Gwiazdek: 6
Autor: Robert Anthony Salvatore
Tłumaczenie: Robert P. Lipski
Wydawnictwo: ISA
Data polskiego wydania: 2004
Data oryginalnego wydania: 1995
Cykl / seria: Pięcioksiąg Cadderly'ego (tom 3) / Forgotten Realms
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 320
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 8374180137
Język: polski
Cena z okładki: 13,95 zł
Tytuł oryginalny: Night Masks
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Cena z okładki: 13,95 zł
Tytuł oryginalny: Night Masks
Kliknij, by wrócić do strony głównej
"Nocne Maski" to powrót do Faerunu, do śledzenia losów kapłana Deneira, Cadderly`ego, oraz jego przyjaciół: ukochanej mniszki Daniki, krasnoludzkich braci Pikela i Ivana Bouldershoulder. Tom będący jednocześnie przyjemnym lekarstwem na przesyt trudnych lektur, ale jednocześnie tom, który mimo swojej absurdalnej objętości - czytałam strasznie długo z racji koszmarnego tłumaczenia. I to właśnie jest ten tom, który świetnie posłuży mi w dalszej części tekstu, jako przykład, dlaczego, choć kochamy książki z uniwersum FR (Forgotten Realms) i DL (Dragon Lance) to jednak teraz stanowią one raczej obiekt trochę kpin i żartów, niż faktycznej wspomnianej przyjemności z lektury. To co? Zaczynamy?
_________________________________________________________
Cadderly uciekł z Shilmisty, przerażony faktem spustoszeń, jakich dokonał, chcąc pomóc elfom w walce przeciwko Zamkowi Trójcy. Dodatkowo miał powód, by uciekać - przerażała go moc, jaką nieoczekiwanie otrzymał, nie umie jej zrozumieć, poza tym, przekonany jest, że jego ukochana woli towarzystwo elfiego księcia - a teraz już króla Elberetha niż jego. Wycofuje się więc do rodzinnego Carradoon, by tam w spokoju studiować "Księgę Uniwersalnej Harmonii". Nie wie jednak, że jego ojciec wynajął Nocne Maski - elitarną grupę zabójców z Westgate pod przywództwem niejakiego Ducha, by ta wytropiła i pozbyła się problemu, jakim jest młody kapłan. Pozornie łatwa misja szybko okazuje się wcale nie tak prostą, jak można przypuszczać... Jak to zresztą u Salvatore bywa. Cadderly musi zaakceptować swoje przeznaczenie, albo zginie nie tylko on, ale i jego przyjaciele.
"Nocne maski" to lekka, przygodowa powieść, pełna głupotek i absurdów, ale ze znanymi nam już świetnie postaciami i bohaterami. Obserwujemy, jak się zmieniają, jak dokonują wyborów, i co wpływa na podejmowane przez nich decyzje. Momentami jest zabawnie i lekko, a momentami poważnie. Dla fanów romantycznych momentów - też się coś znajdzie, więc spokojnie ;) Zdecydowanie, przyjemnie było obserwować, jak Cadderly - z takiego kryształowo dobrego, prostego protagonisty awansuje wyżej, jednocześnie nabierając zarówno doświadczenia jak i wątpliwości, a we wszystko wpleciona jest pewna Pieśń, która nieustannie rozbrzmiewa w głowie kapłana. Nie chce się poddawać, nie chce się pogodzić z faktem, że został wybrańcem swego boga, ale powoli, z pomocą Danicy i krasnoludów zaczyna to akceptować, choć nie bez walki i nie bez potężnych strat. Do wszystkiego dochodzą dziwne dźwięki i wizje. No i same Nocne Maski, które nie ustąpią wszak tak łatwo, kiedy do głosu dochodzi złoto.
Typowo jak u Salvatore, mamy więc dobrego protagonistę, absurdalnego antagonistę, dużo walk, które momentami doprowadzały mnie do bólu głowy z racji nadmiaru głupotek i całkiem sprawnie prowadzoną akcję ze szczyptą humoru.Trochę patosu, trochę wzniosłości, którą równoważy trochę przaśny humor. Ale nie za wiele, tak w sam raz, by czytelnik bawił się dobrze. By miał świadomość, co czyta, by wiedział, że jest to powieść lekka, przygodowa, fantastyczna, idealna jako przerywnik między cięższymi, poważniejszymi historiami. Powieść, do której w każdej chwili możemy wrócić, a starzy znajomi powitają nas, uścisną i ogrzeją nam serduszka, żeby ruszyć dalej w swe przygody.
Nie przeszkadzali mi tu nawet antagoniści, choć oczywiście, byli głupiutcy, jak buty. Bogo Rath (serio!) sprawiał, że chciałam po prostu biedakiem potrząsnąć raz i drugi, Duch irytował mnie niemożebnie swoją osobą za to, ale no, nie ukrywajmy, te postacie, to takie "jestem zły dla bycia złym" ma swój urok. To nie są postacie, jakie znamy teraz, szare, nie do przymierzenia w konkretną stronę, one po prostu kierowane są tym, że są dla zasady złe. Kierkan Rufo z jego brakiem sumienia bardziej bawił, niż irytował, postacie tła po prostu były. Danica w końcu przestaje robić słodkie oczęta do każdego samca w okolicy, acz chciałabym zobaczyć mistrza kung-fu z raną biodra i skręconym kolanem, który skacze, kopie i skacze i kopie... No ale, wszyscy wiemy, to już problem ze scenami walk u Salvatore, niektóre z nich po prostu są napisane tak, że fizycznie nie są możliwe (ale czekam na adaptację Netflixa, tam na pewno możliwe to będzie!). Ogólnie, no ekipa znajomych, mniej lub bardziej lubianych, dobrze przede mnie przyjętych, choć poza Cadderlym - przez pół książki chciałam go kopnąć w zadek, żeby się ogarnął.
Bawiłam się na tej książce całkiem nieźle, przyznaję, bohaterowie i świat, rozwój akcji. Wszystko to składało się na naprawdę miłą lekturę, która mogłaby być wchłonięta w dzień, może dwa - ja jednak męczyłam się z nią prawie tydzień. I nie dlatego, że klej już wysechł i książka groziła mi rozpadem w dłoniach (a groziła), nie dlatego, że czcionka specyficzną była dla książek wydawanych w latach 90tych, czy była masa literówek - choćby "Cadderly,ego" z przecinkiem zamiast apostrofu co chwila potrafiło doprowadzić mnie do zawału. Problemem było... tłumaczenie. I tu chciałam sobie pogadać - tak, pogadać, bo porozmawiać nie bardzo mam jak, bo ani nikt mi nie odpowie "na żywo", ani nic, i choć dziwnie to w słowie pisanym na blogu wygląda, trudno, pogadać sobie chciałam o jakości tłumaczeń w tych książkach.
Jeżu z Amareny słodki w syropie brzoskwiniowy podany! No nie! Nie, nie, i jeszcze raz nie! Jakość tłumaczenia, sposób, w jaki tłumaczenie było zrobione, zakrawa o pomstę do nieba. Zdania są koślawe, dziwne zarówno w składni jak i samym brzmieniu, opisy sytuacji, zwłaszcza w walkach - sprawiały, że unosiłam w górę oczy, ale nie tylko tam. Praktycznie co chwila, co akapit, trafiałam na jakiś kwiatek, który udowadniał mi, że tłumacz albo dokonywał zbrodni na zdaniach i tłumaczył niczym rzeźnik, prosto z angielskiego na polski i tylko zdania prostował, by miały choć trochę logiki, albo mu się nie chciało wykazywać choć drobiny oryginalności i, kiedy można byłoby pewne określenia dawać nieco bardziej... finezyjnymi, tu szło się na skróty. Momentami zdania były po prostu drewniane i gruzdowate, koszmarne, i odbierało to wszelką przyjemność z czytania. To chyba jest właśnie problemem książek z tego czasu - ten kiepski sposób tłumaczenia. W dzisiejszych czasach, kiedy język się rozwija, i to rozwija bardzo szybko, gdzie mamy dostęp do różnych słowników i możliwości przekładów - tłumacz może bawić się słowem, może próbować tak przekładać pewne słowa, a nawet zdania, by zachowując, oczywiście sens, oddać ideę, a jednocześnie do czytelnika puścić oczko. Uwielbiam takie właśnie przekłady, w których tłumacz bawi się tłumaczeniem, robi pewne nawiązania do świata, który znamy, a jednocześnie zachowuje całość cudowności książki (oczywiście, o ile się da, bo czasem książki po prostu się nie nadają do tego). W latach 90tych zaś, kiedy dostęp do Internetu był raczej w sferze snów i marzeń, te tłumaczenia... no, też nie były jakieś szalone. Podejrzewam, że gdyby dziś brać na tapetę te same książki - byloby to coś zupełnie nowego jakościowo. A tak, zostaje nam w pamięci trochę głupotek i dziwności, które postacie robiły, a gdy czytamy współcześnie te książki, niektórych z nas skręca wewnętrznie. Nie będę ukrywać, mam kilku ulubionych tłumaczy (wszyscy wiemy, KOGO mam na myśli, jak chodzi o FR), trochę nawet hobbistycznie pomagałam przy korekcie takiego tłumaczonego tekstu współcześnie i - kurcze, niebo a ziemia. I tak, wiem, nie okłamujmy się, książki z uniwersum FR czy DL to nie jest literatura wysokich lotów, to urokliwe guilty pleasure, które po prostu dawało rozrywkę (i daje ją nadal), ale po prostu miewało pecha i kiepskich tłumaczy.
Więc surowi krytycy tych pozycji - miejcie to proszę w pamięci!
W całokształcie jednak "Nocne Maski" to lekka, przyjemna książka, która mimo swoich niewątpliwych wad - jest naprawdę przyjemnym kawałkiem fantastyki, po który warto sięgnąć. Nie ma tu epickich walk, smoków i demonów, ale jest magia, czary i dużo walk, które działają absolutnie oczyszczająco w zalewie tych wszystkich głupiutkich romantazy i fantazy udających, że są fantastyczne ;)
A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;) A przy okazji, możecie postawić mi kawę jak się podobało ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz