autor: Barbara Elsborg
tłumaczenie: -
wydawnictwo: Ellora's Cave
data wydania: 21 października 2009
wersja: papierowa, wypożyczona
oprawa: miękka, lakierowana
ISBN: -
cena z okładki: -
tytuł oryginalny: Lucy in the sky
"When you find a spaceship in your backyard, what do you do? Choose from three: Phone the police. Scream. Go yell at the alien for wrecking your garden. Lucy confronts the inept pilot and the last option turns out to be both the right and wrong choice. She's torn between fury that gorgeous alien hunk Three has decapitated her statue of Eros, and a longing that he enliven her boring life..."
Książki w języku angielskim są mało spotykane u mnie w łapkach, ale się trafiają. W tym jednak wypadku...
Powiem szczerze i bez bicia - są książki dobre, bardzo dobre i epickie. Są też takie, które są złe, kiepskie i bardzo słabe. "Lucy..." zajmuje pozycję gdzieś pomiędzy "jestem koszmarkiem" a "dlaczego w ogóle to napisano". I absolutnie, absolutnie i powtórzę - absolutnie złym pomysłem było sięgać po tą pozycję. Dotarłam do połowy - potem oddałam książkę, która chyba faktycznie, przypadkiem została mi dorzucona do pożyczanych rzeczy.
Pomijając już koszmarek na okładce, sam opis zapalił mi w głowie czerwoną lampkę. Syreny alarmowe zaczęły zawodzić gdzieś po dziesięciu stronach tej łzawej i absurdalnej historyjki. Mówiąc bardzo ogólnikowo - Lucy znajduje na tyłach swego domostwa, w ogródku, statek kosmiczny. Co robi nasza naiwna bohaterka? Wchodzi do niego i w ten sposób zaczyna podróż życia. W międzyczasie zachowuje się jak przepisowa idiotka, krzycząc na kosmitę. A potem zaczyna się cała historia, absurdalna w swoim brzmieniu. Nasza nudna panna zostaje idealną nagrodą w jakiś kosmicznych rozgrywkach...
I jeśli ktoś spodziewa się hentajca, z mackami i dziwnymi kosmitami w tle - niech się srogo rozczaruje, bo kosmici są tu absurdalnie przystojni i z miejsca zakochują się w śmiertelniczkach, które, oczywiście w swoich oczach, są grube i brzydkie, ale dla nich stanowią ucieleśnienie ostatnich rozkładówek z aniołkami Victoria's Secret. I do tego trochę infantylne...
Powiem szczerze, że to jeden z najgorszych czytelniczych wyborów tego roku. Nie lubię romansów, nie przepadam za nimi szczególnie, ale jak już mam w dłoniach - przeczytam. Nie zachwycają mnie one jednak. W tym wypadku był to strzał w stopę z dubeltówki pełnej gruboziarnistej soli. Fabuła kompletnie mnie nie przekonała, suche dialogi i kiepskie pióro po prostu odrzuciły.
Absolutnie nie polecam. Jeśli coś jest złe, zostanie złe. Ramen.
A was, moi drodzy, nawet nie próbuję zachęcić do czytania. Chyba, że na własną odpowiedzialność...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz