cykl: Spirit Caring
stron: 460
wersja: papierowa/posiadam
oprawa: miękka/lakierowana
ISBN: 9788380834613
oprawa: miękka/lakierowana
ISBN: 9788380834613
cena z okładki: 39 zł
tytuł oryginalny: -
Podobno nie ma złych książek. Są tylko takie, które są źle opisane. Podobno. Ale jak wiadomo, im dalej w las, tym więcej drzew, a pośród nich trafi się takie, które mimo wszystko weźmie i upadnie. Bo jest spróchniałe. A przy okazji strzeli nas gałęzią w łeb, niczym celnie rzucona cegła - aż do ogłuszenia. "Spirit Caring: Początek" to właśnie taka cegła. W dodatku bardzo niestrawna - i jako jedna z nielicznych książek, zwyczajnie przeze mnie porzucona w 1/2 czytania. Chcecie wiedzieć, dlaczego? No dobrze... tylko niech nie będzie później, że coś złego powiedziałam!
"Po latach względnego spokoju Wszechziemiu znów zagraża niebezpieczeństwo. Inwazja orków to tylko kwestia czasu. Sługi upadłego boga Raala szykują krwawy odwet. Królowie i czarodzieje spotykają się podczas Trzeciej Rady Władców, aby wspólnie zaradzić nadchodzącemu zagrożeniu dla ludzi, elfów i krasnoludów. Świat szykuje się do wielkiej wojny.
Tymczasem młody mag, Zulzedeus, wyrusza z klasztoru Rew Terim na poszukiwanie Wybrańca - tego, który według przepowiedni ma uratować Wszechziemie przed upadkiem.Zanim jednak to się stanie, bohaterowie muszą odnaleźć starożytne artefakty, pełne niezwykłej mocy, a przede wszystkim siłę w sobie, aby tego dokonać. Do dwóch druhów dołączają nowi kompani, z pomocą których pokonują czyhające dookoła niebezpieczeństwa" - tyle tekst z okładki. Nie powiem, w pierwszym odruchu uznałam, że "dlaczemu nie?" i spróbować warto. Może akurat będzie to jakaś ciekawa odskocznia w fantastyce, pomimo tego idiotycznego imienia "młodego maga" - tak, Zulzedeus! Zul... Zulek... Zylcio... Żylek... Ugh... Do tego główny bohater ma imię "Geron" (serio), a jego koń zwie się... "Marian" (węszę spisek Paździocha). Potem poznajemy jeszcze kilka innych, równie absurdalnie brzmiących imion, trafiamy na "Wirberg", elfia (oczywiście piękna!) łuczniczka skacze po głowach wrogów i strzela przy tym jednocześnie (tak, nawiązanie do pamiętnej tarczy i legolasowego zjazdu po schodach w pełni poprawne) a nasz główny bohater dosłownie na jednej stronie mówi jak jakiś absolutnie pochodzący z "Pcimia Dolnego" wieśniak, by na kolejnej już mówić jak "rasowo czysty pan". Do tego absurdalne opowieści dziwnej treści w karczmie - w której to Geron spędza sobie upojną noc z panienkami z karczmy, a później wdaje się w bójkę... A! Czy wspominałam może, że nasz główny bohater ma "magiczny topór, jeszcze po jego dziadku, który jest wiecznie ostry i nigdy się nie brudzi, on nie wie, skąd go ma, ale Zul wie, i jest w szoku bo to Jeden-Z-Tych-Toporów-Mocy"? I w ogóle, że Geron to WYBRANIEC? Nie? Wybaczcie. Umknęło mi to gdzieś pomiędzy oparami absurdu "Zulzedusa" a "Mariana, który, rzecz jasna, jest potężny, rosły, czarny jak węgiel i pozwala dosiadać się tylko Geronowi". No i to "Wszechziemie". I orki. I "straszliwie mroczny czarny typ, który nienawidzi elfów i musi być zgładzony bo zniszczy świat". I orki, które niepokojąco przypominają w nazwie pewne "Urukhaje"...
Czy jest na sali lekarz? Potrzebuję czegoś na zgagę...
Mówiąc prawdę, to ta powieść to w zasadzie połączenie cRPG, Wiedźmina, Narnii, Conana, Shannary i Władcy Pierścieni, z domieszką Gry o Tron i Ziemiomorza (rzecz jasna, wszystko w wydaniu gry/filmu/serialu). Rzecz jasna, wszystko zmiksowano, przerobiono i napisano "po swojemu", przy czym inspiracja jest tak wyraźna, że tylko ślepiec by nie zauważył tego faktu, wręcz krzyczącego do mnie z każdej strony. Dodajmy do tego, że zwłaszcza cRPG jest tu mocno odczuwalne - to chyba nie muszę mówić, co dalej? Jest zwyczajnie kiepsko. Albo i tragicznie. Logika pożegnała się już przy okładce z tą powieścią, a kolejne strony sprawiały, że co chwila z mojego kącika czytelniczego rozbrzmiewały tylko radosne plaskacze, oznajmiające głupotę. Czoło miałam po kilku godzinach czerwone jak buraczek, jednak logika wciąż nie chciała się pojawić. Za żadne skarby świata. Nie wiem, co było straszniejsze - ten absurd, który wylewał się z kolejnych stron, pomijanie połowy, było nie było, istotnych spraw, jak choćby opis wyglądu postaci czy miejsc, a może... O, lepiej, mam pomysł.
Pozwólcie, że przedstawię wam 1 (sic!) stronę z tego, co przeczytałam, a co świetnie obrazuje absurd sytuacyjny. Dokładnie, to strona... 24. Zapnijcie pasy, będzie wesoło....
"[Wcześniej Zul znalazł Gerona i namówił go na podróż w celu ratowania świata. Poznaliśmy czarnego jak smoła konia, i Zul wyciągnął mapę, by pokazać, gdzie i jak mają ruszać. W międzyczasie trwa dialog....]
(...)
- Już, już. Mapę schowaj, na razie ci potrzebna nie będzie. Gościniec biegnie cały czas prosto.
- Wio, Marian!
- Marian?
- No co, mój kuń, moja nazwa, nie?
- w sumie to masz rację.
- No, to wio, Marian! Z kopyta!
[radzę na moment zatrzymać się nad tym dialogiem. Serio, to jest żywcem wycięte z powieści! Ale najlepsze właśnie przed nami. uwaga, odłóżcie wszystko, co macie do picia lub jedzenia, za ewentualne oplucie waszego otoczenia nie odpowiadam ja, tylko autor tego... potworka. Komentarze moje.]
I pojechali galopem po trakcie. [Bo pojechać da się tylko galopem, nie?] Po drodze minęli drwali w lesie i jedną wioskę. [Pewnie też w lesie...] Zulzedeus miał czas przyjrzeć się wybrańcowi Nidasa. Geron może nie był najwyższym człowiekiem, jakiego widział, ale imponujące mięśnie nadawały mu bardzo okazały wygląd. [Nie wiem, czy śmiać się czy płakać w tym momencie. Moja wyobraźnia zwyczajnie nie zawiodła...] Widocznie lata samotnej pracy tak go wyrzeźbiły. [Zapomniałam dodać, Geron jest od lat nastoletnich sam, bo ojciec mu zmarł, a matka wcześniej też. I tak sobie... na oko dwudziestolatek sam pracuje. Biedaczek.] Na oko miał z sześć stóp wzrostu [Czyli... niecałe 180 cm?], włosy odmiennego koloru niż grzywa magika - on posiadał ciemnoblond loki, a Geron smoliście czarne. Czarnowłosy nosił szkarłatne hajdawery [pomijam fakt, że szkarłat cholernie trudno uzyskać metodą farbowania naturalnego i to kolor zarezerwowany dla bogaczy....] i szarą koszulę bez rękawów. Na nogach miał buty brązowe, wysokie, wiązane na rzemyk, z cholewą na [UWAGA!] pięć centymetrów grubości [tylko ja dostrzegam tu absurd i nierozróżnianie wysokości i grubości...?]. Topór przywiązał sobie skórzanym paskiem do pleców tak, by jednym zwinnym ruchem go wyciągnąć. [Tu autor bardzo dużo gier widział, i nie próbował nigdy ani przywiązywać sobie topora do pleców (jakkolwiek to nie brzmi) ani nie próbował wyciągać go płynnie z takiej pozycji...] Kary ogier pędził jak wiatr. Przez całą drogę Zulzedeus uczył Gerona poprawnej wymowy. (...)"
Pozwólcie, że tu już skończę, bo Zulek uczy Gerona mówić, informując, że będzie przemawiać do ludzi. A Geron uznaje, że "trza godać, przepraszam, gadać po urzędowemu" - co chyba miało być zabawne, a wyszło przeciętnie złe.
Niestety, ale cała książka (celowo poprzeglądała i wyrywkowe fragmenty od połowy czytałam) wygląda właśnie w taki sposób. Absurd goni absurd, brak logiki jest to obowiązkowy, a nawiązania do gier, filmów i seriali kolą w oczy tak bardzo, że aż dziw, że autor nie podziękował ich twórcom za inspirację.
Niestety, ale "Spirit..." to powieść tylko dla zdesperowanych osób, liczących na łatwe, proste i nie wymagające w żaden sposób myślenia książki. To już nawet nie jest coś, co można określić jako "guilty pleasure", niby wstydzisz się, że po to sięgasz, ale jednocześnie wciąga cię niemiłosiernie, pomimo banalnej fabuły i trochę płytkich bohaterów. Tu zaś... wszystko jest zwyczajnie kiepskie. Najbardziej boli chyba jednak to, że autor wyraźnie czerpał inspirację z już doskonale znanych - i tym samym nieco oklepanych wzorców...
Czy sięgnę kiedyś po tą książkę? Odpowiedź będzie boleśnie szczera. Nie. Nie sięgnę po nią, nawet po to, by ją dokończyć. Mam litość dla swojej wątroby.
Za możliwość recenzji tej książki dziękuję wydawnictwu Novae Res.
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Podobno nie ma złych książek. Są tylko takie, które są źle opisane. Podobno. Ale jak wiadomo, im dalej w las, tym więcej drzew, a pośród nich trafi się takie, które mimo wszystko weźmie i upadnie. Bo jest spróchniałe. A przy okazji strzeli nas gałęzią w łeb, niczym celnie rzucona cegła - aż do ogłuszenia. "Spirit Caring: Początek" to właśnie taka cegła. W dodatku bardzo niestrawna - i jako jedna z nielicznych książek, zwyczajnie przeze mnie porzucona w 1/2 czytania. Chcecie wiedzieć, dlaczego? No dobrze... tylko niech nie będzie później, że coś złego powiedziałam!
"Po latach względnego spokoju Wszechziemiu znów zagraża niebezpieczeństwo. Inwazja orków to tylko kwestia czasu. Sługi upadłego boga Raala szykują krwawy odwet. Królowie i czarodzieje spotykają się podczas Trzeciej Rady Władców, aby wspólnie zaradzić nadchodzącemu zagrożeniu dla ludzi, elfów i krasnoludów. Świat szykuje się do wielkiej wojny.
Tymczasem młody mag, Zulzedeus, wyrusza z klasztoru Rew Terim na poszukiwanie Wybrańca - tego, który według przepowiedni ma uratować Wszechziemie przed upadkiem.Zanim jednak to się stanie, bohaterowie muszą odnaleźć starożytne artefakty, pełne niezwykłej mocy, a przede wszystkim siłę w sobie, aby tego dokonać. Do dwóch druhów dołączają nowi kompani, z pomocą których pokonują czyhające dookoła niebezpieczeństwa" - tyle tekst z okładki. Nie powiem, w pierwszym odruchu uznałam, że "dlaczemu nie?" i spróbować warto. Może akurat będzie to jakaś ciekawa odskocznia w fantastyce, pomimo tego idiotycznego imienia "młodego maga" - tak, Zulzedeus! Zul... Zulek... Zylcio... Żylek... Ugh... Do tego główny bohater ma imię "Geron" (serio), a jego koń zwie się... "Marian" (węszę spisek Paździocha). Potem poznajemy jeszcze kilka innych, równie absurdalnie brzmiących imion, trafiamy na "Wirberg", elfia (oczywiście piękna!) łuczniczka skacze po głowach wrogów i strzela przy tym jednocześnie (tak, nawiązanie do pamiętnej tarczy i legolasowego zjazdu po schodach w pełni poprawne) a nasz główny bohater dosłownie na jednej stronie mówi jak jakiś absolutnie pochodzący z "Pcimia Dolnego" wieśniak, by na kolejnej już mówić jak "rasowo czysty pan". Do tego absurdalne opowieści dziwnej treści w karczmie - w której to Geron spędza sobie upojną noc z panienkami z karczmy, a później wdaje się w bójkę... A! Czy wspominałam może, że nasz główny bohater ma "magiczny topór, jeszcze po jego dziadku, który jest wiecznie ostry i nigdy się nie brudzi, on nie wie, skąd go ma, ale Zul wie, i jest w szoku bo to Jeden-Z-Tych-Toporów-Mocy"? I w ogóle, że Geron to WYBRANIEC? Nie? Wybaczcie. Umknęło mi to gdzieś pomiędzy oparami absurdu "Zulzedusa" a "Mariana, który, rzecz jasna, jest potężny, rosły, czarny jak węgiel i pozwala dosiadać się tylko Geronowi". No i to "Wszechziemie". I orki. I "straszliwie mroczny czarny typ, który nienawidzi elfów i musi być zgładzony bo zniszczy świat". I orki, które niepokojąco przypominają w nazwie pewne "Urukhaje"...
Czy jest na sali lekarz? Potrzebuję czegoś na zgagę...
Mówiąc prawdę, to ta powieść to w zasadzie połączenie cRPG, Wiedźmina, Narnii, Conana, Shannary i Władcy Pierścieni, z domieszką Gry o Tron i Ziemiomorza (rzecz jasna, wszystko w wydaniu gry/filmu/serialu). Rzecz jasna, wszystko zmiksowano, przerobiono i napisano "po swojemu", przy czym inspiracja jest tak wyraźna, że tylko ślepiec by nie zauważył tego faktu, wręcz krzyczącego do mnie z każdej strony. Dodajmy do tego, że zwłaszcza cRPG jest tu mocno odczuwalne - to chyba nie muszę mówić, co dalej? Jest zwyczajnie kiepsko. Albo i tragicznie. Logika pożegnała się już przy okładce z tą powieścią, a kolejne strony sprawiały, że co chwila z mojego kącika czytelniczego rozbrzmiewały tylko radosne plaskacze, oznajmiające głupotę. Czoło miałam po kilku godzinach czerwone jak buraczek, jednak logika wciąż nie chciała się pojawić. Za żadne skarby świata. Nie wiem, co było straszniejsze - ten absurd, który wylewał się z kolejnych stron, pomijanie połowy, było nie było, istotnych spraw, jak choćby opis wyglądu postaci czy miejsc, a może... O, lepiej, mam pomysł.
Pozwólcie, że przedstawię wam 1 (sic!) stronę z tego, co przeczytałam, a co świetnie obrazuje absurd sytuacyjny. Dokładnie, to strona... 24. Zapnijcie pasy, będzie wesoło....
"[Wcześniej Zul znalazł Gerona i namówił go na podróż w celu ratowania świata. Poznaliśmy czarnego jak smoła konia, i Zul wyciągnął mapę, by pokazać, gdzie i jak mają ruszać. W międzyczasie trwa dialog....]
(...)
- Już, już. Mapę schowaj, na razie ci potrzebna nie będzie. Gościniec biegnie cały czas prosto.
- Wio, Marian!
- Marian?
- No co, mój kuń, moja nazwa, nie?
- w sumie to masz rację.
- No, to wio, Marian! Z kopyta!
[radzę na moment zatrzymać się nad tym dialogiem. Serio, to jest żywcem wycięte z powieści! Ale najlepsze właśnie przed nami. uwaga, odłóżcie wszystko, co macie do picia lub jedzenia, za ewentualne oplucie waszego otoczenia nie odpowiadam ja, tylko autor tego... potworka. Komentarze moje.]
I pojechali galopem po trakcie. [Bo pojechać da się tylko galopem, nie?] Po drodze minęli drwali w lesie i jedną wioskę. [Pewnie też w lesie...] Zulzedeus miał czas przyjrzeć się wybrańcowi Nidasa. Geron może nie był najwyższym człowiekiem, jakiego widział, ale imponujące mięśnie nadawały mu bardzo okazały wygląd. [Nie wiem, czy śmiać się czy płakać w tym momencie. Moja wyobraźnia zwyczajnie nie zawiodła...] Widocznie lata samotnej pracy tak go wyrzeźbiły. [Zapomniałam dodać, Geron jest od lat nastoletnich sam, bo ojciec mu zmarł, a matka wcześniej też. I tak sobie... na oko dwudziestolatek sam pracuje. Biedaczek.] Na oko miał z sześć stóp wzrostu [Czyli... niecałe 180 cm?], włosy odmiennego koloru niż grzywa magika - on posiadał ciemnoblond loki, a Geron smoliście czarne. Czarnowłosy nosił szkarłatne hajdawery [pomijam fakt, że szkarłat cholernie trudno uzyskać metodą farbowania naturalnego i to kolor zarezerwowany dla bogaczy....] i szarą koszulę bez rękawów. Na nogach miał buty brązowe, wysokie, wiązane na rzemyk, z cholewą na [UWAGA!] pięć centymetrów grubości [tylko ja dostrzegam tu absurd i nierozróżnianie wysokości i grubości...?]. Topór przywiązał sobie skórzanym paskiem do pleców tak, by jednym zwinnym ruchem go wyciągnąć. [Tu autor bardzo dużo gier widział, i nie próbował nigdy ani przywiązywać sobie topora do pleców (jakkolwiek to nie brzmi) ani nie próbował wyciągać go płynnie z takiej pozycji...] Kary ogier pędził jak wiatr. Przez całą drogę Zulzedeus uczył Gerona poprawnej wymowy. (...)"
Pozwólcie, że tu już skończę, bo Zulek uczy Gerona mówić, informując, że będzie przemawiać do ludzi. A Geron uznaje, że "trza godać, przepraszam, gadać po urzędowemu" - co chyba miało być zabawne, a wyszło przeciętnie złe.
Niestety, ale cała książka (celowo poprzeglądała i wyrywkowe fragmenty od połowy czytałam) wygląda właśnie w taki sposób. Absurd goni absurd, brak logiki jest to obowiązkowy, a nawiązania do gier, filmów i seriali kolą w oczy tak bardzo, że aż dziw, że autor nie podziękował ich twórcom za inspirację.
Niestety, ale "Spirit..." to powieść tylko dla zdesperowanych osób, liczących na łatwe, proste i nie wymagające w żaden sposób myślenia książki. To już nawet nie jest coś, co można określić jako "guilty pleasure", niby wstydzisz się, że po to sięgasz, ale jednocześnie wciąga cię niemiłosiernie, pomimo banalnej fabuły i trochę płytkich bohaterów. Tu zaś... wszystko jest zwyczajnie kiepskie. Najbardziej boli chyba jednak to, że autor wyraźnie czerpał inspirację z już doskonale znanych - i tym samym nieco oklepanych wzorców...
Czy sięgnę kiedyś po tą książkę? Odpowiedź będzie boleśnie szczera. Nie. Nie sięgnę po nią, nawet po to, by ją dokończyć. Mam litość dla swojej wątroby.
Za możliwość recenzji tej książki dziękuję wydawnictwu Novae Res.
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz