poniedziałek, 23 października 2017

156. Pieczęcie bogów - Rafał Patola

Kocich łapek: 3
czytałam: 5 dni
autor: Rafał Patola
tłumaczenie: -
wydawnictwo: Novae Res
data wydania: 
cykl: -
seria: -
kategoria: fantastyka, fantasy, science fiction
stron: 474
wersja: papierowa, posiadam
oprawa: miękka 
ISBN: 9788380836860
cena z okładki: 39,00 zł
tytuł oryginalny: - 

UWAGA! Recenzja przedpremierowa!

 Z debiutami różnie bywa. Zdołałam się już nauczyć, że nie zawsze interesujący opis na okładce pokrywa się z zawartością, a czasem zerknięcie (bardzo uważne) na okładkę - potrafi odkryć treść. W przypadku "Pieczęci bogów" wszystko było nie tak. Nie tak się czytało, nie tak odbierałam zamierzenia autora, nawet nie tak pachniała książka (macie mnie, wącham książki...). 

 I chyba najgorsze, co miało być: kiepskie połączenie "Ziemiomorza" Le Guin z "Wiedźminem" Sapkowskiego okraszone masą mało smacznych żartów... Zdecydowanie, trafiłam w zamysł może i niezły, ale wykonanie...

 Elf o imieniu Crismo (miałam uparte skojarzenia z płatkami do mleka...) przez przypadek odnajduje tajemniczy dziennik. Chwilę wcześniej oznajmił swej aktualnej miłości, że jednak nie ma czasu na coś dłuższego, i w bonusie, wplątał się w problem zwany Laziarem - drugim amantem wdzięków Aiseny. Dziennik, o jakim wspomniałam przed momentem, jest o tyle tajemniczy, że do jego odczytania niezbędna jest krew znalazcy. Przed wykrwawieniem się z ciekawości na szczęście można się uratować. Co nie zmienia jednak faktu, że cała trójka wyrusza w przygodę życia, poszukując tajemniczego "Szlaku wędrowca", nie będąc świadomymi tajemniczych sił, jakie podążą ich tropem, celem zakończenia ich żywotów...

 Brzmi całkiem znośnie, ale już pierwszy zgrzyt pojawił mi się przy imionach. Takie trochę... No nie do końca mające sens i logikę, ale jasne - nie ma problemu, toż to elfy. Elfy, które nieco za mocno przypominały mi fizjonomią człowieka. Zresztą, ciężko powiedzieć, opisy postaci były dość ogólnikowe i kompletnie nie działające na wyobraźnię. Drugim zgrzytem jest czas w powieści - ten już w ogóle, władał się swoimi prawami, podobnie jak odległości. Raz wyspa, po której wszyscy się poruszają, wydaje się być wielka, a innym razem kurczyła się niemiłosiernie. Autor wyraźnie nie przemyślał tej kwestii i pojawia się sporo niedociągnięć dzięki temu. Nazwy geograficzne też były karkołomną przeprawą (Wenhuz, Uzdargion... a to tylko dwie z całej dawki ich!) - miałam ochotę poprosić autora, by po prostu nazwy lokacji pisał z pomocą generatora imion fantasy, byłaby mniejsza ilość przypadkowo zlepionych liter... Kolejną sprawą jest fabuła - prosta jak budowa cepa. Mamy sobie barda, który jest wybitnie kochliwy, mamy pannę, która z jednej strony ma być piękna i delikatna a z drugiej zachowuje się jak wioskowa siłaczka... I mamy trzeciego, bo co to za romans bez trójkącika? Ten trzeci w pierwszej chwili chce zamordować głównego bohatera, a po chwili już jest jego najlepszym kumplem. Kiedy? Jakim cudem? JAK? Uhhh, sporo tego, bardzo sporo. Ale chyba największym strzałem w stopę była sama w sobie fabuła.

 Mamy sobie "Dziennik Wędrowca" - nie ma co, odkrywcza nazwa i tytuł. Chwytliwy! Mamy też magię - odczytamy go tylko z pomocą własnej krwi. No super. Mamy ideę sławy, bogactwa, wielkiej miłości... Więc trójka bohaterów po kilku chwilach rusza w drogę. Bo sława, bogactwo, miłość - niepotrzebne skreślić. Szybko trafiają na tajemniczy wisiorek, którego strzeże ent. Po mało ambitnej i raczej bardzo kiepsko opisanej walce, przedmiot trafia w ich dłonie. Ale pojawia się zazdrość, orki... Sama idea jest ciekawa, nie przeczę. Tajemnica dziennika intryguje a powoli odkrywana o nim prawda pociąga. ALE - tak, ale być musi! - całość naszpikowana jest taką ilością wątków pobocznych, że spokojnie obdzielono by z pięć innych książek. Czy tam, opowiadań. Na blogu. Masa, ale to masa poboczności, związanej z polityką, życiem bohaterów i kompletnie niepotrzebnych wtrąceń psuło przyjemność z czytania. Przez to wiele razy miałam wrażenie, że czytam pierwszą wersję, dopiero przed korektą, poprawkami... samego autora. Na zasadzie: napisałem, nie przemyślałem do końca świata i bohaterów, możemy wydawać! I na tym sporo powieść straciła. Bardzo sporo. Kreacja świata, bohaterowie... Oj... O wiele lepiej by to wyglądało, gdyby jednak całość przeczytać kilka razy, przemyśleć sobie, wykreślić pewne kwestie...

 I właśnie. Jest kwestia, która mnie przez cało czytanie "Pieczęci..." denerwowało. Humor i nadmiar seksualności. O ile tak można to nazwać. Humor w założeniu chyba miał być rodem z sapkowskich krasnoludów - rubaszny, czerstwy ale w całości rozładowujący sytuację, bawiący czytelnika. Tu tego zabrakło. Dowcip był tak suchy, że można go stosować jako podpałkę (wiem, suchar). Strasznie kiepsko wyglądało to wszystko. Do tego wręcz nadmiar seksualności - erotyzm tryskał na lewo i prawo, co chwila, co stronę. Zamiast być smacznym i wyważonym elementem, brzydzi jak kiepski pornos. Zraziłam się, po prostu się zraziłam! Panie Rafale, jeśli już ma być erotyka i podnieta, to trzeba to przemyśleć, opisać ze smakiem... albo sobie darować. 

 No i wisienka na torcie, czyli postacie. Nie mam pojęcia, kto był głównym bohaterem, kto pobocznym... Za wiele tego, za bardzo namodzone. A jednocześnie wszystkie postacie miałkie, bezbarwne, nijakie. Pozbawione pazura i czegoś, co przyciągnie uwagę i sympatię. Zamiast spróbować rozwijać charaktery i opisy, zrobiono z nich płaskie, papierowe i zupełnie miałkie persony, o których zapomniałam, ledwie zniknęły z pola widzenia na stronie... Zamiast tego został niesmak brutalności, wulgarności i czegoś, co nazwałabym jako robienie boga z danej osoby. A wyszło zwyczajnie... kiepsko. Dobra, nie pogrążam już postaci. Może ktoś znajdzie coś pozytywnego w nich dla siebie?

 Okładka... Przyznam uczciwie: na miniaturce wyglądała całkiem ciekawie. Ale gdy dostałam ją w dłonie, skojarzyła mi się z kiepskim horrorem początkującego grafika. Chyba najmocniej rozbawiła mnie mina istoty w tle - chyba miała być chciwość, wyszło coś pośredniego między radością nekrofila w kostnicy a pięciolatkiem w sklepie z cukierkami. A wszystko okraszono bonusowo skojarzeniem z Halloween. 

 Podsumowując - pozycja zła nie jest, ale wymaga bardzo, bardzo, bardzo, bardzo dużo pracy. Najlepiej przepisania jej na nowo, z uwzględnieniem korekty, wyrzucenia dużej ilości zbędnych elementów fabuły, które kompletnie do niczego nie prowadzą, oraz dopracowania bohaterów. Podobno autor planuje drugi tom - trzymam więc kciuki, ale jednocześnie w duchu liczę, że wyciągnie wnioski z tej części, i nieco inaczej wszystko rozpisze. Bo nie sztuką jest wzorować się na dokonaniach i stylu pisarskim innych osób - sztuką jest napisanie czegoś swojego, ale jednocześnie interesująco odświeżającego...


Za możliwość recenzji tej pozycji dziękuję wydawnictwu 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz