KiB w sieci

piątek, 14 czerwca 2024

43/2024 - Robert Anthony Salvatore, Bezgwiezdna noc

Gwiazdek: 4,5 (bliżej 5 tylko przez Guenhwyvar)

AutorRobert Anthony Salvatore
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Wydawnictwo: ISA
Data polskiego wydania: 2007
Data oryginalnego wydania: 2001
Cykl / seria: Legenda Drizzta (tom 8) / Forgotten Realms
Kategoria: fantasy, science fiction
Stron: 352
Wersja: papierowa, posiadam
Oprawa: miękka
ISBN: 9788374181358
Język: polski
Cena z okładki: 29,90 zł
Tytuł oryginalny: Starless Night

Kliknij, by wrócić do strony głównej

Drizztoza wjechała mi do końca, ewidentnie. I zdecydowałam popełnić samobójstwo pod książkami Salvatore (zostało mi ich 12, tylko albo aż!). Gdybym tylko wiedziała, jak się pomęczę nad "Nocą bez gwiazd" czy też, jak w którymś momencie mówiłam: "nocą jak d👺a drowa", to bym się chyba pięc razy zastanowiła, po co mi to. Niestety, ale wtórność tego tomu, powielanie tego samego schematu... Niech mnie poprawi ktokolwiek, ale ile razy można wałkować jedno i to samo? tak, wiem, można. I chyba tylko z czystej sympatii dla uniwersum nie próbowałam wyć nad kolejnymi stronami... uwaga, może być mocno spojlerowo.

_________________________________________________________

Pojawienie się w okolicy Mithrillowej Hali drowów sprawia, że Drizzt decyduje wrócić do Podmroku. W końcu - dziedzictwo się o niego upomina, podobnie jak troska o przyjaciół. Wymuszając na Regisie sekret jego wyprawy, świadom, że może już nie wrócić, wyrusza samotnie na spotkanie swego przeznaczenia. Nie spodziewa się jednak dwóch rzeczy - pierwsza, że jego śladem ruszy Catte-brie, a drugą, że wpadnie w łapy swoich pobratymców szybciej, niż zakładał. Oszukując wszystkich tropem do Silverymoon, rusza do jaskini, którą wyszedł na powierzchnię, już niemal na dzień dobry natrafiając na pierwsze kłopoty - leśne elfy. Ale hej, to Drizzt, więc wszystko kończy się dobrze, a nasz "nikt mnie nie lubi nikt mnie nie kocha" heros może w spokoju zagłębić się w tunele i wyzwolić swoje gazy swojego wewnętrznego łowcę. Ale nie może być tak pięknie, że bezszelestnie dostanie się do Menzzoberanzan. Najpierw wplatuje się w walkę z drowami, gdzie przypadkiem atakują go gnomy głebinowe - ale czas spędzony w ich mieście wiele lat wcześniej nie poszedł na marne, starzy znajomi wciąż go pamiętają. Ku uciesze drowów a własnej rozpaczy, zostaje schwytany i poddany torturom w domu Baenre. A sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy na scenę wychodzi Artemis Entreri oraz Jarlaxle. Ten ostatni zresztą ma swoje własne powody do spiskowania i wykorzystuje zarówno ludzkiego najemnika jak i drowiego renegata do siania większego chaosu. A co z naszą Cattie-brie? Korzystając z pomocy artefaktów zabranych Regisowi - bo przecież, biedny niziołek o anielskich rysach twarzy (co mnie wciąż bawi) zostaje zdemaskowany - udaje się jej dotrzeć najpierw do Silverymoon, gdzie strzela obrazą w stronę pani Alustriel, a później, dzięki (mimo wszystko), jej pomocy, wyrusza do Podmroku, szukając swego przyjaciela. Zgadnijcie jednak, kto (również) daje się złapać przez gnomy, a później (znów) przez Jarleaxla... Pomijając zaloty do kobiety, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, póki torturowanego Drizzta nie ratują wspólnie Entreri wraz z Catte-brie, a później jest jedna wielka nawalanka, zniszczenie świątyni domu Baenre i ucieczka na górę, do Mithrilowej Hali, gdzie nasz anielski z liczka niziołek dowodzi krasnoludami... 

I WSZYSCY ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE, póki nie pojawiły się gołąbki i nie wykupkały się na próg. Tylko tego mi brakowało na koniec, serio.

W zasadzie ten tom staje się czymś pośrednim między wprowadzeniem bardziej Jarleaxla i Artemisa, ich wspólnej znajomości, zapoczątkowania Wojny Pajęczej Królowej (osobny cykl w serii, czeka na swoją kolej) niż przygodami "nikt mnienie kocha" Drizzta. I chyba to też trochę ratowało ten tom, bo tak, czytanie o tym, jak to przemierza się kolejne tunele, jak się zakrada (obojętne, czy "nikt mnie nie lubi" Drizzt czy "ja go zabiję" Catte-brie) i jak sie walczy - było zwyczajnie męczące i nudne. Opisy walk, we wcześniejszych tomach momentami rewelacyjne, bardzo dynamiczne i efektowne, teraz wzbudzały we mnie momentami ciary zażenowania, a co gorsza, zastanawiałam się, co ja czytam i jak to w ogóle jest możliwe. Absurdy tych walk widać zwłaszcza w finałowym akcie, w którym cała trójka: Nikt-Mnie-Nie-Kocha, Ja-Go-Zabiję oraz Artemis uciekają przed gniewem drowów, wprowadzając chaos w życie podziemnego miasta.

Olbrzymią bolączką tego tomu są błędy. Językowe i ortograficzne, ale stylistyka też momentami leży i woła o dobicie. Odnoszę wrażenie, że zarówno tłumacz się zmęczył, jak i wydawcy nie zainwestowali w lepszą korektę, i tak oto miałam na przykład "przyjaciuł" zamiast "przyjaciół" tudzież inne, dość podstawowe, ale jednak kłujące w oczy błędy. Czytało się przez to mi raczej ciężko, często odkładałam książkę po paru stronach, żeby nabrać w płuca powietrza i przypomnieć sobie, że to wydane było już jakiś czas temu.

Postacie... ograniczę się tylko do uznania, że postacie były na jedno kopyto. Przeżywające żałobę dobrzy, źli po prostu źli. Nie ma tu wielkiego wyboru charakterów, czy cech, które ww jakikolwiek by się wybijały... może poza Cattie-brie, która z niewinnej dziewczynki, po śmierci Wulfgara nagle stała się samodzielną, silną i niezależną feminą (normalnie, jak w filmach Disneya...). Strasznie mnie irytowała w trakcie ucieczki z Menzzoberanzan, ale i będąc w szponach Jarleaxla - chciałam jej strzelić w ucho. No po prostu taka silna merysujka, że wręcz bolało. Niestety, Salvatore trochę popsuł fajną postać... Drizzt zaś, jak już wspominałam - jest "nikt mnie nie lubi nikt mnie nie kocha ja się zabiję" ofiarą losu, która bierze na siebie całą winę, nie rozważając konsekwencji. To wręcz bolało, podobnie jak bolały drowy myślące tylko o tym, jak przelecieć płeć przeciwną...

Nie jest to książka zła, ale spokojnie obeszłabym się bez niej. Wtórna, wciąż powielająca te same schematy, zdaje się uparcie klepać bezpieczne tematy. Jasne, fajnie pokazano społeczeństwo drowów, bezmyślne okrucieństwo i skomplikowane relacje, ale było to wręcz powierzchownie liźnięte. To najsłabsza z całego cyklu część, która - pozornie lekka i przyjemna - stała się męczącą, mało interesującą rozrywką z masą błędów i logiką uciekającą w panice. Zamiast masy drowów i renegata chlipiącego w kącie na swój los, wolałabym znacznie jakieś przygody na Powierzchni. Ale jak się nie ma, co się lubi... 

A jak jest naprawdę? Oceńcie sami ;)


Kliknij, by wrócić do strony głównej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz