Kocich łapek: 3
cykl: Selekcja (tom 5)
stron: 304
wersja: e-book/posiadam
oprawa: miękka/lakierowana
ISBN: 9788376864594
oprawa: miękka/lakierowana
ISBN: 9788376864594
cena z okładki: 37,90 zł
tytuł oryginalny: The Crown
Zanim cokolwiek o książce, to powiem tylko tyle, że to najsłabsza cześć cyklu. Najsłabsza. Z. Wszystkich. Książek. Serii. Rywalek. Dziękuję, możemy przejść dalej.
A ja nie żartuję. Korona okazała się być bardzo słabiutkimi próbami odcinania kuponu od sławy, a Kiera Cass najzwyczajniej w świecie przeszła siebie i stanęła obok. "Selekcja" spokojnie mogła być trzytomowa, ale... po co! Wszak kasa sama się nie nabije... Chcecie wiedzieć, dlaczego tak złorzeczę? Zapraszam dalej!
Eadlyn jest księżniczką po przejściach. Jej matka, America - ta sama, która wygrała poprzednie Eliminacje,jest po zawale serca, brat wyjechał do Francji, by poślubić "w wielkiej tajemnicy" swoją ukochaną księżniczkę, Illea mimo wszystko, wciąż przeżywa podział na klasy, a ona sama jest zakochana - ale nie w tym kandydacie, co trzeba. Do tego dochodzi problem bycia królową. Nie ma co, masa problemów jak na niespełna dwudziestolatkę! Na szczęście, wszystko układa się dobrze, bo co to za bajka, w której nie ma złego "harakteru" (celowo zapisane błędnie, później wyjaśnię czemu), król i królowa błogosławią wybórKopciusz... Księżniczki w doborze męskiego Kopciuszka (cieszmy się, że "Kopciuszek" pasuje do obu płci...) i wszystko kończy się szczęśliwie!
Tak w skrócie w zasadzie można opisać wydarzenia z "Korony". Piękna ale płytka jak łyżka stołowa bajka o rozpieszczonej do bólu księżniczce, która staje się królową, dokonuje wyboru i żyje sobie długo i szczęśliwie. Pozornie więc nie ma nic do czepiania się. Właśnie: pozornie. Bo jak się nad wszystkim zastanowić, całość jest tak kiepska i tak płaska, że spokojnie można było ją zrobić w jednym tomie, jako dodatek do podstawowej trylogii - tak samo jak zrobiono to w wypadku "Księcia i Gwardzisty" czy "Królowej i Faworytki". Też widać by było, że chodzi o kasę, ale przynajmniej autorka by się nie wygłupiła. Bo - nie ukrywajmy, wygłupiła się.
Zacznijmy może od instytucji władzy. Tu, gdy obserwowałam zachowanie Eadlyn, zastanawiałam się, czy już wręczyć jej takiego dużego, kolorowego lizaka, czy za chwilę. Bo zachowywała się jak rozpieszczony bachor, rozkazujący dorosłym. Absolutnie nic z rządzeniem nie miało to wspólnego, bardziej było to pokazówką "wiem, że nie wiem, jak się rządzi, ale i tak będę rządzić, bo tak kazała mi autorka". Nic, kompletnie nic z tych "rządów" i scen w gabinecie nie trafiło do mnie. Bardziej przypominało mi to raczej zabawę lalkami. Bardzo kiepsko. Na siłę zorganizowanie "panelu dyskusyjnego" też było marną imitacją tego, jak to być powinno zorganizowane i jak winno wyglądać - odniosłam wrażenie, że autorka kompletnie nie wie, jak się za to zabrać wszystko, ale pokaże, bo "to powinno być" przecież! Ehhh. I nie tylko kwestie władzy, ale i wątki poboczne były podobnie schematyczne i płaskie, kompletnie pozbawione głębszego sensu i wciskane na siłę, byle tylko zapełnić strony. A najbardziej - do tej pory - intryguje mnie kwestia, czemu tak bardzo ukrywano przed Eadlyn historię Eliminacji jej rodziców? Po co? Jak już i tak Maxon zdecydował się łaskawie opowiedzieć jej o swoich bliznach i "okrutnym i złym dziadku" to było to tak naciągane i tak wmuszone, że prawie padłam. Do tej chwili mam niesmak i wrażenie, że to wszystko było na siłę. Powtarzam się, prawda? Przepraszam, ale... no takie mam odczucia, no!
Kwestia romansu. Wydawać się może, że nie ma nic banalniejszego, niż książka z romansem w tle. Albo książka, w której romans/miłość/wybory miłosne będą stanowić podstawową kanwę. Ale - po raz kolejny - autorka funduje nam flaki z olejem, nudę i płytkość. "Kocham ich wszystkich, ale tylko jednego kocham najbardziej!" - że co ja proszę...? No niestety, ale tak to odbierałam. Dość kiepsko, dość płytko. Wątek miłosny, kiedy się w końcu pojawił, przypominał mi rozterki nie prawie dwudziestoletniej panny, ale piętnastolatki. Im dalej w las, tym więcej drzew. I gorzej, a nie lepiej. Ok! Przyznaję, że wątek z Kile'm (jakkolwiek to nie brzmi absurdalnie, zachowałam pisownię z książki) pod koniec został rozwiązany w sposób całkiem... do zaakceptowania, ale oczywiście, nasza główna bohaterka wciąż musi pokazać, że "jest królową" (tak samo, jak w momencie pisania listu do wujka - niby prosi o przysługę, ale "jest jego królową", więc... fuck logick!). Więc jak sam pomysł z odesłaniem go był dobry, tak rozwinięcie całości znów było czystą farsą. Jedyny plus tych "romansideł", jaki odnotowałam? Bardzo krótki wątek dotyczący... homoseksualności. Wiem, że robi się to ostatnio tematem w książkach bardzo modnym, ale często wręcz na siłę się go wciska. Tu tylko "muśnięto" tą kwestię, w wypowiedziach tylko jednego, pobocznego bohatera. Przyznaję - to akurat uznałam za plus, takie zaakcentowanie tej kwestii. Niejako przemycono tu kwestię takiego zachowania (mnie osobiście to nie przeszkadza, każdy kocha kogo chce, byle nie było to "na moich oczach"), bez wciskania na siłę, jak zrobiono to choćby w cyklu "Dary Anioła"... gdzie po prostu mnie to zniesmaczyło. No, mniejsza z tym.
Wybór naszej królowej na "ukochanego" też jest prosty do odczytania i nie pomyliłam się, gdy w "Następczyni" pojawiły się pierwsze wskazówki. Wręcz czułam się rozczarowana, że tak długo to wszystko trwało. Ale, rzecz jasna, trwać musiało i musiało być ukrywane, bo przecież - ona, królowa, i on, zwykły i szary nie-uczestnik Eliminacji, tylko tłum... czy ja właśnie zaspojlerowałam zakończenie? Przepraszam, przykro mi nie jest.
A teraz przejdę do anty-bo(c)hatera. Niestety, ale muszę go w ten sposób opisać. Jak początkowo idea młodego Illei jakoś zaintrygowała - w końcu pojawia się ktoś, kto może namieszać, o ja naiwna, tak to odczytywałam! - tak szybko okazało się, że jest on po prostu na siłę wciśnięta postacią, która miała odpowiadać królowi z pierwotnej trylogii. Co więcej, kiedy nasza główna bohaterka tupie nóżką, bo się jej nie podoba to, co ten wyprawia, ten staje się "tym złym" w sposób tak absurdalny, że aż śmieszny. Nasz "carny harakter" jest po prostu zapełnieniem tła, pokazaniem niejako, że w Illei, poza murami zamku wciąż się źle dzieje. Nie bójcie się jednak, nasza dzielna Kapitan Eadlyn Królowa Illei! ma na to sposób. Nie pytajcie, jaki. Ma.
