wtorek, 26 września 2017

147. Godspeed - historia Kurta Cobaina w obrazach - Barnaby Legg, Jim McCarthy

Kocich łapek: 3
czytałam: 1 dzień
tłumaczenie: Andrzej Frykowski
wydawnictwo: InRock 
data wydania: grudzień 2004 (data przybliżona)
cykl: -
seria: -
kategoria: komiksy
stron: 96
wersja: twarda, lakierowana
oprawa: papierowa/posiadam
ISBN: 83-86365-95-1
cena z okładki: 34,90 zł
tytuł oryginalny: Godspeed: The Kurt Cobain Graphic 

 Wedle słów na okładce: "Jedyna w swoim rodzaju powieść graficzna na motywach życia twórcy grunge’u i lidera Nirvany Kurta Cobaina. Pastelowe idylliczne dzieciństwo, rozedrgana jaskrawymi barwami sławy młodość i ponura paleta pogłębiającego się rozpadu osobowości ilustrują tragiczną historię chłopca z amerykańskiej prowincji, który nie udźwignął ciężaru sprzedaży własnej wściekłości. Książka ta nie jest kolejną biografią eksploatującą mit upadłego anioła grunge`u. Zaczyna się i kończy samobójstwem, ale nie jest opowieścią o upadku..." - i tu STOP! O to mocno i czerwono powinno być.

 Bowiem są komiksy dobre, złe i koszmarne. W tym wypadku to "koszmarny" nie oddaje w pełni moich odczuć...

 Tak. To moja pierwsza opinia dotycząca komiksu, choć wciąż w planach mam jeszcze 3 lub 4 inne. Niestety albo stety, ta akurat będzie dotyczyła bardzo kiepsko opowiedzianej historii zespołu, który - mimo całego mojego szacunku - nigdy jakoś mnie za serce nie chwytał, o rwaniu wątroby nie mówiąc. 

 Kurt Cobain, niemalże kultowa i legendarna postać, w gruncie rzeczy tragiczna, ale podobna wielu z jego pokolenia. Narkoman z rozbitej rodziny, który nie umiał sobie poradzić z życiem. Zagubione, wielkie dziecko, które w muzyce szukało dla siebie ratunku i przez jakiś przypadek zostało odkryte. Wciągnięte na szczyt i spadło z niego błyskawicznie, zostając specyficzną ikoną. Niestety, nie dla mnie. Owszem, miał może i charakterystyczny głos, jednak nigdy mnie nie przekonywał. Jednak, gdy dostałam w łapki jego historię, teraz chyba już normalnie niedostępną - stwierdziłam, że co mi szkodzi. Przeczytam...

 Czerwona lampka ostrzegawcza pojawiła mi się już w czasie czytania blurba. Jakiś cichutki głosik w mojej głowie ostrzegał, że to nie jest coś, czego oczekuję, co mi się spodoba. Ale dobra. Zacisnęłam zęby i zaczęłam czytać... koszmarnie chaotyczną, napisaną źle powieść obrazkową ze zwyczajnie koszmarną grafiką! Zaczyna się czterostronicową litanią w moim odczuciu, gloryfikującą bohatera komiksu. Jasne, w jakiś sposób zapewne przybliża się tą postać czytelnikowi, ale ja czytałam i miałam wrażenie, że czytam jakąś papkę literacką, która na celu ma zapełnienie dodatkowo stron. Zapewne jest to w jakiś sposób wina tłumacza, ale i autor nie miał polotu i talentu do pisania. Nie mniej, przełknęłam tą pigułkę, ruszyłam dalej... i zostałam zaatakowana twardą, brzydką i kanciastą kreską, pełną kontrastowych kolorów i niepotrzebnych przerysowań. Kreską usilnie wzorowaną na "realnym odwzorowaniu rzeczywistości", jakkolwiek to nie brzmi, a tak po prawdzie brzydką i kompletnie do mnie nie trafiającą. O wiele lepiej by to wyglądało, gdyby autorzy faktycznie pozwolili sobie na komiksową fantazję, zatrzymaną w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pomijam już fakt, że anatomia i proporcje zniknęły gdzieś w tłumie i ruszyły na radosne wakacje - kanciasto, brzydko i trochę karykaturalnie. Do tego dochodzi wręcz koszmarne nagromadzenie szczegółów w każdym kadrze - moje oczy miały wrażenie zalania całością, usilnie wciskaną. Mimika, gesty, elementy... dużo za dużo. Nie! DOŚĆ! DOŚĆ! 

 To było po prostu złe. Jakby weszło się do drogerii i ekspedientki chlusnęły na nas wiadrem perfum - poczucie duszenia się było wszechobecne.

 Do tego teksty w dymkach. Miałam wrażenie, że dialogi były sztuczne i wyrywane z kontekstu, sztywne i wydumane - jakby reżyser chciał pokazać, jaki to Cobain był wszechstronny i z jakimi mądrymi osobami wciąż się zadawał... więc wyszło zgoła odwrotnie. Sztucznie, płasko i kiepsko. Żadnych emocji - a przecież da się je zachować w komiksie. Ale po co, skoro lepiej wszystko pisać tym samym, nudnym fontem, który jest równie żywotny, co cegła w murze. I od czasu do czasu używać tylko pogrubienia. Dla zasady! A żeby było jeszcze weselej... całość rzecz jasna, pisana z punktu widzenia i narracji samego, głównego bohatera. Uhhhh...

 Sama idea nie jest zła. Pokazanie człowieka, który coś w muzyce zmienił, jego tragicznej bądź co bądź historii - jest ciekawym pomysłem. Ale wykonanie... Nie. Zarówno kreska, jak i narracja, sposób użycia fontów - całość złożyła się na niesmaczne zestawienie, które zostawiło mi mocny niesmak (wiem, masło maślane). Być może dla fanów jest to spora gratka, jednak mnie nie ruszyło to w żaden sposób. Ot, po prostu, było. Ale mnie zupełnie nie porwało... ani kreską ani scenariuszem - niczym. A szkoda. Być może jednak trochę inaczej podeszłabym do Nirvany...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz