Gwiazdek: 3Autor: Robert Anthony Salvatore
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Wydawnictwo: ISA
Data polskiego wydania: 2008
Data oryginalnego wydania: 2001
Cykl / seria: Legenda Drizzta (tom 12) / Forgotten Realms
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 352
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788374182010
Data polskiego wydania: 2008
Data oryginalnego wydania: 2001
Cykl / seria: Legenda Drizzta (tom 12) / Forgotten Realms
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 352
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788374182010
Język: polski
Cena z okładki: 26,90 zł
Tytuł oryginalny: The Spine of the World
Cena z okładki: 26,90 zł
Tytuł oryginalny: The Spine of the World
Kliknij, by wrócić do strony głównej
_________________________________________________________
A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;) A przy okazji, możecie postawić mi kawę jak się podobało ;)
Kliknij, by wrócić do strony głównej
O mój bosze szumiący. O ty gromowładny dębie... Czy kto tam stał za Wulfgarem i jego kreacją, bo odnoszę mylne wrażenie, że Salvatore chyba pomylił się przy pisaniu, albo nie miał pomysłu, albo... Albo ja nie wiem, co myśleć o książce, w której ilość absurdów goni na łeb na szyję, nawet jeśli bierzemy poprawkę na to, że pisał to Salvatore, u którego już różne dziwy i odklejki bywały. "Grzbiet Świata" to jednak książka bardzo słaba, bardzo nijaka i w całym cyklu absolutnie najgorsza. Nie dlatego, że wynaturzenia Drizzta są męczące, czy że po raz miliardowy obserwujemy jego walkę na dwa sejmitary. Nie! Tu jego wynaturzenia filozoficzne były wręcz cudowne, bo... Główny bohater to Wulfgar.
Jakby to kogo obchodziło, co z wielkoludem się dzieje... Welp. Zapraszam!
_________________________________________________________
Wulfgar, ahhh, Wulfgar. Chłop jak dąb, wielki w barach i wzroście, ale o blond włosach, co od razu skojarzenia robi z mało rozgarniętym misiem. Sęk w tym, że ten "miś" tutaj nie ma ani grama inteligencji w sobie, a jego zachowania dalekie są od logicznych. Chowając się w Luskan przed swoim wstydem po spoliczkowaniu Catte-Brie ale i przed demonami z Otchłani (Errtu), znajduje zatrudnienie w Cutlass, karczmie na ulicy Półksiężyca, gdzie pracuje jako wykidajło. Zaprzyjaźniony z Morikiem Łotrzykiem, dnie spędza na przesypianiu kaca a noce i wieczory zalewa alkoholem, by nie pamiętać, jednocześnie "pilnując" burd. Nie przysparza mu to oczywiście sympatii klientów, ale jest jak jest, więc żyje sobie w tym Luskanie, nawet ma przyjaciółkę... Ale czar się kończy, kiedy zostaje skradziony jego młot, a tym samym, Wulfgar wpada w szał. W międzyczasie wplątuje się jeszcze w awanturę z kapitanem Deudernontem - dobra, może nie awanturę, ale jednak spory problem, bo o ile kapitan chce widzieć w barbarzyńcy przyjaciela Drizzta, tak ten zostaje wplątany w polowanie na biednego kapitana. Efektem tego jest udział w Karnawale Przestępców, dość... specyficznej rozrywce dla mas, z której co prawda zostaje uwolniony, ale przez to trafia do małego lenna pod Luskan, gdzie dzieje się równoległy wątek. TAK! Mamy dwa wątki! I tu przechodzimy do Meraldy, prostej wiejskiej dziewuszki, która wpada w oko miejscowemu szlachcicowi. Ale wpada tak, że ten chce z nią ślubu. Dziewczynie to początkowo mocno nie w smak, bo kocha innego. Sęk w tym, że jej matka jest ciężko chora i tylko pomoc lorda może jej pomóc...Dziewczyna rozdarta jest między miłością a obowiązkiem, dopuszcza się więc czynu, który wymusza na niej przyśpieszenie ślubu. I tak oto te dwie postacie w końcu się spotykają, przez co Wulfgar po raz wtóry ląduje w lochach, a kiedy się z nich wydostaje... No nie.
Powiem tak - spadek formy i to potężny i to widać. Mamy tu wykreowaną historię, w którą naprawdę trudno uwierzyć. Pomijam już, że to Wulfgar, którego uczciwie nie lubiłam, i nie miałam problemu z jego śmiercią. Już sam fakt, że dostał się do Otchłani, w szpony Errtu, gdzie 6 lat był torturowany, było czytelniczą torturą samą w sobie, tu jednak Salvatore wspinał się na wyżyny kreatywności, by te demony dawno przeminięte odsłaniać. Wulfgar więc pije na potęgę, by o tym wszystkim zapomnieć, jak zapomina, to wracają do niego spojrzenia, jest barbarzyńcą, i w ogóle, ugabuga ;) Straszny i dziki, ale w swojej dzikości wręcz głupi. Wyjaśnienie jego zachowań, czające się właśnie za butelką i torturami można było zupełnie inaczej wyjaśnić, rozbudować, a zamiast tego, dostajemy absurdalnie odgrzany kotlet w dość zielonkawo-błękitnej panierce, która nie jest serem typu blue. No nie, nie kupuję losów Wulfgara, choć przyznaję, sama idea tego "Karnawału", w jaki się przypadkiem ładuje, była bardzo interesującą ideą - ale cała reszta? No nie. Nie, i basta, a już akcja dziejąca się poza Luskan, zanim trafiają do lenna... ja rozumiem, że miało to zawiązać akcję, miało to w jakikolwiek sposób połączyć jego losy z losami Meraldy, ale to było tak głupie, tak absurdalne...
I tu przechodzę do Meraldy. Znacząca część tego wątku przyprawiała mnie o katusze. Meralda nie chce wychodzić za lorda, bo kocha innego. Meralda kocha innego, ale lord zaczyna robić na niej wrażenie. Meralda pozwala sobie na stratę cnoty z innym. Meralda PO DWÓCH MIESIĄCACH WIE, że jest w ciąży! - I to, cholera jasna, ten wątek sprawił mi największy ból istnienia. Salvatore tu popłynął znacząco, uznając najwyraźniej, że wieśniacy mają inną biologię ;) No czytało się to naprawdę kiepsko. Zresztą, sam wątek poprowadzono wyraźnie koślawie, jakby zapychając dziury między kolejnym chlaniem Wulfgara i kolejnym obijaniem mord Wulfgara. I choć oba wątki w końcu się łączą, mam wrażenie, że koślawość w tym planie powala na kolana i doprowadza logikę do łez. Jasne, super, że wątek naszego barbariana zostaje jako-tako zamknięty, i serio, kompletnie mnie nie obchodzi, czy odzyska czy nie swą zgubę, tak ten kiepski romans między wieśniaczką i lordem... No nie. NIE. NIEEEE! Nie wiem, po co, na co, dlaczego...?
Nie zrozumcie mnie źle. Serio, lubię prozę Salvatore, to takie czytadełko guilty pleasure, w dodatku w naszej polskiej wersji językowej w naprawdę niezłym tłumaczeniu - czapka z głowy za niektóre określenia! :D Więc czyta się to nieźle, jednak pomysł tu był straszliwy i po prostu zły.Można to było rozwiązać, wydaje mi się, znacznie lepiej, poza tym, pozbywanie się w tym tomie całej drużyny na rzecz jej wspominania tylko, i to czasem... No i Jaraxle! Co tu się... Za dużo. Za bardzo. Za głupio.
Charaktery? Chyba istnieją, ale nie wiem, ja tu nie znalazłam żadnych. Niby są, ale to takie stereotypy, że wręcz bolą. Barbarzyńca jest głupi i wielki, łotrzyk sprytny ale też bywa głupi, kapitan Duszka Morskiego szlachetny, a piraci niegodziwi. Wieśniaczka zajęta jest sama sobą, a jej spisek jest koślawy tak, jak droga wiejska, i to taka rozjechana tirami. Jej ukochany, Jaka, to już w ogóle był śmiech na sali - "Cierpienia młodego Wertera" wersja fantasy, wliczając w to zakończenie.
"Grzbiet Świata" to zdecydowanie najsłabsza część dorobku Salvatore, jak o Drizzta chodzi. Słaba, nijaka, miałka, pozbawiona głębszego sensu i fabuły, i jeśli w założeniu miała "żegnać" Wulfgara, to wyszło bardzo słabo. Najmniej lubiany członek drizztowej ekipy został sprowadzony do roli pośmiewiska, maszynki do bicia i wytrzymywania wszystkiego jak leci, przeplatając to dziwacznym romansem (który nie wyszedł jako romans) i dawką przemocy. Czy to dobre? Oceńcie sami, ale jak o mnie chodzi, to ten tom śmiało możecie pomijać - rozważania Drizzta może i są ciekawe na tle przygód Wulfgara, ale nie na tyle, by przemęczyć się i cieszyć przygodami "Komara Barbarzyńcy" w wydaniu D&D... Niestety :(
A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;) A przy okazji, możecie postawić mi kawę jak się podobało ;)
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz