wydawnictwo: Fabryka Słów
data wydania: 30 sierpnia 2013
cykl: Burton i Swinburne (tom 3)
seria: -
kategoria: fantastyka, fantasy, science fiction
stron: 500
wersja: papierowa, posiadam
oprawa: miękka
ISBN: 9788375748987
cena z okładki: 47,90 zł
tytuł oryginalny: Expedition to the Mountains of the Moon
Zakończenie steampunkowej, alternatywnej historii rozgrywającej się w XIX-wiecznej Anglii mocno mnie rozczarowało. Spodziewałam się, że taka interesująca trylogia z całkiem niezłym twistem historycznym zwieńczona będzie wisienką na torcie. A dostałam... cóż. Kawałek odgrzanego kotleta z wyraźnym brakiem pomysłu na treść, bo panierka zacna. Niestety. Autor okazał się mocno rozczarowującym...
Mamy więc przed sobą ostatni tom trylogii steampunkowej, w której występuje nieustraszony podróżnik Jego Królewskiej Mości oraz rudy poeta. Różnymi kolejami losu prowadzeni, w końcu ruszają do początków swych losów: w Góry Księżycowe. Tam Burton i Swinburne mają odszukać Oko Naga, dzięki któremu powstrzyma się pruską inwazję - i nie, nie chodzi mi o karaluchy... Dość jednak powiedzieć, że trzeba naprawić to, co rozpoczął Skaczący Jack, znany nam z pierwszej części. Nikt jednak nie uprzedzał, że wyprawa będzie prosta, a sam Burton znajdzie się w niepokojącym miejscu i czasie... Afryka dzika i nieujarzmiona, a i miejscowi mało przyjaźni... Do tego dorzućmy nieco eugeników z ich szalonymi pomysłami, gadające papugi, byłą narzeczoną, która odnajduje się jako przywódczyni wojowniczych kobiet... No, sporo się dzieje.
Powiedziałabym, że AŻ ZA sporo. Szalony botanik dostał chyba okazję do spełnienia swoich mokrych snów, a miłośnicy przygodówek też mieli w tym wszystkim swój udział. Sęk w tym, że "przygodówka" jest tylko z nazwy, bo mało tu przygody a sporo porażki, zaś botaniczne cuda są takimi cudami, że w pewnym momencie wyłączyłam myślenie o tym, co czytam... Niby para poszła w rośliny a nie maszyny, bo ciężko jest Afrykę przerobić na Londyn, jednak autor zdecydowanie przegiął. Przynajmniej, jak na mój gust. Chciał za wiele, za dużo, za bardzo. Wyszło miałko i bardzo, ale to bardzo kiepsko. Autor rzuca nam nie tylko fabułę wyrwaną z kontekstu - dopiero niemal na samym koniuszku dowiadujemy się, dlaczego tak a nie inaczej na początku było, to jeszcze szafuje postaciami z taką szczodrością, że po śmierci kolejnego bohatera po prostu przestało mi zależeć i zastanawiać się, dlaczego każda kolejna osoba jest płaska i papierowa. Ale o postaciach kilka słów później strzelę jeszcze, serio serio. Teraz...
Teraz, pomijając już radosną alergię na rękawiczki lateksowe, dzięki której ledwo na oczy widzę (geniusz ja, potarłam sobie oko... i nie pytajcie, jakim cudem mam alergię, po prostu mam O_O) dumam, co w tej książce było złe. I... cholera jasna, dużo! Bardzo dużo zła tu mamy. Rozbiórkę analityczną zacznę chyba od fabuły. Albo jej braku. Całość rozgrywa się, jak wiemy, w Anglii XIX wieku - ale nie wiktoriańskiej, ale albertańskiej, bo to Wiktoria została zamordowana i do władzy doszedł książę Albert. Mamy spory, steamowy światek, gdzie maszyny przypominają współczesne cyborgi, zwierzęta i rośliny zaś są tak zmutowane, że śmiało robią za dużą pomoc u ludzi. Wsio ślicznie i ładnie. Nie mam większych zastrzeżeń, choć już przy poprzednim tomie miałam małe zagwostki, czytając o mechanicznych stworach z ludzkimi mózgami. Ale! Autor poleciał znacznie dalej, wplątał się dość niemrawo w I wojnę światową, gdzie Prusy przejmują władzę nad światem i zdobywają kolejne tereny. Dobra. To jakoś jeszcze zniosę. Ale co w tym wszystkim ma Burton, łażący po okopach i wyraźnie, wraz z czytelnikiem, "nie ogarniający tej kuwety" oraz Swinburne, którego UWAGA SPOJLER! autor beztrosko zamienia w roślinkę, która poi głównego bohatera whisky... a później jeszcze zwija płatki i całuje głównego bohatera w czółko gdzieś w samym pępku Afryki!? KONIEC SPOJLERA! - w tym momencie zwyczajnie się zwiesiłam i nie wiedziałam, co i jak. No po prostu wystąpił mi błąd dzielenia przez ogórek. I kompletnie się zgubiłam w tym wszystkim. Do tego prowadzenie na raz dwóch wątków. Trochę za wiele się tego nagromadziło, autor wyraźnie chciał kilka srok za ogon złapać i spróbować zrobić z wątku Oka Naga coś wielkiego i zaskakującego. Wyszło mu źle i niefajnie, bo w połowie książki miałam szczerze dość, a przy czytaniu "równoległej przyszłości" po prostu zasypiałam, nie ogarniając, co z kim i skąd się bierze. Brakowało mi jakiegoś ustalenia kolejnych działań. I w ogóle, ogarnięcia tego, co się w książce działo. Za wiele tego: za wiele wojny, za wiele przeskoków w czasie, za wiele mesmeryzmu, za wiele niepotrzebnych postaci, a sama wyprawa w Góry Księżycowe nudna i pozbawiona sensu po pewnym czasie. Podobnie, jak już pogodzenie się Burtona z jego wielkim wrogiem - no tu zupełnie błąd dzielenia przez ogórek mi wystąpił i nie bardzo wiedziałam, co i z czym i dlaczego...
Straszliwie to wszystko zagmatwane. Zbyt. Powielam się? Super. Bo o to chodziło... I chyba nie będę dalej wywlekać tego, niczym wnętrzności z kury. Bo ni to smaczne ni dobre dla oczu...
Postacie. Ojej. Hodder zaszalał, dał nam postaci od gromu! Co chwila, co strona, co kawałek - puff, nowa postać! I jak jeszcze z Burtonem i Swinburnem jesteśmy nieco przyzwyczajeni, tak pozostałe postacie po prostu są. Jak zapychacz kartek, przewijają się co chwila nowe persony. Dużo za dużo ich, a wszystkie są potraktowane tak ogólnie, że wręcz papierowo. Słabo - niemal zupełnie nie zapamiętałam kogokolwiek. Może poza Izabelą, bo ta się jawiła jako jakaś specyficzna amazonka, zrzeszająca wokół siebie kobiety świata arabskiego. Ale i tak - po łebkach, po bandzie, bez zastanowienia się i stworzenia jakiejś głębi postaciom. Źle. Źle. I raz jeszcze: źle.
Okładka jest mocno barokowa dla mnie. Dużo, za dużo elementów. Jest walka z jakąś roślina, są wielkie napisy... Za wiele tego, za gęsto i mało zrozumiale. Nie, to jedna z tych okładek, przy których grafik płakał, jak projektował. Dość w temacie.
Podsumowując: książka zła nie jest, ale autor za wiele srok za ogon chciał fabularnie złapać, więc całość mocno cierpi. Jak na zakończenie dobrej trylogii, mocno rozczarowująco. Nie polecam... (i idę dalej leczyć się z opuchnięcia z racji silikonu...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz