić bez zastanowienia. 

Seria jest świetna, absolutnie godna polecenia zawsze i wszędzie. Zarówno dla miłośników urban fantasy w klasycznym tego słowa znaczeniu - jak i dla tych, którzy nigdy się nie zetknęli z takimi powieściami i chcą spróbować. Ale też to świetne uniwersum dla osób, które szukają odskoczni od wszędobylskich fae, erotyki i głupiutkich Mary Sue ;)

________________________________________________________________________________

Podsumowując: Mercy Thompson szturmem i z humorem trafiła w moje literackie gusta. To powieść lekka, fajna, z realnymi bohaterami i wartką, błyskawiczną akcją. Czyta się to lekko, przyjemnie i z uśmiechem na ustach. Wilkołaki, wampiry i kojoty - dają się lubić! ;)

środa, 10 stycznia 2024

O zasadności zakupów, albo bookhaul.


"Luuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuudzie, oszalałam!" aż że tym kultowym już cytatem, bo z "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", scenie, w której Franek Dolas trzyma karty do gry - zacznę.

A teraz tak.

Czy na łeb upadłam? Być może, nie przeczę. Ale zwyczajnie, książki lubię bardziej niż ludzi.

Zakupów nie lubię, na samą myśl o tym, że musiałabym iść do sklepu, by między ludźmi spędzać w kolejkach czas... dostaję ciarek. Nie, nope, niet, nope. No ale, co innego książki. 


A skoro już uściśliliśmy, że jestem niereformowalnym książkoholikiem... No to, czas się przyznać, kochana grupo, nazywam się Kag i jestem nieuleczalnie chora na książki.

Dlatego prezentuję stosik, jaki kupiłam w tym miesiącu... I tak, są tu książki nowe, jak i z drugiej ręki, co zaznaczyłam.

- Do błyskawicy podobne - Uczta Wyobraźni - NOWA
- W ogrodzie nocy - Uczta wyobraźni - NOWA
- W poszukiwaniu mocy - DragonLance
- Smoki Upadłego Słońca - DragonLance
- Świt Nowej Ery - DragonLance
- Dzień burzy - DragonLance
- Zmierzch chaosu - DragonLance
- Ostrze Burzy - DragonLance
- Wrota Baldura - ForgottenRealms
- Krainy Cienia - Forgotten Realms
- Kryształowy Relikt - Forgotten Realms - NOWA
- Strumienie Srebra - Forgotten Realms - NOWA
- Klejnot Halflinga - Forgotten Realms - NOWA
- Dziedzictwo - Forgotten Realms - NOWA
- Bezgwiezdna Noc - Forgotten Realms - NOWA
- Mroczne Oblężenie - Forgotten Realms - NOWA
- Droga do Świtu - Forgotten Realms - NOWA
- Bezgłośna Klinga - Forgotten Realms - NOWA
- Grzbiet Świata - Forgotten Realms - NOWA
- Morze Mieczy - Forgotten Realms - NOWA
- Dwa miecze - Forgotten Realms - NOWA
- Być może gwiazdy - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Córka żelaznego smoka. Smoki Babel - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Czasomierze - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Gambit lisa - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Maszyna różnicowa - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Ptaki, które zniknęły - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Rzeka bogów - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Skrzydlate opowieści - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Smok Griaule - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Zdecydowani na walkę. - Uczta Wyobraźni - NOWA
- Kochanek barbarzyńca - Barbarzyńcy z lodowej planety - NOWA
- Hopelandia - Uczta Wyobraźni - NOWA

Żadnego zakupu nie żałuję. I cieszę się, że będę je miała. Zapewne będę je czytać jakimś tropem - chciałabym na pewno zrobić sobie, jak już skompletuję, re-reading (powtórne czytanie) cyklu Forgotten Realms, wszystkich książek (czyli jakiś 90 pozycji :D) i Dragon Lance (niewiele mniej). Rozważam też opcję czytania cyklów, jak już je zbiorę całe, acz nie wiem, niektóre po prostu pamiętam, bo są dobre. A inne - zobaczymy w praktyce, aktualnie na tapecie mam 16 pozycji do przeczytania w dość szybkim czasie ;)

A opinie? Spodziewajcie się, że w końcu się pojawią... ;)

niedziela, 7 stycznia 2024

02/2024 (221) - Anne Bishop, Pakt Królowej

  

Gwiazdek: 3
Autor: Anne Bishop
Tłumaczenie: Karolina Podlipna
Wydawnictwo: Initium
Data polskiego wydania: 10 września 2021
Data oryginalnego wydania: 10 marca 2020
Cykl / seria: Czarne Kamienie (tom 10)
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 523
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788366328624
Język: polski
Cena z okładki: 44,90 zł
Tytuł oryginalny: The Queen's Bargain



Żeby życie miało smaczek, raz czytamy książkę absolutnie rewelacyjną (Ametyst) a raz koszmarek. I nie wiem, czy wina tu jest tłumaczki, która ewidentnie nie dorównała poprzedniczki, czy po prostu pragnienie zysku sprawiło, że pani Bishop zeszła z poziomu. Nie wiem, dość jednak, że zwieńczenie serii, które czekało na mnie długo, aż w końcu po nie sięgnę - rozczarowało mnie bardzo.

Prozę pani Bishop lubię. Na swój sposób subtelna, choć pełna dobrej erotyki (a nawet bardzo dobrej, patrząc na te współczesne koszmarki, gdzie "jądra robią się purpurowe jak borówki" a "staniki do pasa  opadają odsłaniając piersi" - i nie wiesz, czy piersi czy stanik opada do pasa! D:), zawsze kojarzyła mi się z takim "bezpiecznym i przytulnym" czytaniem. Nie bojąc się sięgać po trudne i często kontrowersyjne tematy, pisze o nich ze smakiem i wyjaśnia, dlaczego takie a nie inne działania winny być karane. Ale tu...

Historia rozwija znaną nam akcję z wcześniejszego tomu. Daemon Sadi i Surreal SaDiablo są małżeństwem, muszą uporać się jednak z dużym problemem, choć żadne nie wie, jak ma to zrobić. I to chyba główny wątek, a nie wątek Jillian - i pewnego księcia wojowników, niejakiego Lorda Dillona. W międzyczasie jeszcze przeciska się wątek Lucivara i Marion. Dziwne pomieszanie z poplątaniem, bo serio, chciałam więcej Jillian, o ile już musiałam, a w zamian dostałam wielki misz masz. Za dużo, za wiele, a jednocześnie czegoś mi tu brakowało.

Za dużo seksualności, za dużo żaru, który wręcz wylewał się z każdej strony. I spoko, jak seria zawsze była erotyczną, tak tu w jakimś momencie zaczęło mnie męczyć to wszechobecne nawiązywanie do sytuacji. Bohaterowie zaś stali się trochę mniej "żywi", trochę bardziej nienaturalni. Pozbawieni są tego swojego wcześniejszego i naturalnego "czegoś". Począwszy od dialogów, przez zachowanie - gdzieś to wszystko się rozmyło, rozpłynęło. Trochę smutno mi z tego powodu, ale co poradzić - możliwe, że faktycznie, pani Bishop przez te 10 lat trochę zapomniała, jakich wykreowała bohaterów. Nie wiem.

Daemon stracił swój pazur uwodziciela, Surreal jak potrafiła machać kuszą, to teraz jest tylko nędznym napomknięciem tego. Lucivar stał się głupszy, niż to możliwe, by był. Niektóre zachowania, reakcje bohaterów były zupełnie nie do wyjaśnienia, nie do zrozumienia, dlaczego tak a nie inaczej się zachowywali. Magiczne nawrócenie Lorda Dilliona też wydawało mi się dość naciągane. Dialogi sztywne i nijakie, brakowało w nich tego humoru, który w serii się pojawiał.

Co do świata przedstawionego - no cóż. Nic niezwykłego, wszystko znajome i współcześnie oczywiste. Wątek ze "Słodkim Ząbkiem" absurdalny, zwłaszcza te ciastka. No ale - zapchajdziura musi być.

Co mnie bardzo raziło, to tłumaczenie. Tłumaczenie zupełnie nie pasujące do całej serii. Zabrakło mi tej subtelności i nutki klasycznej nostalgii słów, zamiast tego dużo współczesnych wtrąceń. Dziwaczne przeinaczenia gdzie choćby zamiast "czarnych wdowców" mamy "męskie czarne wdowy", "earie" zamiast "siedliska" - no i mój osobisty hit, za który powinna tłumaczka na grochu  klęczeć: "Andulvarek", zdrobnienie "Andulvara". Rozumiem, małe dziecko i w ogóle, ale jeśli co kilka stron mamy takie wtrącenie, to... no nie. Nie wiem, czy to lenistwo, czy brak znajomości wcześniejszych tomów, czy po prostu taki styl, ale absolutnie psuło mi to przyjemność z czytania.

Ten tom nie był zły. Ale równie dobrze mógł w ogóle nie powstać i nie byłoby problemu.

_________________________________________________________________________________

"Czarne Kamienie" to seria, do której zawsze chętnie wrócę, choćby z sentymentu. Uwodzicielski styl Anne Bishop zawsze na mnie działał, zawsze umiał wzruszyć i rozbawić. Trzeba jednak wiedzieć, kiedy dać sobie spokój, kiedy świat, jaki stworzono, należy zamknąć i już do niego nie wracać. Tu tego zabrakło. Przegadany, nudny tom, który, choć czyta się błyskawicznie, nic nie wniósł. 

Nie. Nie polecam. Chyba, że jako ciekawostkę.