Kolejnym problemem są - a jakżeby inaczej - postacie. Wszyscy są piękni, mężczyźni przystojni, kobiety wspaniałe. Nikt nie ma wad (nie licząc blizn, ale przecież, to było wyjaśnione, prawda!) i w ogóle, och, ach. Poza Eadlyn, która wkurzała mnie niemiłosiernie swoją postawą, to ciężko powiedzieć cokolwiek o reszcie osób. Płasko. Płasko jak papier. Do drukarki, prosto z ryzy, bo nawet toaletowy ma jakąś fakturę i wypukłość. Kompletnie mnie nie kupiła żadna z postaci, wszystkie zaś wydawały mi się zrobione na siłę i na potrzeby chwili. Tylko. Nawet nie zapamiętałam imion, choć były dość krótkie i pozornie łatwe do zapamiętania - a to świadczy chyba tylko o tym, jak kiepsko sobie autorka poradziła z faktem stworzenia postaci. Co z tego, że wszyscy są piękni i przystojni, jak nie wiem, jak wyglądają i jakie maja charaktery? Nic. Ważne, że noszą się w pięknych i olśniewających kreacjach, są piękni i młodzi i cudowni i wspaniali i same superlatywy - tylko, cholera, ja ich nie doceniam!
Okładka też nie ratuje niczego. Utrzymana w klimacie poprzednich, tak jakoś nie trafiła mi w gust. Modelka na niej wygląda tak, jakby zaraz miała po prostu pójść w cholerę, a nie zachęcać do czytania. Tudzież z miną "jestę królową" odzwierciedlała główną bohaterkę. Nie wiem.
Podsumowując? "Korona", jako zwieńczenie serii "Rywalek" okazała się być bardzo, bardzo słabą pozycją. Śmiało można było zawęzić całość w jeden tom, a wręcz po prostu nie wydawać tego. Odcinanie kuponów od sławy i nabijanie portfela autorki - tylko w zasadzie. Nic nie wnoszące i słabe postacie, kiepska główna bohaterka, która wzbudza niechęć, i sytuacje, które były absurdalne? Tylko w "Koronie"! Ja osobiście nie polecam nikomu, ale jeśli się innym osobom podobało... cóż. Musicie sobie wyrobić opinię sami! ;)
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Zanim cokolwiek o książce, to powiem tylko tyle, że to najsłabsza cześć cyklu. Najsłabsza. Z. Wszystkich. Książek. Serii. Rywalek. Dziękuję, możemy przejść dalej.
A ja nie żartuję. Korona okazała się być bardzo słabiutkimi próbami odcinania kuponu od sławy, a Kiera Cass najzwyczajniej w świecie przeszła siebie i stanęła obok. "Selekcja" spokojnie mogła być trzytomowa, ale... po co! Wszak kasa sama się nie nabije... Chcecie wiedzieć, dlaczego tak złorzeczę? Zapraszam dalej!
Eadlyn jest księżniczką po przejściach. Jej matka, America - ta sama, która wygrała poprzednie Eliminacje,jest po zawale serca, brat wyjechał do Francji, by poślubić "w wielkiej tajemnicy" swoją ukochaną księżniczkę, Illea mimo wszystko, wciąż przeżywa podział na klasy, a ona sama jest zakochana - ale nie w tym kandydacie, co trzeba. Do tego dochodzi problem bycia królową. Nie ma co, masa problemów jak na niespełna dwudziestolatkę! Na szczęście, wszystko układa się dobrze, bo co to za bajka, w której nie ma złego "harakteru" (celowo zapisane błędnie, później wyjaśnię czemu), król i królowa błogosławią wybór
Tak w skrócie w zasadzie można opisać wydarzenia z "Korony". Piękna ale płytka jak łyżka stołowa bajka o rozpieszczonej do bólu księżniczce, która staje się królową, dokonuje wyboru i żyje sobie długo i szczęśliwie. Pozornie więc nie ma nic do czepiania się. Właśnie: pozornie. Bo jak się nad wszystkim zastanowić, całość jest tak kiepska i tak płaska, że spokojnie można było ją zrobić w jednym tomie, jako dodatek do podstawowej trylogii - tak samo jak zrobiono to w wypadku "Księcia i Gwardzisty" czy "Królowej i Faworytki". Też widać by było, że chodzi o kasę, ale przynajmniej autorka by się nie wygłupiła. Bo - nie ukrywajmy, wygłupiła się.
Zacznijmy może od instytucji władzy. Tu, gdy obserwowałam zachowanie Eadlyn, zastanawiałam się, czy już wręczyć jej takiego dużego, kolorowego lizaka, czy za chwilę. Bo zachowywała się jak rozpieszczony bachor, rozkazujący dorosłym. Absolutnie nic z rządzeniem nie miało to wspólnego, bardziej było to pokazówką "wiem, że nie wiem, jak się rządzi, ale i tak będę rządzić, bo tak kazała mi autorka". Nic, kompletnie nic z tych "rządów" i scen w gabinecie nie trafiło do mnie. Bardziej przypominało mi to raczej zabawę lalkami. Bardzo kiepsko. Na siłę zorganizowanie "panelu dyskusyjnego" też było marną imitacją tego, jak to być powinno zorganizowane i jak winno wyglądać - odniosłam wrażenie, że autorka kompletnie nie wie, jak się za to zabrać wszystko, ale pokaże, bo "to powinno być" przecież! Ehhh. I nie tylko kwestie władzy, ale i wątki poboczne były podobnie schematyczne i płaskie, kompletnie pozbawione głębszego sensu i wciskane na siłę, byle tylko zapełnić strony. A najbardziej - do tej pory - intryguje mnie kwestia, czemu tak bardzo ukrywano przed Eadlyn historię Eliminacji jej rodziców? Po co? Jak już i tak Maxon zdecydował się łaskawie opowiedzieć jej o swoich bliznach i "okrutnym i złym dziadku" to było to tak naciągane i tak wmuszone, że prawie padłam. Do tej chwili mam niesmak i wrażenie, że to wszystko było na siłę. Powtarzam się, prawda? Przepraszam, ale... no takie mam odczucia, no!
Kwestia romansu. Wydawać się może, że nie ma nic banalniejszego, niż książka z romansem w tle. Albo książka, w której romans/miłość/wybory miłosne będą stanowić podstawową kanwę. Ale - po raz kolejny - autorka funduje nam flaki z olejem, nudę i płytkość. "Kocham ich wszystkich, ale tylko jednego kocham najbardziej!" - że co ja proszę...? No niestety, ale tak to odbierałam. Dość kiepsko, dość płytko. Wątek miłosny, kiedy się w końcu pojawił, przypominał mi rozterki nie prawie dwudziestoletniej panny, ale piętnastolatki. Im dalej w las, tym więcej drzew. I gorzej, a nie lepiej. Ok! Przyznaję, że wątek z Kile'm (jakkolwiek to nie brzmi absurdalnie, zachowałam pisownię z książki) pod koniec został rozwiązany w sposób całkiem... do zaakceptowania, ale oczywiście, nasza główna bohaterka wciąż musi pokazać, że "jest królową" (tak samo, jak w momencie pisania listu do wujka - niby prosi o przysługę, ale "jest jego królową", więc... fuck logick!). Więc jak sam pomysł z odesłaniem go był dobry, tak rozwinięcie całości znów było czystą farsą. Jedyny plus tych "romansideł", jaki odnotowałam? Bardzo krótki wątek dotyczący... homoseksualności. Wiem, że robi się to ostatnio tematem w książkach bardzo modnym, ale często wręcz na siłę się go wciska. Tu tylko "muśnięto" tą kwestię, w wypowiedziach tylko jednego, pobocznego bohatera. Przyznaję - to akurat uznałam za plus, takie zaakcentowanie tej kwestii. Niejako przemycono tu kwestię takiego zachowania (mnie osobiście to nie przeszkadza, każdy kocha kogo chce, byle nie było to "na moich oczach"), bez wciskania na siłę, jak zrobiono to choćby w cyklu "Dary Anioła"... gdzie po prostu mnie to zniesmaczyło. No, mniejsza z tym.
Wybór naszej królowej na "ukochanego" też jest prosty do odczytania i nie pomyliłam się, gdy w "Następczyni" pojawiły się pierwsze wskazówki. Wręcz czułam się rozczarowana, że tak długo to wszystko trwało. Ale, rzecz jasna, trwać musiało i musiało być ukrywane, bo przecież - ona, królowa, i on, zwykły i szary nie-uczestnik Eliminacji, tylko tłum... czy ja właśnie zaspojlerowałam zakończenie? Przepraszam, przykro mi nie jest.
A teraz przejdę do anty-bo(c)hatera. Niestety, ale muszę go w ten sposób opisać. Jak początkowo idea młodego Illei jakoś zaintrygowała - w końcu pojawia się ktoś, kto może namieszać, o ja naiwna, tak to odczytywałam! - tak szybko okazało się, że jest on po prostu na siłę wciśnięta postacią, która miała odpowiadać królowi z pierwotnej trylogii. Co więcej, kiedy nasza główna bohaterka tupie nóżką, bo się jej nie podoba to, co ten wyprawia, ten staje się "tym złym" w sposób tak absurdalny, że aż śmieszny. Nasz "carny harakter" jest po prostu zapełnieniem tła, pokazaniem niejako, że w Illei, poza murami zamku wciąż się źle dzieje. Nie bójcie się jednak, nasza dzielna Kapitan Eadlyn Królowa Illei! ma na to sposób. Nie pytajcie, jaki. Ma.
Kolejnym problemem są - a jakżeby inaczej - postacie. Wszyscy są piękni, mężczyźni przystojni, kobiety wspaniałe. Nikt nie ma wad (nie licząc blizn, ale przecież, to było wyjaśnione, prawda!) i w ogóle, och, ach. Poza Eadlyn, która wkurzała mnie niemiłosiernie swoją postawą, to ciężko powiedzieć cokolwiek o reszcie osób. Płasko. Płasko jak papier. Do drukarki, prosto z ryzy, bo nawet toaletowy ma jakąś fakturę i wypukłość. Kompletnie mnie nie kupiła żadna z postaci, wszystkie zaś wydawały mi się zrobione na siłę i na potrzeby chwili. Tylko. Nawet nie zapamiętałam imion, choć były dość krótkie i pozornie łatwe do zapamiętania - a to świadczy chyba tylko o tym, jak kiepsko sobie autorka poradziła z faktem stworzenia postaci. Co z tego, że wszyscy są piękni i przystojni, jak nie wiem, jak wyglądają i jakie maja charaktery? Nic. Ważne, że noszą się w pięknych i olśniewających kreacjach, są piękni i młodzi i cudowni i wspaniali i same superlatywy - tylko, cholera, ja ich nie doceniam!
Okładka też nie ratuje niczego. Utrzymana w klimacie poprzednich, tak jakoś nie trafiła mi w gust. Modelka na niej wygląda tak, jakby zaraz miała po prostu pójść w cholerę, a nie zachęcać do czytania. Tudzież z miną "jestę królową" odzwierciedlała główną bohaterkę. Nie wiem.
Podsumowując? "Korona", jako zwieńczenie serii "Rywalek" okazała się być bardzo, bardzo słabą pozycją. Śmiało można było zawęzić całość w jeden tom, a wręcz po prostu nie wydawać tego. Odcinanie kuponów od sławy i nabijanie portfela autorki - tylko w zasadzie. Nic nie wnoszące i słabe postacie, kiepska główna bohaterka, która wzbudza niechęć, i sytuacje, które były absurdalne? Tylko w "Koronie"! Ja osobiście nie polecam nikomu, ale jeśli się innym osobom podobało... cóż. Musicie sobie wyrobić opinię sami! ;)
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz