środa, 6 września 2017

141. Droga do Nawi - Tomasz Duszyński

Kocich łapek: 1
czytałam: 3 dni
tłumaczenie: -
wydawnictwo: Czwarta Strona 
data wydania: sierpień 2015 (data przybliżona)
cykl: -
seria: -
stron: 544
wersja: papierowa/posiadam
oprawa: miękka, lakierowana, ze skrzydełkami
ISBN: 9788379763030
cena z okładki: 36,90 zł
tytuł oryginalny: -


 To miała być przygoda. Miałam zanurzyć się w świat słowiańskich wierzeń, przeniesionych do współczesności, obserwować rywalizację bogów i demonów. Miałam kibicować bohaterom, poznać mroczne sekrety Peruna i piątą twarz Światowida (bo Światowid, a w zasadzie Świętowit - a w ogóle, to nie bardzo wiadomo, jakie imię jest mu poprawne! - ma je aż cztery, dla niewtajemniczonych) i w ogóle, spotkać się w Nawi (swoją drogą, pisze się przez dwa "i", ale skoro "ałtor" uważa, że tak jest poprawniej...), bo przecież tak tam uroczo EKHM. Celowo po przecinku słowa są skreślone. Bo ja się z tą książką mocno nie polubiłam i zdecydowanie, to pozycja, która rozczarowała mnie od początku do końca. Mimo sporych oczekiwań i poleceń.


 Więc, uwaga, leci gorycz i rozczarowanie. W dużej dawce.

 Zacznijmy jednak od początku. Pan Tomasz Duszyński (jak patrzę na jego pisarskie dokonania, to całkiem płodny z niego twórca) - rzucił się z motyką na słońce. I to całkiem dosłownie. Wyraźnie widać bowiem, że kompletnie nie ma pojęcia o bogach słowiańskich i - o ironio - germańskich, wrzucając ich do jednego wora i tworząc radosny misz-masz, w którym tylko podstawy są zgodne z tym, co na Wikipedii się wygrzebie. Będąc po lekturze choćby podstaw mitologi słowiańskiej, która może nam przybliżyć co najwyżej, a nie w pełni wyjaśnić co i jak (jak choćby w przypadku mitologii greckiej czy rzymskiej) - co chwila odrywałam się od lektury i rozglądałam za powierzchnią na tyle płaską, żeby rytmicznie pouderzać w nią głową, a na tyle miękką, co by w pracy dziwnie nie spoglądano na mnie i nie podejrzewano mnie o jakieś przemoce w rodzinie czy coś w ten deseń. Tak, tak było źle. Ja rozumiem, że przedstawienie bogów współcześnie to niezłe wyzwanie, i w ogóle, dostosowanie do świata, jaki znamy teraz - no wow wow, ale kurde! Dobra, stop. Miałam zacząć od początku, a zaczęłam z zadka strony, więc... ruszamy na fabułę, płacze na nią zaraz będą. 

Spróbuję zmniejszyć ilość spojlerów do minimum.

 Mamy sobie trójkę bohaterów. Alek Bielski jest Polakiem, w dodatku weteranem z Afganistanu - i cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Misza Asieniewicz to moskiewski milicjant z cudowną zdolnością widzenia słowiańskich duchów, demonów i bogów. No i Ksenia Morozowa, pozornie zwykła dziewczyna, którą już na sam początek omamia pod postacią (sic!) kota, słowiański demon. I jest jeszcze Marek, który ma... wizje. I który sobą nie wnosi za wiele. Ale ta główna trójca, którą wymieniłam, nagle zostaje z sobą zapoznana, ich losy zostają splątane i wszyscy troje muszą sobie poradzić, będąc zakładnikami w rękach bogów. na tym etapie jeszcze brzmi nieźle, prawda? No własnie... tylko brzmi. Bo jak zaczęłam czytać, to z miejsca się pogubiłam, kto i gdzie i jak. Autor beztrosko skacze sobie narracją, raz w Warszawie czy Wrocławiu, raz w Moskwie, raz w zaświatach (choć mam poważne wątpliwości, czy to w ogóle zaświaty były, czy jakiś inny wymiar duchowy...). Szybko nabawiłam się kręćka, próbując nadążyć za akcją, która w chaotyczny i kompletnie pozbawiony sensu sposób gnała w przód, chcąc pokazać... sama nie wiem, co. Chaos? Chyba. W międzyczasie poznajemy też "bogów" - w oczach "ałtora" chamskich, zadufanych w sobie, gnuśnych i kompletnie przesiąkniętych złem, niczym rosyjska mafia z mokrych snów pisarza kryminałów klasy "Co ja robię tu i o czym piszę?". Perun jest "tym złym", współpracującym z rosyjskim mafiozą, bezczelnie wykorzystującym słowiańskie demony, inni słowiańscy bogowie wcale nie są lepsi w niczym. Ale, rzecz jasna, ci "bogowie" to sobie naszą trójcę bo(c)hatyrów upodobali, i mieszają w ich losach, bo chcą powrotu starego porządku świata i... STOP.

 W tym momencie już wysiadam i mam dość. I z trudem i niechęcią kończyłam tą powieść, w której było tyle fabularnie nielogicznych działań, że po prostu chciałam siadać z kartką i notować, co i jak. I jeśli już kwestia zdań pisanych "po polskiemu" jest całkiem do ogarnięcia, pomijając już ten wielki i wkurzający błąd z Nawią - tak fabularnie jest bagno, dno i kilo mułu w bonusie. Pomysł był całkiem niezły, by bogów wrzucić do współczesności i spróbować pozwolić im powalczyć o to, by ich stary świat wrócił, jednak wykonanie jest po prostu tragiczne! Schematyczność i powtarzalność fabuły jak odgrzewany kotlet, znaleziony w akademiku - niestrawność gwarantowana, jeśli nie jesteś zdesperowanym studentem. Mnie ta powieść kompletnie nie kupiła. Właśnie przez to, jak autor potraktował temat. Schematyczni i pozbawieni głębi bohaterowie, bogowie przedstawieni bardzo po łebkach i bez większego sensu - ot po prostu, byle byli, byle robili wokół siebie szum. Masa nielogiczności, braku spójności i ta wkurzająca maniera przeskakiwania z pierwszej na trzecią osobę i znów do pierwszej. Uhhh, sama się zaraz zaplątam! Dość powiedzieć, że cholera jasna, to "czytadełko" spokojnie mogło wylądować na blogu - i tam zostać, bez wydawania tego jako "książki". Chyba, że autor chciał przedstawić scenariusz do gry komputerowej (podobno takowe pisze) - wówczas gromkie brawa. Tam przydają się tacy kompletnie nijacy bohaterowie i fabuła, która zamyka się: idź w punkt A, zabierz PRZEDMIOT, wróć do punktu G, po drodze zabijając POSTAĆ i klucz między punktami Z a J nabij kilka PD. Do tego... znów wracam do punktu wyjścia: kompletnie po łebkach i spłycona aż do przesadnego absurdu  mitologia słowiańska! Chcecie przykładu? Proszę ja was bardzo: Perun (kto ogląda MARVELa, ten doskonale wie, jak tam przedstawiono TEAM THOR), potężny gromowładny... zachowuje się jak infantylny nastolatek i snuje wielki plan przy użyciu swojej - UWAGA! - córki, której istnienie sprowadza się jedynie do bycia  - o ironio! - córką Peruna i dysponowania dzięki temu mocą, jakiej nikt inny nie posiada, ale tak naprawdę nikt nie wie, jaka to moc i do czego ma służyć… Aha? Super. Wyszło mi przy okazji zdanie-tasiemiec. No nic. Perunowa córka cieszy się za to, że - uwaga! -  że może wejść do kuchni i zrobić jajecznicę mężczyźnie. No super, córka jednego z ważniejszych bogów sprowadzona do roli kucharki o umyśle ameby. Ale jak większość postaci kobiecych tu. Za to nasi dzielni męscy (mięscy?) bohaterowie co rusz wpadają w głębokie rozkminy, zwane tu "naradami", równocześnie... robiąc sobie kanapki i wlewając wodę do czajnika. Więc, do czego to wszystko ma prowadzić i co wymyślił Perun? Niestety, nie poznałam logicznej odpowiedzi. I chyba autor sam tego TEŻ nie wiedział, kiedy pisał.

 Złapaliście? Super. Nie złapaliście? Jeszcze lepiej, bowiem tak to wszystko wygląda w tej powiastce. Jeden, wielki, cholerny misz-masz, bez sensu i logiki, za to z robieniem sobie kanapek i mHrocznym planem w tle. Jakim? Nie wiem. Pójdę, zrobię sobie kanapkę, może sobie zrozumiem.

 Postacie... Mogę przemilczeć ten temat? Nie, nie mogę? No dobrze. Postacie są miałkie, nijakie i kompletnie nie wiadomo, kto jest kim i co tu robi. I po co. Dużo i bez sensu, w sposób przypominający grę komputerową. Niajko, miałko, płasko i z dużą dawką olania tematu. Wspominałam, że płasko? No to tego, no... Na prawie 550 stronach jest postaci płaskich tak wiele, że aż dziw, jaka cegiełka się zrobiła... Nie umiem o nich powiedzieć nic, ani pozytywnego ani negatywnego. Ot, po prostu, były. I tyle. Może wkurzały dziecięcym zachowaniem, takim... "gimnazjalnym" - i to tego niedobrego wydania? Chyba tylko to...

 Okładka... Tu mam zagwostkę. Z jednej strony ciekawa, ale z drugiej te pioruny idące z oczu Świętowita... i to brakujące "i" w tytule! ARGH! Grafik płakał jak projektował. Ot!

 Podsumowując, "Droga..." to historyjka dobra dla czytelnika, który nie wymaga za wiele. Ot, po prostu, chce coś poczytać, bez większego znaczenia. Bez znajomości bogów słowiańskich - zapewne się spodoba i czytelnik sięgnie po naszych rodzimych bogów, by ich poznać. I się solidnie zdumieje. Jeśli zaś szukamy czegoś ambitnego i dobrego, z sensem... zagrajmy sobie w jakąś grę komputerową, albo obejrzyjmy marvelowskiego Thora. Wyjdzie na to samo, o ile nawet nie lepiej ;)


3 komentarze:

  1. Polecam Szyjewskiego - Religię Słowian. On Nawia pisze przez jedno i także jako Nawi. (Chyba, że opiera się Pani tylko na Wikipedii) ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwykle nie uznaję "Anonimowych" komentarzy, ale tu robię wyjątek: język polski włada się swymi prawami i wszędzie, gdzie sprawdzałam, "Nawia" pisana była w odmianie przez własnie te dwa "i" ;) A Wikipedia wpadła w link, bo akurat ona była jako otwarta karta. Mogę to poprawić na jakiś słownik, jeśli to tak mocno w oczy kąsa ;)

      Usuń
  2. Kąsa :) "Czynnikiem decydującym o tym, czy w formie dopełniacza, celownika i miejscownika rzeczownika zakończonego na -ia występuje końcówka -i czy -ii, jest pochodzenie wyrazu. Pojedyncze i występuje w odmianie wyrazów rodzimych, a podwojone i, czyli -ii, w odmianie wyrazów pochodzenia obcego. Oczywiście, nie każdy ma świadomość pochodzenia odmienianych wyrazów, więc warto poszukać prostszej reguły, która będzie się sprawdzać, a nie będzie wymagała akademickiej wiedzy."
    "Istnieją też, niestety, spółgłoski, po których wybór odpowiedniej końcówki nie jest oczywisty. Są to: b, m, n, p, w. Tu, niestety, trzymać się musimy reguły związanej z pochodzeniem wyrazu, czyli w wyrazach polskich stosujemy końcówkę -i, a w zapożyczonych -ii." Nawie uważane są za wyraz rodzimy.

    OdpowiedzUsuń