wydawnictwo: Czwarta Strona
data wydania: sierpień 2015 (data przybliżona)
wersja: papierowa/posiadam
oprawa: miękka, lakierowana, ze skrzydełkami
ISBN: 9788379763030
cena z okładki: 36,90 zł
tytuł oryginalny: -
To miała być przygoda. Miałam zanurzyć się w świat słowiańskich wierzeń, przeniesionych do współczesności, obserwować rywalizację bogów i demonów. Miałam kibicować bohaterom, poznać mroczne sekrety Peruna i piątą twarz Światowida (bo Światowid, a w zasadzie Świętowit - a w ogóle, to nie bardzo wiadomo, jakie imię jest mu poprawne! - ma je aż cztery, dla niewtajemniczonych) i w ogóle, spotkać się w Nawi (swoją drogą, pisze się przez dwa "i", ale skoro "ałtor" uważa, że tak jest poprawniej...)
Więc, uwaga, leci gorycz i rozczarowanie. W dużej dawce.
Zacznijmy jednak od początku. Pan Tomasz Duszyński (jak patrzę na jego pisarskie dokonania, to całkiem płodny z niego twórca) - rzucił się z motyką na słońce. I to całkiem dosłownie. Wyraźnie widać bowiem, że kompletnie nie ma pojęcia o bogach słowiańskich i - o ironio - germańskich, wrzucając ich do jednego wora i tworząc radosny misz-masz, w którym tylko podstawy są zgodne z tym, co na Wikipedii się wygrzebie. Będąc po lekturze choćby podstaw mitologi słowiańskiej, która może nam przybliżyć co najwyżej, a nie w pełni wyjaśnić co i jak (jak choćby w przypadku mitologii greckiej czy rzymskiej) - co chwila odrywałam się od lektury i rozglądałam za powierzchnią na tyle płaską, żeby rytmicznie pouderzać w nią głową, a na tyle miękką, co by w pracy dziwnie nie spoglądano na mnie i nie podejrzewano mnie o jakieś przemoce w rodzinie czy coś w ten deseń. Tak, tak było źle. Ja rozumiem, że przedstawienie bogów współcześnie to niezłe wyzwanie, i w ogóle, dostosowanie do świata, jaki znamy teraz - no wow wow, ale kurde! Dobra, stop. Miałam zacząć od początku, a zaczęłam z zadka strony, więc... ruszamy na fabułę, płacze na nią zaraz będą.
Spróbuję zmniejszyć ilość spojlerów do minimum.
Mamy sobie trójkę bohaterów. Alek Bielski jest Polakiem, w dodatku weteranem z Afganistanu - i cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Misza Asieniewicz to moskiewski milicjant z cudowną zdolnością widzenia słowiańskich duchów, demonów i bogów. No i Ksenia Morozowa, pozornie zwykła dziewczyna, którą już na sam początek omamia pod postacią (sic!) kota, słowiański demon. I jest jeszcze Marek, który ma... wizje. I który sobą nie wnosi za wiele. Ale ta główna trójca, którą wymieniłam, nagle zostaje z sobą zapoznana, ich losy zostają splątane i wszyscy troje muszą sobie poradzić, będąc zakładnikami w rękach bogów. na tym etapie jeszcze brzmi nieźle, prawda? No własnie... tylko brzmi. Bo jak zaczęłam czytać, to z miejsca się pogubiłam, kto i gdzie i jak. Autor beztrosko skacze sobie narracją, raz w Warszawie czy Wrocławiu, raz w Moskwie, raz w zaświatach (choć mam poważne wątpliwości, czy to w ogóle zaświaty były, czy jakiś inny wymiar duchowy...). Szybko nabawiłam się kręćka, próbując nadążyć za akcją, która w chaotyczny i kompletnie pozbawiony sensu sposób gnała w przód, chcąc pokazać... sama nie wiem, co. Chaos? Chyba. W międzyczasie poznajemy też "bogów" - w oczach "ałtora" chamskich, zadufanych w sobie, gnuśnych i kompletnie przesiąkniętych złem, niczym rosyjska mafia z mokrych snów pisarza kryminałów klasy "Co ja robię tu i o czym piszę?". Perun jest "tym złym", współpracującym z rosyjskim mafiozą, bezczelnie wykorzystującym słowiańskie demony, inni słowiańscy bogowie wcale nie są lepsi w niczym. Ale, rzecz jasna, ci "bogowie" to sobie naszą trójcę bo(c)hatyrów upodobali, i mieszają w ich losach, bo chcą powrotu starego porządku świata i... STOP.
W tym momencie już wysiadam i mam dość. I z trudem i niechęcią kończyłam tą powieść, w której było tyle fabularnie nielogicznych działań, że po prostu chciałam siadać z kartką i notować, co i jak. I jeśli już kwestia zdań pisanych "po polskiemu" jest całkiem do ogarnięcia, pomijając już ten wielki i wkurzający błąd z Nawią - tak fabularnie jest bagno, dno i kilo mułu w bonusie. Pomysł był całkiem niezły, by bogów wrzucić do współczesności i spróbować pozwolić im powalczyć o to, by ich stary świat wrócił, jednak wykonanie jest po prostu tragiczne! Schematyczność i powtarzalność fabuły jak odgrzewany kotlet, znaleziony w akademiku - niestrawność gwarantowana, jeśli nie jesteś zdesperowanym studentem. Mnie ta powieść kompletnie nie kupiła. Właśnie przez to, jak autor potraktował temat. Schematyczni i pozbawieni głębi bohaterowie, bogowie przedstawieni bardzo po łebkach i bez większego sensu - ot po prostu, byle byli, byle robili wokół siebie szum. Masa nielogiczności, braku spójności i ta wkurzająca maniera przeskakiwania z pierwszej na trzecią osobę i znów do pierwszej. Uhhh, sama się zaraz zaplątam! Dość powiedzieć, że cholera jasna, to "czytadełko" spokojnie mogło wylądować na blogu - i tam zostać, bez wydawania tego jako "książki". Chyba, że autor chciał przedstawić scenariusz do gry komputerowej (podobno takowe pisze) - wówczas gromkie brawa. Tam przydają się tacy kompletnie nijacy bohaterowie i fabuła, która zamyka się: idź w punkt A, zabierz PRZEDMIOT, wróć do punktu G, po drodze zabijając POSTAĆ i klucz między punktami Z a J nabij kilka PD. Do tego... znów wracam do punktu wyjścia: kompletnie po łebkach i spłycona aż do przesadnego absurdu mitologia słowiańska! Chcecie przykładu? Proszę ja was bardzo: Perun (kto ogląda MARVELa, ten doskonale wie, jak tam przedstawiono TEAM THOR), potężny gromowładny... zachowuje się jak infantylny nastolatek i snuje wielki plan przy użyciu swojej - UWAGA! - córki, której istnienie sprowadza się jedynie do bycia - o ironio! - córką Peruna i dysponowania dzięki temu mocą, jakiej nikt inny nie posiada, ale tak naprawdę nikt nie wie, jaka to moc i do czego ma służyć… Aha? Super. Wyszło mi przy okazji zdanie-tasiemiec. No nic. Perunowa córka cieszy się za to, że - uwaga! - że może wejść do kuchni i zrobić jajecznicę mężczyźnie. No super, córka jednego z ważniejszych bogów sprowadzona do roli kucharki o umyśle ameby. Ale jak większość postaci kobiecych tu. Za to nasi dzielni męscy (mięscy?) bohaterowie co rusz wpadają w głębokie rozkminy, zwane tu "naradami", równocześnie... robiąc sobie kanapki i wlewając wodę do czajnika. Więc, do czego to wszystko ma prowadzić i co wymyślił Perun? Niestety, nie poznałam logicznej odpowiedzi. I chyba autor sam tego TEŻ nie wiedział, kiedy pisał.
Złapaliście? Super. Nie złapaliście? Jeszcze lepiej, bowiem tak to wszystko wygląda w tej powiastce. Jeden, wielki, cholerny misz-masz, bez sensu i logiki, za to z robieniem sobie kanapek i mHrocznym planem w tle. Jakim? Nie wiem. Pójdę, zrobię sobie kanapkę, może sobie zrozumiem.
Postacie... Mogę przemilczeć ten temat? Nie, nie mogę? No dobrze. Postacie są miałkie, nijakie i kompletnie nie wiadomo, kto jest kim i co tu robi. I po co. Dużo i bez sensu, w sposób przypominający grę komputerową. Niajko, miałko, płasko i z dużą dawką olania tematu. Wspominałam, że płasko? No to tego, no... Na prawie 550 stronach jest postaci płaskich tak wiele, że aż dziw, jaka cegiełka się zrobiła... Nie umiem o nich powiedzieć nic, ani pozytywnego ani negatywnego. Ot, po prostu, były. I tyle. Może wkurzały dziecięcym zachowaniem, takim... "gimnazjalnym" - i to tego niedobrego wydania? Chyba tylko to...
Okładka... Tu mam zagwostkę. Z jednej strony ciekawa, ale z drugiej te pioruny idące z oczu Świętowita... i to brakujące "i" w tytule! ARGH! Grafik płakał jak projektował. Ot!
Podsumowując, "Droga..." to historyjka dobra dla czytelnika, który nie wymaga za wiele. Ot, po prostu, chce coś poczytać, bez większego znaczenia. Bez znajomości bogów słowiańskich - zapewne się spodoba i czytelnik sięgnie po naszych rodzimych bogów, by ich poznać. I się solidnie zdumieje. Jeśli zaś szukamy czegoś ambitnego i dobrego, z sensem... zagrajmy sobie w jakąś grę komputerową, albo obejrzyjmy marvelowskiego Thora. Wyjdzie na to samo, o ile nawet nie lepiej ;)
Spróbuję zmniejszyć ilość spojlerów do minimum.
Mamy sobie trójkę bohaterów. Alek Bielski jest Polakiem, w dodatku weteranem z Afganistanu - i cierpiącym na zespół stresu pourazowego. Misza Asieniewicz to moskiewski milicjant z cudowną zdolnością widzenia słowiańskich duchów, demonów i bogów. No i Ksenia Morozowa, pozornie zwykła dziewczyna, którą już na sam początek omamia pod postacią (sic!) kota, słowiański demon. I jest jeszcze Marek, który ma... wizje. I który sobą nie wnosi za wiele. Ale ta główna trójca, którą wymieniłam, nagle zostaje z sobą zapoznana, ich losy zostają splątane i wszyscy troje muszą sobie poradzić, będąc zakładnikami w rękach bogów. na tym etapie jeszcze brzmi nieźle, prawda? No własnie... tylko brzmi. Bo jak zaczęłam czytać, to z miejsca się pogubiłam, kto i gdzie i jak. Autor beztrosko skacze sobie narracją, raz w Warszawie czy Wrocławiu, raz w Moskwie, raz w zaświatach (choć mam poważne wątpliwości, czy to w ogóle zaświaty były, czy jakiś inny wymiar duchowy...). Szybko nabawiłam się kręćka, próbując nadążyć za akcją, która w chaotyczny i kompletnie pozbawiony sensu sposób gnała w przód, chcąc pokazać... sama nie wiem, co. Chaos? Chyba. W międzyczasie poznajemy też "bogów" - w oczach "ałtora" chamskich, zadufanych w sobie, gnuśnych i kompletnie przesiąkniętych złem, niczym rosyjska mafia z mokrych snów pisarza kryminałów klasy "Co ja robię tu i o czym piszę?". Perun jest "tym złym", współpracującym z rosyjskim mafiozą, bezczelnie wykorzystującym słowiańskie demony, inni słowiańscy bogowie wcale nie są lepsi w niczym. Ale, rzecz jasna, ci "bogowie" to sobie naszą trójcę bo(c)hatyrów upodobali, i mieszają w ich losach, bo chcą powrotu starego porządku świata i... STOP.
W tym momencie już wysiadam i mam dość. I z trudem i niechęcią kończyłam tą powieść, w której było tyle fabularnie nielogicznych działań, że po prostu chciałam siadać z kartką i notować, co i jak. I jeśli już kwestia zdań pisanych "po polskiemu" jest całkiem do ogarnięcia, pomijając już ten wielki i wkurzający błąd z Nawią - tak fabularnie jest bagno, dno i kilo mułu w bonusie. Pomysł był całkiem niezły, by bogów wrzucić do współczesności i spróbować pozwolić im powalczyć o to, by ich stary świat wrócił, jednak wykonanie jest po prostu tragiczne! Schematyczność i powtarzalność fabuły jak odgrzewany kotlet, znaleziony w akademiku - niestrawność gwarantowana, jeśli nie jesteś zdesperowanym studentem. Mnie ta powieść kompletnie nie kupiła. Właśnie przez to, jak autor potraktował temat. Schematyczni i pozbawieni głębi bohaterowie, bogowie przedstawieni bardzo po łebkach i bez większego sensu - ot po prostu, byle byli, byle robili wokół siebie szum. Masa nielogiczności, braku spójności i ta wkurzająca maniera przeskakiwania z pierwszej na trzecią osobę i znów do pierwszej. Uhhh, sama się zaraz zaplątam! Dość powiedzieć, że cholera jasna, to "czytadełko" spokojnie mogło wylądować na blogu - i tam zostać, bez wydawania tego jako "książki". Chyba, że autor chciał przedstawić scenariusz do gry komputerowej (podobno takowe pisze) - wówczas gromkie brawa. Tam przydają się tacy kompletnie nijacy bohaterowie i fabuła, która zamyka się: idź w punkt A, zabierz PRZEDMIOT, wróć do punktu G, po drodze zabijając POSTAĆ i klucz między punktami Z a J nabij kilka PD. Do tego... znów wracam do punktu wyjścia: kompletnie po łebkach i spłycona aż do przesadnego absurdu mitologia słowiańska! Chcecie przykładu? Proszę ja was bardzo: Perun (kto ogląda MARVELa, ten doskonale wie, jak tam przedstawiono TEAM THOR), potężny gromowładny... zachowuje się jak infantylny nastolatek i snuje wielki plan przy użyciu swojej - UWAGA! - córki, której istnienie sprowadza się jedynie do bycia - o ironio! - córką Peruna i dysponowania dzięki temu mocą, jakiej nikt inny nie posiada, ale tak naprawdę nikt nie wie, jaka to moc i do czego ma służyć… Aha? Super. Wyszło mi przy okazji zdanie-tasiemiec. No nic. Perunowa córka cieszy się za to, że - uwaga! - że może wejść do kuchni i zrobić jajecznicę mężczyźnie. No super, córka jednego z ważniejszych bogów sprowadzona do roli kucharki o umyśle ameby. Ale jak większość postaci kobiecych tu. Za to nasi dzielni męscy (mięscy?) bohaterowie co rusz wpadają w głębokie rozkminy, zwane tu "naradami", równocześnie... robiąc sobie kanapki i wlewając wodę do czajnika. Więc, do czego to wszystko ma prowadzić i co wymyślił Perun? Niestety, nie poznałam logicznej odpowiedzi. I chyba autor sam tego TEŻ nie wiedział, kiedy pisał.
Złapaliście? Super. Nie złapaliście? Jeszcze lepiej, bowiem tak to wszystko wygląda w tej powiastce. Jeden, wielki, cholerny misz-masz, bez sensu i logiki, za to z robieniem sobie kanapek i mHrocznym planem w tle. Jakim? Nie wiem. Pójdę, zrobię sobie kanapkę, może sobie zrozumiem.
Postacie... Mogę przemilczeć ten temat? Nie, nie mogę? No dobrze. Postacie są miałkie, nijakie i kompletnie nie wiadomo, kto jest kim i co tu robi. I po co. Dużo i bez sensu, w sposób przypominający grę komputerową. Niajko, miałko, płasko i z dużą dawką olania tematu. Wspominałam, że płasko? No to tego, no... Na prawie 550 stronach jest postaci płaskich tak wiele, że aż dziw, jaka cegiełka się zrobiła... Nie umiem o nich powiedzieć nic, ani pozytywnego ani negatywnego. Ot, po prostu, były. I tyle. Może wkurzały dziecięcym zachowaniem, takim... "gimnazjalnym" - i to tego niedobrego wydania? Chyba tylko to...
Okładka... Tu mam zagwostkę. Z jednej strony ciekawa, ale z drugiej te pioruny idące z oczu Świętowita... i to brakujące "i" w tytule! ARGH! Grafik płakał jak projektował. Ot!
Podsumowując, "Droga..." to historyjka dobra dla czytelnika, który nie wymaga za wiele. Ot, po prostu, chce coś poczytać, bez większego znaczenia. Bez znajomości bogów słowiańskich - zapewne się spodoba i czytelnik sięgnie po naszych rodzimych bogów, by ich poznać. I się solidnie zdumieje. Jeśli zaś szukamy czegoś ambitnego i dobrego, z sensem... zagrajmy sobie w jakąś grę komputerową, albo obejrzyjmy marvelowskiego Thora. Wyjdzie na to samo, o ile nawet nie lepiej ;)
Polecam Szyjewskiego - Religię Słowian. On Nawia pisze przez jedno i także jako Nawi. (Chyba, że opiera się Pani tylko na Wikipedii) ;)
OdpowiedzUsuńZwykle nie uznaję "Anonimowych" komentarzy, ale tu robię wyjątek: język polski włada się swymi prawami i wszędzie, gdzie sprawdzałam, "Nawia" pisana była w odmianie przez własnie te dwa "i" ;) A Wikipedia wpadła w link, bo akurat ona była jako otwarta karta. Mogę to poprawić na jakiś słownik, jeśli to tak mocno w oczy kąsa ;)
UsuńKąsa :) "Czynnikiem decydującym o tym, czy w formie dopełniacza, celownika i miejscownika rzeczownika zakończonego na -ia występuje końcówka -i czy -ii, jest pochodzenie wyrazu. Pojedyncze i występuje w odmianie wyrazów rodzimych, a podwojone i, czyli -ii, w odmianie wyrazów pochodzenia obcego. Oczywiście, nie każdy ma świadomość pochodzenia odmienianych wyrazów, więc warto poszukać prostszej reguły, która będzie się sprawdzać, a nie będzie wymagała akademickiej wiedzy."
OdpowiedzUsuń"Istnieją też, niestety, spółgłoski, po których wybór odpowiedniej końcówki nie jest oczywisty. Są to: b, m, n, p, w. Tu, niestety, trzymać się musimy reguły związanej z pochodzeniem wyrazu, czyli w wyrazach polskich stosujemy końcówkę -i, a w zapożyczonych -ii." Nawie uważane są za wyraz rodzimy.