Kocich łapek: 8
wydawnictwo: Editio
wydanie: I (31 sierpnia 2016)
wersja: papierowa/posiadam
oprawa: miękka/matowa
ISBN: 9788328322318
cena z okładki: 39,90 zł
tytuł oryginalny: The Law of Moses
Z pozycjami new adult jest jak z pudełkiem pełnym czekoladek. Z jednej strony ich powierzchnia lśni i kusi, obiecując nieziemskie doznania w środku,a z drugiej boimy się, że nadzienie będzie tym, którego boimy się od dzieciństwa (w drastycznych przypadkach, że będzie tam taka ilość alergenów, że przez miesiąc nie dane nam będzie posilać się niczym innym, niż wodą mineralną...). W przypadku "Prawa Mojżesza" trafiłam na swoje ulubione, kremowe i cudownie aromatyczne nadzienie, które rozpłynęło mi się na języku i zostało ze mną na długo...
Mojżesz został znaleziony w koszu na pranie. Jego matka, narkomanka, porzuciła go jeszcze jako niemowlę, a on sam był wychowywany przez całe stadko wujków i ciotek. Od najmłodszych lat żyjący z piętnem, "dziecko cracku", początkowo budzi sensację - jednak z czasem, gdy dorasta, wszyscy powoli się od niego odsuwają. Mojżesz jest młody, ponury i wyobcowany. Nie potrafi nawiązywać z innymi kontaktu. jednak - posiada dar. Niesamowity talent malarski, który potrafi spełniać marzenia. Mojżesz trafia na farmę, na której hodowane są konie i tam poznaje Georgię. Ma tam pomagać - to nie jest problem, mimo swego milczenia jest pracowity i energiczny. Nikt nie przypuszcza jednak, że Georgia, mimo ostrzeżeń, zacznie zbliżać się do chłopaka, zafascynowana jego osobowością. Prawo Mojżesz jednak brzmi okrutnie, ale i szczerze: "Nigdy nikogo nie kochać". Ta historia nie może skończyć się szczęśliwie...
Wspominałam na samym początku, że książki new adult są jak czekoladki z bombonierki, prawda? Niby kuszą, a jednak istnieje obawa (u mnie, że to będzie kokos a nie kusząca czekolada, albo, nie dajcie bogi, truskawkowe nadzienie - o fuj!). Z "Prawem Mojżesza" właśnie tak było. Się, kurcze, bałam. Co to będzie, jak będzie. Bo nie ukrywam, byłam zrażona do takich powieści. Wręcz oczyma wyobraźni już widziałam ten "happy ending", gdzie wszyscy żyją szczęśliwie, bo ona, ta piękna i dobra, ratuje z opałów tego jeszcze piękniejszego (ale bez brokatu) i żyją długo i szczęśliwie! Więc... jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że wszelkie moje podejrzenia runęły z hukiem i trzaskiem. Ta pozycja okazała się być faktycznie odmienna. Tu nie ma tego wyśnionego happy endu, tu nie ma białej sukni i gołąbków.
Tu nic nie jest oczywiste i takie, jakie zakłada się z góry.
Początek był dla mnie dość sztampowy. Ot, on, chłopak z przeszłością. Mroczną i pokręconą. I ona, prosta dziewczyna (bez przeszłości - nie, to nie jest jak w TEJ piosence), kochająca konie i rodeo - zwłaszcza jazdę wśród beczek (zastrzelcie mnie, nie pamiętam dokładnie nazwy teraz). Pozornie wszystko wydaje się sztampowe - ona chce pokazać mu konie, konie się płoszą, ona ma wypadek... a potem robi się trochę dziwnie i nietypowo. Po tych kilku stronach i mnie Mojżesz zaczął intrygować. Jego talent i osobowość, cała historia "pękniętego dziecka cracku", wszystkie te jego "ubytki", które chce się poznać. I poznajemy je głównie za pomocą Georgii, łagodnie i powoli wypełniającej Mojżesza. Chłopak się jednak buntuje. Nie chce, nie może, nie umie... ten romans nie może się udać.
I właśnie - tu dochodzimy do momentu, w którym ta czekoladka okazała się być przyjemnością a nie rozczarowaniem. Amy Harmon prowadzi wątek romansowy w taki sposób, że w zasadzie go nie zauważam. Jasne, czytałam opinie, że jest on w tej książce zły, ale ja go jakoś tak nie odnotowałam. BYł, bo był, ale zasugerowany, pokazany w sposób subtelny, żeby nie powiedzieć, że prawie... bezpłciowy, mało emocjonalny. Ledwie tknięty po prostu. Większy i bardziej interesujący nacisk położono na wątek paranormalny - co w połączeniu z miękką, łagodną narracją pierwszoosobową (coś mam ostatnio "szczęście" do takich książek!) dało interesujący efekt. Ba! Nawet jest nieco kryminalnie! Delikatność przeplata się z rozpaczą, ciepło z krzywdą, całość połączona jest duchowością - co sprawia, że książka ta jest niezwykła. Autorce nie brakuje pomysłu na te wątki poboczne, co jest zdecydowanie na plus. Główny bohater staje się niejako tłem dla postaci pobocznych, poturbowanych i skrzywdzonych przez los, ale w jego obecności kojonych i wynagradzanych. Jednak spokój, jaki jest wnoszony, kosztuje bardzo wiele. Ta powieść to świetny przykład słodko-gorzkiej ale snutej łagodnie i leniwie historii, która sprawiała, że uśmiechałam się i wzruszałam. Ba! W pewnym momencie zwyczajnie się rozkleiłam. Ale jednocześnie kibicowałam bohaterom, śledziłam ich losy, dorastanie, przechodzenie przez małe, prywatne piekło i stawanie się zupełnie kimś innym. Nowym. Metamorfozy oparte na trudnym, niemal zakazanym uczuciu, bolesne, ale w konsekwencji dające poczucie siły. Takie odniosłam wrażenie.
A bohaterowie? Miałam mieszane uczucia. Mojżesz absolutnie stał się moim faworytem. Trudny, twardy do zrozumienia młody mężczyzna z traumatycznym życiem. Intrygował, zaskakiwał, a śledzenie jego historii i tego, jak wpływał na innych ludzi mnie absolutnie wciągnęło. Georgia... z nią już miałam nieco więcej problemów. Wydawała mi się momentami naiwna i głupiutka, za ufna, za otwarta na wszystko, co tylko można. Ale w całokształcie dobrze równoważyła Mojżesza. Pozostałe postacie średnio zapadły mi w pamięć, może poza babcią tytułowego bohatera. Nie mniej, było dobrze. Nie było płasko i papierowo, ale całkiem interesująco. Choć nie ukrywam, autorka musi jeszcze trochę popracować, bym była nią zachwycona - to jest dobrze.
Przyznaję, że również okładka mnie zachwyciła. W swej prostocie i kremowości tła niebieska plama akwareli z tytułem przyciąga uwagę i frapuje. Subtelnie sugeruje, że nic nie jest tu proste i łatwe, i całość nie skończy się dobrze...
Podsumowując - jeśli szukacie czegoś nieoczywistego, lekkiego ale jednocześnie frapującego i wciągającego, "Prawo Mojżesza" jest pozycją dla was. Słodko-gorzka historia o nadziei, która jest w każdym z nas i dla każdego. To niezwykła mozaika ludzi, którzy spotkali na swej drodze głównych bohaterów, i przez całą paletę emocji i uczuć w końcu wypełnili pęknięcia w sobie i wokół siebie - głównie miłością. Ale nie tylko nią... Polecam. Gorąco polecam.
To się barrel racing nazywa :D I jeśli się nie mylę [ale mogę, bo od dawna w temacie nie siedzę] konkurencje rodeo to konkurencje z bydłem. Barrel to konkurencja szybkościowa po prostu (są jeszcze techniczne) ;P Mi się Georgia podobała, bo... kucyki. I tyle.
OdpowiedzUsuńFaktycznie, ta narracja jest wręcz urocza i bardzo klimatyczna. Książkę często polecam, jak ktoś szuka romansu, choć to nie w pełni moje klimaty :D
Właśnie! Dziś sobie przypomniałam tą nazwę na zakupach... :D Ale dziękuję :) I zdecydowanie, dla osób, które nie przepadają za romansami... to też interesująca pozycja. Klimatyczna i ciekawa. Warto ją poznać :)
UsuńPozdrawiam! :)