O
trzech facetach szukających kota w Teksasie
Drogi
Panie Doktorze.
Zupełnie
nie wiem, po co mam pisać te listy i czemu ten pomysł kosztował
mnie trzysta pięćdziesiąt dolarów, uznajmy jednak, że to Pan
jest specjalistą, a ja tylko skromnym pisarzem, który o
psychoterapii wie tyle, że Freud trochę za dużo czasu poświęcał
penisom.
Odpowiadając
na pytanie, które zadał mi Pan w czasie naszego ostatniego
spotkania: tak, Amy nadal mnie nienawidzi, tak, wydawca nadal wymaga
ode mnie chodzenia po wodzie i wskrzeszania umarłych, a Åke nadal
nie rozumie, czemu siedzę przed laptopem, zamiast oglądać z nim
Pulp
Fiction.
Innymi słowy, polecana przez Pana zmiana nastawienia na bardziej
optymistyczne sprawiła głównie, że wszyscy dookoła zaczęli
podejrzewać, że jestem a. pijany, b. naćpany, c. znowu oglądałem
Vicky
Cristina Barcelona
i znalazłem się na tym etapie, w którym pragnę wyjechać do
Europy, poznać przypadkiem jakiegoś Javiera Bardema i uprawiać z
nim dziki seks na molo. Nie wiem, czy chodziło Panu o akurat taką
reakcję i czy można uznać to za poprawę.
Na
kolejną wizytę stawię się jednak punktualnie, obiecuję.
Z
poszanowaniem
Harvey
Dissenter
/notka
do siebie: wytrzeźwieć i wykreślić to o Bardemie, bo konował
znowu sobie zażyczy podwyżki za pracę w warunkach mocno
konsternujących/
Rzecz
jasna, spóźniłem się.
To
akurat nie było niczym zaskakującym – przez wszystkie lata
studiów najbardziej bałem się stałej, monotonnej pracy i
wstawania o szóstej rano w każdy dzień roboczy. Był to jeden z
głównych czynników sprawiających, że wziąłem się za pisanie.
Inni pisarze mówią o wenie i powołaniu – ja w sytuacji, gdy nie
mogłem pisać, zazwyczaj myślałem o pracy w callcenter. W
rezultacie przez całe życie miałem problem z umawianiem się na
konkretną godzinę. Niestety, to tłumaczenie wyraźnie nie
przypadło do gustu doktorowi Akermanowi, bo jak zwykle spojrzał na
mnie wzrokiem mówiącym: ,,I tak naliczam od ustalonej godziny".
Tu
należy zrobić przerwę na przedstawienie osoby doktora. Otóż był
on Anglikiem, przy czym prócz typowych wad tej nacji (jak na
przykład mówienie w sposób sugerujący paraliż części gardła
oraz przekonanie, że Benedicta Cumberbatcha należy wypuszczać na
plan zdjęciowy bez torby na głowę) był irytującym pedantem
— wyglądał
jak skrzyżowanie Stephena Colberta z C3PO i zwracał się do mnie
per ,,drogi panie", gdy akurat chciał mi przekazać jakąś
mądrość życiową. Prócz tego rozmawiało się z nim dobrze,
rzadko przerywał, a przez to, że palił e-papierosy z podejrzaną
zawartością, cały jego gabinet pachniał migdałami. Możliwe, że
zaciągał się cyjanowodorem, wiadomo, psychiatrów nawet w piekle
nie chcą.
W
każdym razie teraz też spojrzał na mnie tym swoim wzrokiem,
zaznaczył coś piórkiem na tablecie, powitał się uprzejmie i
wskazał mi fotel. Zanim poszedłem na terapię, myślałem, że
takie rzeczy załatwia się na kozetkach, jednak nie: do mentalnego
wyflaczania się służył sfatygowany, czerwony fotel z zagłębieniem
tam, gdzie setki pacjentów siadało i mówiło, co im leży na
sercu.
Siadłem
na tym fotelu i spojrzałem na doktora wyczekująco. Zwykle to on
zaczynał.
–
Drogi panie – powiedział, a to nie zwiastowało niczego dobrego. –
Przez poprzednie dziesięć wizyt zauważyłem, że ma pan
niepokojącą skłonność do niezbyt przystojnego krążenia wokół
tematu i omijania meritum sprawy. Znam historię pana życia. Wiem,
na jaką partię głosuje pana ciotka Ruth, skąd wziął pan swojego
kota, jakie studia pan skończył i jaki smak Pop Tarts jest pana
ulubionym. I przez ten cały czas zastanawiam się nad jednym: co pan
pomijał? Ponieważ w pewnym momencie w tym wszystkim robią się
dziury. Ujmę sprawę jasno: nie mogę panu pomóc, jeśli nie wiem,
na czym polega problem.
Milczałem,
a fotel nagle zrobił się jakiś taki mniej wygodny. Nawet nie wiem,
co mnie bardziej uraziło – to, że Akerman nagle zaczął mówić
z sensem, czy to, że najwyraźniej przez poprzednie dziesięć razy
pobierał ode mnie grube pieniądze za nic.
–
Problem jest taki, że ostatnio ciężko mi się pisze –
wytłumaczyłem.
O
to w zasadzie rozbijała się cała psychoterapia. Po rozwodzie z Amy
nie napisałem niczego, spokojnie dryfując na grantach z gościnnych
wykładów i praw do ekranizacji jednej ze wcześniejszych książek.
Przez całe wieczory myślałem o tym, że jeśli nic nie napiszę,
wyląduję na słuchawie, ciągle odkładając pracę do świętego
nigdy, ciągle wysłuchując jęczenia i błagań wydawcy, abym się
za siebie jakoś wziął. I nic, przez trzy lata napisałem jedno
słabe opowiadanie i wprowadziłem poprawki do scenariusza filmu
Robowampiry
kontra zombie.
Cholera wie, co jest bardziej upokarzające.
Akerman
wyglądał na zasępionego. Pociągnął długo e-papierosa i
wypuścił olbrzymią chmurę paskudnie żółtej pary.
–
Myślę, że to nie oddaje skali problemu – zauważył. –
Ostatnio w ogóle pan nie pisze. Jest pan, drogi panie...
...ałć,
robi to już drugi raz w czasie dyskusji, zaczyna być poważnie...
–
...w końcowym stadium kryzysu wieku średniego. Proszę nie
przerywać. Miał pan dość dotychczasowego życia, rzucił pan
żonę, przeprowadził się na drugi koniec kraju, zerwał większość
znajomości, wymienił iguanę na kota i, tak przy okazji, zrywając
ze wszystkim, zerwał pan, panie Dissenter, z chęcią pisania
zarobkowego. Ma pan dwa rozwiązania – albo próbować przywrócić
stan początkowy, albo znaleźć sobie inną pracę.
Prawdopodobnie,
gdy tylko doktor spojrzał na mnie, wiedział, która opcja wchodzi w
grę.
–
Nie rzucę pracy. I lubię swoje nowe życie – zaprotestowałem.
Przez te trzy lata udało mi się poczynić pewne postępy, podczas
gdy przez poprzednie dwadzieścia trwałem w stagnacji. Rozumiecie,
wpadłem w pułapkę zwykłego życia: ślub na ostatnim roku studiów
z dziewczyną z Jersey, dom kupiony przez jej bogatą, acz paskudną
ciotkę, którą przez to musiałem znosić przez kolejne dekady,
książki produkowane taśmowo niczym mordercy w serialach
kryminalnych, dwoje dzieci. Czasami szaleństwo, jak na przykład
kupienie wielkiej jaszczurki zamiast labradora. I jak zazwyczaj bywa
w takich sytuacjach, Amy odkryła, że nienawidzi we mnie tego, że
nie odróżniam sztuki nowoczesnej od stelażu pozostawionego przez
murarzy na przerwie, ja odkryłem, że nienawidzę, jak ona rzuca
komentarzami na temat spłaszczania tyłka przed komputerem. Później
mieliśmy siebie dość na tyle, że ona mnie puściła kantem z
pastorem, ja ją puściłem kantem ze znajomym krytykiem literackim.
W rezultacie moja katolicka rodzina nienawidzi jej za tego pastora,
jej rodzina „popieramy TEA
Party
od czasów drugiego zlodowacenia” nienawidzi mnie za tego krytyka,
null, koniec. Ona zabrała dzieci, ja się przeprowadziłem, poznałem
szwedzkiego byłego wrestlingowca, wziąłem z nim ślub i całkiem
dobrze by mi się żyło, gdybym przy okazji był w stanie napisać
jakąś książkę. Nie byłem.
Meritum
problemu.
–
Nie chodzi o to, aby wracał pan do stanu, który uznawał pan za
niezadowalający. Jednak wydaje mi się, że zbyt szybko pan, drogi
panie Dissenter, zakończył pewne sprawy – paplał Akerman. –
Może w tym tkwi problem. Może właśnie o to chodzi. Może powinien
pan pogodzić stare życie z nowym życiem.
–
Panie Akerman – zacząłem w podobnym tonie. – Niektóre rzeczy
są nie do pogodzenia.
–
Harveyu, wszystko da się pogodzić.
–
Nie. Stephenie.
Przez
moment patrzyliśmy na siebie. Cokolwiek bym zrobił, on i tak
górował nade mną. Miał w kieszeni moje pieniądze i ten fakt był
niezmienny niezależnie od tego, ile sentencji w stylu Paulo Coelho
jeszcze rzuci.
Wiadome
także było, że tego dnia już nie dojdziemy do żadnych sensownych
wniosków.
Drogi
Panie Doktorze.
Stephenie.
Przemyślałem Pana spostrzeżenia i, chociaż wydają się one
bardziej szalone niż wypowiedzi Davida Ike'a, i tak nie mam nic do
stracenia. Åke cieszy się, że pozna moją rodzinę –
może jego Pan też zaprosi na terapię? Bo to objaw wybitnie
patologiczny.
Zabieramy
ze sobą Hannibalka, mając nadzieję, że to on odwróci uwagę od
nas. Mówię Panu, gdyby zabawy tego kota znalazły się na Youtubie,
przyjechałaby do nas cała brygada antyterrorystyczna. W zasadzie
wydaje mi się, że konkretny cel sprawił, że poprawił mi się
humor. Chociaż nadal cierpię na odwrócony syndrom króla Midasa –
absolutnie wszystko, czego dotknę, zamienia się w gówno –
nie jest tak źle, jak ostatnio. Napisałem całe dwie strony i
pokazałem Åke, a on stwierdził, że nie powinienem powiększać
czcionki tylko po to, aby tekst wydawał się dłuższy.
Mam
nadzieję, że podoba mu się sypianie na wycieraczce.
Pozdrawiam
serdecznie.
Harvey
Dissenter
Oczywiście,
największy problem mieliśmy ze wpakowaniem kota do transportera.
Hannibal
był kotem, którego próżno szukać w internecie. Ważył dobre
czternaście funtów i w zasadzie nie nikt nie wiedział, czy ma w
sobie coś z persa, czy dostał kiedyś drzwiami w nos i mu zostało.
Imię otrzymał po tym, jak próbował skonsumować kotkę sąsiadki
i nie udało mu się tylko dlatego, że rzeczona sąsiadka ma wprawę
w rzucaniu cegłami.
Braliśmy
go w ramach asekuracji. Trzymał go, jak zwykle, Åke – głównie
dlatego, że był ode mnie o piętnaście centymetrów wyższy, był
byłym wrestlingowcem i nie kierował, co w teorii oznaczało, że
miał jakieś szanse przeżycia w zderzeniu z furią Hannibala.
Niestety, był wyraźnie również lekkomyślny, ponieważ po wejściu
do minivana postawił transporter na tylnym siedzeniu, tuż obok
lodówki.
–
Wścieknie się – poinformowałem go, odpalając samochód.
Ustaliłem,
że żadna psychoterapia nie zmusi mnie do zbliżenia się do byłej
żony, pozostała mi więc jedynie moja własna rodzina, która nie
do końca akceptowała fakt, że jestem pisarzem, a nie prawnikiem,
natomiast na mój drugi ślub oddelegowała jedną osobę, podobno
metodą wyciągania najkrótszej zapałki.
Åke
obrócił
się i spojrzał na podrygujący transporter.
–
Nic mu nie będzie – odpowiedział z typowym dla siebie obcym
akcentem. – Lepiej pomyśl o tym, czy niczego nie zapomnieliśmy
zapakować. Zamknąłeś garaż?
–
Zamknąłem.
–
Kiedy ostatnio robiłeś przegląd w samochodzie?
–
Dwa miesiące temu – odpowiadałem automatycznie, myśląc o tym,
co by powiedzieli o tej rozmowie ci wszyscy politycy od gejów
uprawiających dziki seks z piórkami w tyłkach. Podejrzewam, że
większość jeszcze nie zauważyła, że w większości związków
dziki seks występuje w dwóch procentach, a dziewięćdziesiąt
osiem zajmuje zamykanie garażu, wynoszenie śmieci, płacenie
rachunków i użeranie się z kotem-mordercą.
–
Mam czekoladki dla twojej matki i whisky dla ojca – poinformował
mnie Åke.
–
Bardzo przewidująco, ale wręcz odwrotnie – mruknąłem.
Z
jakiegoś powodu ja, sławny pisarz lat czterdzieści osiem, dwoje
dzieci, dwa związki małżeńskie i domek w Europie, czułem
niepokój na myśl o spotkaniu z rodzicami, zwłaszcza że
rozmawiałem w tej sprawie tylko z bardzo powściągliwym ojcem.
Uznałem jednak, że poniosę to poświęcenie na rzecz wskrzeszenia
weny.
Podróż
była długa i męcząca – kot z tyłu fuczał tak, że chwilami
zagłuszał radio, Åke z typowym dla niego stoicyzmem odłączył
się od świata, zdradliwie wyciągając książkę konkurencji.
Granice stanów poznawaliśmy, jak zawsze, po jakości dróg, które
wraz z posuwaniem się na południe stawały się coraz bardziej
wyboiste, a przy wjeździe do Teksasu zarzuciło nami tak, że
przywiodło mi to wiele nostalgicznych wspomnień z przeszłości.
Dom. Wielkie nic pośrodku jeszcze większego niczego. Nie wierzcie
serialom z Chuckiem Norrisem – najgorsze, co może was tutaj
spotkać, to jakiś wariat ze strzelbą, który was zastrzeli, jeśli
wejdziecie na jego posiadłość.
Gdy
wreszcie podróż dobiegła końca, powitał nas... no cóż, wariat
ze strzelbą.
Nie
zrozumcie mnie źle – mój ojciec zdecydowanie nie był człowiekiem
specjalnie gwałtownym, czy, co gorsza, niebezpiecznym, jednak jego
autorytaryzm w domowych rządach sprawiłby prawdopodobnie, że
Władimir Putin stanąłby w kącie i przepraszał za naniesienie
brudu na butach. Oczywiście, jeśli akurat by nas odwiedził. Poza
tym tatko prezentował się dość specyficznie, co było zasługą
tego, że od kiedy w wieku dwudziestu lat zauważył, że siwieje,
farbował sobie włosy na czarno. I nie przestał, nawet gdy zostały
mu smętne strzępki za uszami. Innymi słowy, obraz farbowanego,
krępego gościa pod osiemdziesiątkę w drelichach i ze strzelbą
mógł wywoływać niekoniecznie pożądane uczucia. U mnie na
przykład wywoływał wrażenie, że znowu mam piętnaście lat i
zostałem przyłapany na doklejaniu do ciał modelek z pornogazety
głów wokalistek Abby.
–
To robimy tak – szepnąłem. – Ty odbezpieczasz kota, a ja,
korzystając z masakry, rozpędzam gruchota do dwustu mil i...
–
Harvey, dorośnij – westchnął Åke, który sam, będąc po
trzydziestce, czytał komiksy o superbohaterach, nosił złote
kolczyki i miał wytatuowany nad pośladkiem napis „AMSTERDAM”,
cholerny hipokryta.
Wyszedł z samochodu. Przez chwilę nawet spodziewałem się usłyszeć
strzały. Nic takiego nie nastąpiło, wobec tego z ciężkim sercem
ruszyłem w stronę otwartej bramy wjazdowej. Po zaparkowaniu nie
zostało mi nic innego, jak być dzielnym, zapomnieć o bólu i
wysiąść. Ojciec natychmiast ruszył w moim kierunku, strzelba
podskakiwała przy każdym kroku.
–
Trzy lata! – ryknął w moją stronę. – Trzy cholerne lata nie
przyjeżdżałeś do swojej matki, a teraz wpadasz jakby nigdy nic...
Åke, który akurat chciał podejść, stanął skonsternowany.
–
...i jestem pewien, absolutnie pewien, że przepiłeś wszystko, co
ci dali za te twoje bazgroły i nie licz na więcej, bo ani ja, ani
Patricia nie mamy zamiaru dłużej tego tolerować. Daliśmy ci wolną
rękę, gdy brałeś za żonę tę nieokrzesaną dziewczynę, chociaż
jej rodzina nie dołożyła się do ślubu i...
Trzymany
przeze mnie transporter z kotem drżał niczym pracująca piła
spalinowa.
–
...i ciotka Ruth nawet nie wiedziała, jak to wytłumaczyć gościom,
ale coś takiego? – Szybkie machnięcie strzelbą w stronę Åke,
do którego właśnie chyba dochodziło, że wcale nie przesadzałem,
opowiadając o swojej rodzinie.
–
Tato, błagam...
–
Na litość boską! On jest LUTERIANINEM!
Jeśli
Åke chciał coś powiedzieć – a wyglądał tak, jakby chciał –
teraz mu przeszło. Ojciec odwrócił się na pięcie, spojrzał na
niego spode łba i, wyciągając palec, fuknął:
–
Panu nie mam nic do dodania. To sprawa rodzinna i będzie
rozstrzygana w gronie rodziny. Ale moja żona pewnie zada kilka
pytań.
Mój
biedny mąż spojrzał na mnie pytająco, zastanawiając się
zapewne, która odpowiedź nie poskutkuje odstrzeleniem nóg przy
samej dupie. W końcu najwyraźniej zdecydował się na najbardziej
dyplomatyczną, jaka mu przyszła do głowy.
–
Oczywiście.
Wziąłem
głęboki oddech. Coś mi się wydawało, że już nie byliśmy w
Kansas.
Drogi
Stephenie,
Pytałeś
mnie o relacje rodzinne. Zasadniczo nie jest to temat, na który
lubię pisać –
krytycy często mi zarzucają brak wprawy w opisywaniu więzi
międzyludzkich, tj. że są one do dupy. Jest w tym trochę prawdy.
Zasadniczo relacje w mojej rodzinie dzielą się na drewniane niczym
gra Daniela Craiga i irytująco nachalne jak komary nad jeziorem.
Wszystko, co tyczy się moich rodziców, jest właśnie zbytnio
nachalne –
największą frajdę zrobiłoby im zorganizowanie takiego programu
jak w Truman
Show,
aby mogli w dowolnej chwili przejrzeć, przeanalizować i
zakwalifikować każdy cholerny moment mojego życia, bym przypadkiem
nie zrobił czegoś, co mogłoby być głupie, nielegalne,
niemoralne, albo –
co gorsza –
co by się im nie podobało. Mój drugi ślub nie spodobał im się
trzy razy. Pierwszy raz, gdy zorientowali się, że Åke to imię
męskie. Drugi, gdy ojciec odkrył, że chodzi o tego faceta w
złotych gatkach, który w dziewięćdziesiątym ósmym rzucił na
matę Undertakera w dwudziestej minucie WrestleManii.
Trzeci –
gdy matka doszła do wniosku, że Szwedzi niedostatecznie szanują
papieża. Rozumiesz więc, Stephenie, sprawa jest poważna.
Zawsze
Twój,
Harvey
D.
Sprawa
była bardzo poważna.
Moja
matka nie była osobą, która tolerowała rzeczy za mało
tradycyjne, zbyt szalone i zbyt mało katolickie – a moje
małżeństwo z Åke zdecydowanie do takich należało. Powitała
więc nas chłodno. Wiele się nie zmieniła od czasu, gdy widziałem
ją ostatnio – nadal drobna, nadal wyglądała na młodszą od taty
o co najmniej dziesięć lat i nadal z jakiegoś powodu uważała, że
moda lat osiemdziesiątych nigdy nie przeminęła i nie ma nic
dziwnego w olbrzymim tapirze.
–
Przygotowałam kolację z okazji waszych odwiedzin – powiedziała
tonem sugerującym, że mamy spodziewać się ludzkich zwłok głęboko
przyprawionych cykutą, bo tylko na to zasługujemy.
Åke
wyraźnie próbował pod naporem jej wzroku wydawać się mniejszy,
mniej przypominający zawodowego boksera i ogólnie bardziej
zwyczajny. Szło mu raczej kiepsko, więc w ramach otuchy wziąłem
go za rękę. Moja mamuśka zawsze podchodziła negatywnie do
wszystkich, których przyprowadzałem do domu: najpierw dlatego, że
koledzy mogli mnie sprowadzić na złą drogę, później –
ponieważ ja mogłem sprowadzić na złą drogę kolegów.
–
No, mamo, to jest mój mąż – poinformowałem ją oficjalnie.
–
To zależy, przez który stan akurat przejeżdżacie –
odpowiedziała mi. Sądząc po wyrazie twarzy, Åke był lekko
urażony. – Ale to nieważne. Co się stało, to się nie odstanie,
rozwód to straszna tragedia w rodzinie, a dwa rozwody? Lepiej nie
myśleć. Chociaż nie wiem, czemu przyjeżdżasz akurat teraz... a w
zasadzie: dopiero teraz.
Postawiłem
na szczerość:
–
Psychiatra mi kazał.
–
Cóż, dobre i to. Jeszcze żeby kazał ci odnosić się do rodziców
z szacunkiem. A ciebie mimo wszystkiego przepraszam za ten bałagan.
To nie jest przyjemna sytuacja i nie udawajmy, że jest inaczej.
–
Bardzo mi przykro, jeśli sprawiłem pani zawód swoją osobą –
powiedział szybko Åke, który zrozumiał, że nie zrobi już
dobrego pierwszego wrażenia, postawił więc na drugie i trzecie. –
Mogę pomóc przy nakrywaniu stołu.
Mamuśka
wyraźnie się zastanawiała.
–
Ale żadnego rzucania o podłogę? Na tym nagraniu z panem, co
pokazywał mi je mój mąż, było dużo rzucania o podłogę...
–
Zaświadczam, że z tym akurat skończyłem – odparł Åke
poważnie, a mama spojrzała na niego podejrzliwie, jakby spodziewała
się nie tylko rzucania o podłogę, ale także palenia wiosek i
gwałcenia dziewic.
Przy
stole rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Mama pytała, co akurat
piszę, a że duma nie pozwalała mi opowiedzieć prawdy, plotłem
głównie jakieś bzdury o problemach w wydawnictwie. Było to
zapewne tak nieskładne i niezrozumiałe, że w końcu odpuściła i
zorientowała się, że teraz nie pozostało jej nic innego, jak
zapytać o coś drugiego gościa.
–
A pan czym się zajmuje?
–
Jestem psychologiem – odpowiedział Åke zgodnie z prawdą. –
Prowadzę też cykl wykładów o literaturze modernistycznej.
Wręcz
było słychać, jak światopogląd mojej matki upada na podłogę i
toczy się pod szafę. W jej mniemaniu nikt wyglądający... no, jak
emerytowany wrestlingowiec nie mógł się zajmować czymś tak
delikatnym i trudnym do zrozumienia. Powiem nawet, że ja, będąc
zwyczajnym pisarzem bestsellerów, mając pięćdziesiąt milionów
sprzedanych egzemplarzy i jeden film z Robertem Downeyem w roli
głównej, nie mógłbym zajmować się literaturą modernistyczną.
Szczerze
powiedziawszy, głównie dlatego, że uważałem ją za koszmarnie
głupią, ale zawsze.
–
Tak? Wobec tego, co pan sądzi na temat Ullissesa?
– zapytała mamuśka, tonem „jeśli przyłapię cię na
kłamstwie, to nie Frankie wsadzi ci strzelbę w sam środek
sempiterny”.
–
Przereklamowany.
Świat
stanął w miejscu. Åke, nieświadom tego, że pewnie właśnie
podpisał na siebie wyrok, spokojnie sięgnął po wazę z zupą.
Musiałem
coś wymyślić.
–
Przepraszam na chwilę.
To,
co zaświtało mi w głowie, było może i desperackie, ale na pewno
przyniesie rezultat. Może nie pozytywny, lecz zawsze jakiś.
Wyszedłem na korytarz i spojrzałem na stojący przy wejściu
transporter.
Nieodbezpieczony
granat.
–
Hannibal, kotkukotkukotku...
Transporter
nie tyle zamiauczał, ile wydał z siebie niezidentyfikowany odgłos
świadczący o szczerej i bezgranicznej nienawiści wobec całego
świata. Ostrożnie zacząłem rozsuwać zapięcie.
Hannibal, gdy zauważył, że jest wolny, natychmiast wystrzelił
niemalże pod sufit, orbitował przez chwilę pod żyrandolem, po
czym przegrał walkę z grawitacją i wylądował na podłodze. Chyba
zrozumiał, czego od niego oczekuję – albo po prostu poczuł
zapach dziczyzny – ponieważ zaraz potem pobiegł do jadalni niczym
wielka, sunąca nad ziemią, czarna torpeda, na progu skoczył i
nagle znalazł się na środku inkrustowanego, dębowego „kupiłem
go za pięćdziesiąt dolców od Meksykanina, a on na pewno jest wart
fortunę” stołu. Tam przystanął, zwracając swój brzydki,
płaski pysk w stronę otaczających go worków na mięso, które
nazywały same siebie ludźmi.
–
Ojej! – wykrzyknęła mamusia. – Jej. Kto jest najładniejszym
kotkiem świata?
Zamarłem
razem z kotem. Czyżby...?
–
Na pewno nie Hannibalek! Jejku, skąd go wytrzasnąłeś, Harvey?
A
nie, jednak Wszechświat nie oszalał. Houston, odwołać alarm...
–
Ze śmietnika – odpowiedział za mnie Åke.
Od
kiedy wycofał się z areny, nabrał doświadczenia w radzeniu sobie
z beznadziejnymi przypadkami. W zasadzie – jeśli liczyć nasz
związek, to odbył już nawet trzyletnią praktykę, która czyniła
go praktycznie niewytrącalnym z równowagi i niezniszczalnym. Nawet
Hannibal się go trochę bał, bo gdy Åke zdzielił go swoją wielką
dłonią w grzbiet, tylko przez ułamek sekundy wyglądał, jakby
miał zamiar mu wyżreć jelita przez gardło, a potem grzecznie
zeskoczył ze stołu.
–
Niech sobie pobiega. Harvey, zamknąłeś drzwi zewnętrzne?
–
Tak, zamknąłem...
Åke
uśmiechnął się, odsłaniając garnitur białych zębów, z
których większość była porcelanowymi protezami. Mamusia również
uśmiechnęła się i rzuciła dyskretnie oraz elegancko kawałek
pieczeni kotu. Hannibal złapał ją w locie i, jak zwykle w takich
sytuacjach, udał się do jakiegoś kąta w celu konsumowania
zdobyczy. Nie wiem, czemu zawsze to robił w ukryciu. Prawdopodobnie
oszczędzało mu to czasu – mógł jeść i potem puścić pawia w
tym samym, trudno dostępnym miejscu.
–
Mówił pan o coś twórczości Joyce'a – przypomniała sobie moja
matka, gdy kot wreszcie zniknął nam z oczu.
–
Tak. Że uważam, że jest ona przereklamowana. Na studiach uczono
nas o zbawiennych skutkach przelewania strumienia świadomości na
papier, gdyż jako metoda psychologicznej ekspresji jest on niezwykle
efektywny. Nie uważam jednak, aby to samo dotyczyło się go jako
zabiegu stylistycznego. Weźmy wszystkie skojarzenia, na wszystkich
możliwych poziomach, które pojawiają się w ludzkich głowach.
Większość z nich, nie dość, że ukryta w podświadomości i
przebijająca się tylko cząstkowo, będzie zupełnie niezrozumiała
dla kogokolwiek poza człowiekiem, do którego one należą. A to
sprawia, że jako zabieg stylistyczny jest on nie dość, że
niejasny, to jeszcze stanowczo zbyt nudny z punktu widzenia
czytelnika. Jeśli dodać do tego trudy psychologicznej
interpretacji...
–
Przepraszam, kochanie, ale ja tu piszę książki – przerwałem.
–
Już nie piszesz.
Optimusie
Prime'ie, co za dupek.
–
W każdym razie, interpretacja zależy od...
Matka
wpatrywała się w niego jak urzeczona. Gdy była młodą dziewczyną,
dużo czytała, ale nie udało jej się pójść na studia. Zawsze
imponowała jej erudycja. O ile nadal wyraźnie podchodziła z
dystansem w kwestii jakichś podejrzanych Szwedów w JEJ jadalni, tak
wyglądało na to, zaakceptuje nawet Jabbę the Hutta, o ile będzie
znał się na literaturze. Chwała Joyce'owi i jego modernistycznym
popłuczynom.
Z
ojcem zdecydowanie nie miało pójść tak łatwo. Przez cały
posiłek głównie siedział i, sądząc po minie, żałował, że
żona nie dała mu trzymać strzelby przy stole.
–
Harvey, czemu wypuściłeś kota? I czemu nie zostawiłeś go komuś
do opieki? – zapytała mama z wyrzutem.
–
Bo jeszcze nie jego pora karmienia. A tak w ogóle, to niech sobie
pochodzi po domu, wszystko jest pozamykane...
Od
tej pory posiłek przebiegał już mniej konfliktowo i stanowczo
atmosfera się trochę oczyściła. Oczywiście, oznaczało to nie
dość, że pół godziny słuchania wywodów o Joyce'ie, to jeszcze
tolerowanie Hannibala na wolności, ale w gruncie rzeczy w końcu
oznaczało to jeden zero dla naszej drużyny. Mama jednak postanowiła
pozwolić sobie na rzut karny.
–
I jeszcze jedno pytanie, niezwiązane z tematem. Chciałam tylko
zapytać... – Krótki wdech. – ...co pan sądzi na temat
pontyfikatu Jana Pawła II. Bo ja z mężem, prawdę mówiąc, w roku
osiemdziesiątym piątym na pielgrzymce...
Przymknąłem
oczy. No to się wkopaliśmy.
Åke jednak spokojnie wysłuchał całej opowieści do końca i
dopiero wtedy wtrącił:
–
Mam nadzieję, że beatyfikacja będzie trwała jak najkrócej się
da.
Mama
uśmiechnęła się i nałożyła mu więcej puddingu.
Stephenie.
Tak,
przyznaję się, przygarnięcie Hannibala najprawdopodobniej jest
oznaką mojego ukrytego masochizmu i skłonności karania się za
zaprzestanie działalności zarobkowej. Co jednak powinienem robić,
skoro to kocisko wracało i wracało? Gdybym był zwolennikiem
przesadnego determinizmu, powiedziałbym, że istnienie tego kota to
dowód na to, że Bóg mnie nienawidzi. Ale nie mam, więc Hannibal
jest po prostu bardzo brzydkim, bardzo wrednym i bardzo szalonym
kotem.
W
zasadzie to Åke nie chciał go brać, bo kłaczy się, śmierdzi i
robi za sofą. Ale ja mu na to: ale po co komu kot, który nie
kłaczy, nie śmierdzi i nie bełta za meblami? Nie możemy mieć
dzieci (zresztą, ja już swój obowiązek obywatelski w tym zakresie
wykonałem), weźmy chociaż kota, bo nam się te meble nigdy nie
zepsują, podłoga nie pobrudzi i ogólnie tak smutno.
Tak,
byłem wtedy bardzo pijany.
Ale
nie zmienia to faktu, że już się przyzwyczaiłem do tego
wszystkiego.
Harvey
Kocur
jednak wylazł.
A
tam – wylazł. Przeteleportował się najprawdopodobniej, bo
absolutnie wszystkie drzwi były zamknięte, okna były zamknięte,
piwnica – zaryglowana, strych – nieotwierany od lat. Jednak
zielone ślipia świeciły na nas ewidentnie zza okna w jadalni. A że
już zdążyło się ściemnić, to świeciły bardzo. Åke poderwał
się natychmiast i to był błąd, ponieważ oczy zniknęły, a na
zewnątrz tylko ciemność.
–
Szlag. Harvey, czemu puszczałeś tego kota?
–
Bo jakbym go nie puścił, to by w nocy wyżarł dziurę i poodgryzał
nam głowy.
Ojciec
wstał od stołu, odzywając się prawdopodobnie po raz pierwszy od
pół godziny:
–
No to co? Trzeba iść szukać, nie?
Cóż
mieliśmy zrobić? Poszliśmy.
Teksas
nocą dzieli się na tę część, gdzie żyje większość ludzi (a
więc metropolie, które są zawsze oświetlone) i tę część, w
których dzieje się akcja filmów o psychopatach zabijających ludzi
młotem pneumatycznym. Tam dla odmiany zawsze jest pusto, ciemno i
człowieka dreszcz przechodzi, nawet gdy żył tu dobrych kilkanaście
lat i niby jest przyzwyczajony. Bzdura, a nie przyzwyczajony. Ja
czułem się nieswojo, wchodząc w tę pustą przestrzeń i nawet
przy braku światła mogłem stwierdzić, że Åke czuje się jeszcze
gorzej. Tylko tata posuwał się niezmordowanie na przód, świecąc
latarką po kępach traw.
–
Kicikicikici, Hannibalku – wołał Åke.
Prawdopodobieństwo,
że ten kocur zareaguje na coś takiego, było raczej znikome. Ja w
każdym razie bym spróbował czegoś w stylu „przybądź,
antychryście!”. Ku własnemu zdumieniu sam zaczynałem się
martwić. No, może nie do końca martwić – martwienie się o
Hannibala to trochę jak przejmowanie się smutnym losem Godzilli
niszczącej Tokio. Mimo wszystko jednak kocur był sam, na nieznanym
terenie...
Coś
się poruszyło. Tata przystanął i powoli skierował latarkę w
bok. Jej blask odbił się od oczu kota.
Najwyraźniej
mieliśmy sporo szczęścia.
–
Jest jeden sposób, aby upolować zwierzynę. Nie ruszać się. –
Tata wypowiedział to szeptem tak cichym, że niemalże
niesłyszalnym.
Prawa dłoń mu drgnęła, pewnie odruchowo pragnął sięgnąć po
broń. Od pięćdziesięciu lat był myśliwym i nie bardzo
dochodziło do niego, że już pora przejść na emeryturę. Kiedyś
to stanowiło jego główne zajęcie, chociaż z wykształcenia był
weterynarzem. Parę dekad wcześniej na tych terenach te zawody tak
się nie rozbiegały – zwierzęta hodowlane potrzebowały głównie
opieki medycznej, te dzikie – stałego regulowania populacji. Teraz
mieliśmy zrobić coś pośrodku – wszyscy trzej zabraliśmy
specjalne pistolety z łagodnym środkiem uspokajającym, doskonale
świadomi, że inaczej Hannibal nie da się złapać.
Oczy
nadal tkwiły w miejscu, Åke powoli sięgnął więc po swoją broń.
Nie wiedziałem, czy umie strzelać – jeśli tak, nigdy mi się nie
chwalił.
Cóż,
okazało się, że to dlatego, ponieważ nie umiał.
–
Luteranie. – Ojciec wypluł to słowo, jakby go parzyło. –
Luteranie i Europejczycy. Luteranie, Europejczycy i geje. Nie umieją
strzelać. Co za zaskoczenie...
–
Jest ciemno, panie Dissenter.
–
Jest ciemno, a ty trzęsiesz portkami. Nie myśl, że nie widzę.
Wracajcie lepiej do domu, ja wam złapię tego kota.
Ojczulek
– uroczy facet. No zupełnie nie wiem, czemu na ostatnim spotkaniu
rodzinnym, w którym uczestniczyłem, ciotka Ruth niemalże dostała
palpitacji serca na jego widok.
–
Idziemy dalej.
–
Zawadzacie.
–
Tato, my nie mamy piętnastu lat. Obawiam się, że ja nie mam
piętnastu lat tak dawno, że nawet nie pamiętam, na czym to
polegało. Idziemy z tobą.
Chodziliśmy
więc następny cztery godziny – Åke blisko mnie, niepewny na
nieznanym gruncie, ojciec zdecydowanie dalej. Nie widzieliśmy
niczego poza własnym światłem z latarki, a po pewnym czasie
monotonia zajęcia sprawiła, że nawet tego nie byłem pewien.
Poszukiwania kota na pustkowiu nie były tym, po co tu przyjechałem.
Chciałem pisać. Miało mi pomóc. Łażenie dookoła bez sensu nie
pomaga.
–
Patrz, jest! – mruknął nagle Åke.
Aż
drgnąłem. Rzeczywiście, nasz cudowny, kochany kociak siedział
sobie spokojnie na środku jakiejś wyżłobionej przez traktor
ścieżki i się patrzył złośliwie. A niech go weźmie Micheal Bay
i umieści w najnowszej superprodukcji. W środku wybuchu.
–
Druga szansa.
Åke uniósł broń i wycelował. Stał tak bez ruchu może nawet i
dwadzieścia sekund, podczas gdy Hannibal patrzył się na nas, jakby
zaciekawiony, co zrobimy. Gdy strzelił, kocur drgnął i puścił
się biegiem do ucieczki. Zakląłem, obróciłem i się
wystrzeliłem. Padł na chwilę, ale zaraz zniknął w ciemności.
–
Przepraszam, nie umiem strzelać.
–
Prawda – odpowiedziałem. – Ale trafiłem go, więc powinien za
jakieś trzydzieści sekund paść.
Rzeczywiście
– znaleźliśmy cholerę, lecz niemalże pół mili od miejsca,
gdzie go trafiłem, i nie tyle padł, co przycupnął sobie przy
krzaku i gapił się z pełnym wyrzutu urazem, gdy pakowaliśmy go do
transportera.
–
Zadedykuję mu kolejną książkę. Hannibalowi – pół-kotu,
pół-klęsce żywiołowej.
Z
jakiegoś powodu Åke to strasznie rozśmieszyło, poklepał więc
mnie po ramieniu i mruknął:
–
Wracajmy. Nienawidzę ciemności.
Z
ojcem spotkaliśmy się piętnaście minut później, obaj zmęczeni,
ale zadowoleni, że udało nam się złapać cholerę. Oczywiście,
rano, gdy znajdziemy pawia w trudno dostępnym miejscu, powinno nam
przejść, ale teraz cieszmy się sukcesem prawdziwych mężczyzn...
a przynajmniej jednego prawdziwego mężczyzny i jednego
Europejczyka, który nie potrafił strzelać.
–
Który z was trafił? – zapytał mój ojciec, gdy wracaliśmy do
domu.
Relacje
rodzinne czy napompowanie własnego ego? Byłem znany z bycia
samolubnym dupkiem, dumny z tego i swoją dupkowatość nosiłem jak
tarczę, która chroniła mnie przed całym złem świata, a także
przed niepotrzebnymi sentymentami. Są jednak chwile, kiedy warto
odpuścić.
–
Åke – odpowiedziałem.
Tata
przez chwilę milczał.
–
Może więc będą z ciebie ludzie. Znaczy, w ramach możliwości.
Dopiero
rano wytłumaczyłem mężowi, że to miał być komplement i wcale
nie znaczy, że moja rodzina go nienawidzi.
No,
przynajmniej nie bardziej niż innych luteran z Europy.
Szanowny
Doktorze Akerman,
Coś
wspominał pan o życiu seksualnym –
tak, od początku wiedziałem, że w końcu dojdziemy do penisów.
Informuję więc, że ono istnieje, ma się dobrze i nie bardzo chcę
o tym rozmawiać. Najgorszą traumę seksualną przeżyłem dziesięć
lat temu, gdy w barze zarywało do mnie obkolczykowane stworzenie z
grzywką na pół twarzy. Nie jest to straszna trauma, prawdopodobnie
dlatego, że zanim do czegoś doszło, uciekłem tak szybko, że
chyba udało mi się przekroczyć drugą prędkość kosmiczną.
Jak
na mężczyznę w swoim wieku nie mam na co narzekać, oczywiście,
prócz pracy, kota, męża, kota, rodziców, kota, dalszych pociotków
i kota. Uznajmy więc, że przyczyna nie tkwi w tym, co robię w
łóżku, ewentualnie w innych miejscach, gdzie jest to dozwolone i
nie grozi mi mandat (albo kulka w łeb –
jeśli jesteśmy w Teksasie).
Z
poszanowaniem,
Harvey
–
Znowu próbujesz pisać?
–
Znowu palisz? – odciąłem się.
Åke
praktycznie od czasu studiów palił haszysz, kiedy był
zdenerwowany, a tak się składało, że wielkie, ciemne przestrzenie
go denerwowały. Zamknął więc pokój – ten sam, w którym
mieszkałem jako dziecko – na klucz, usiadł na łóżku i zaciągał
się, podczas gdy ja leżałem z laptopem na kolanach i próbowałem
pisać.
Niestety
– nadal głównie próbowałem. Zrobiłem konspekt, wypisałem
imiona i nazwy własne, ba!, nawet miałem projekty postaci
naszkicowane przez znajomego grafika. Jasna strona edytora jednak
przerażała mnie bardziej niż wszystkie pustkowia Teksasu.
–
Daj spokój, jest trzecia w nocy – mruknął Åke.
–
Chcę wiedzieć, czy pisać powieść, czy list z pogróżkami do
psychiatry, który doradził mi coś bezsensownego –
odpowiedziałem, przesuwając się, aby zrobić mu miejsce. Zamknąłem
laptopa. O tej porze byłem w stanie nawet pogodzić się, że
zostaje mi tylko praca w callcenter.
–
Spróbuj jutro.
–
Spróbuję – mruknąłem, całując go w czoło i odwracając się
plecami. O tej porze, w tych okolicznościach, myślałem głównie o
tym, że chciałbym wrócić do domu. Stare życie miało swój urok,
ale na jeden dzień. Nie chciałbym tkwić w nim więcej, niż to
było potrzebne.
–
Może spróbuj napisać coś innego.
–
Coś innego?
–
Nie wiem, komedię jakąś. O trzech facetach szukających kota w
Teksasie.
–
Naćpany jesteś.
–
Tak.
–
Wielu artystów tak robiło.
–
Tak. Chcesz się pokochać?
–
Człowieku, ja tu spałem, jak miałem dziesięć lat. Pewnych rzeczy
się nie niszczy – oburzyłem się. – A poza tym jest trzecia nad
ranem.
–
W zasadzie. Napisz coś jutro.
–
Napiszę.
Ukochany
Doktorze!
Udało
mi się coś napisać. To może nie jest powieść, a opowiadanie, i
zdecydowanie nie o tym, o czym chciałem pisać, ale to w pewnym
sensie krok naprzód. Stwierdziłbym, że zasłużył Pan na
podwyżkę, ale mógłby to Pan wziąć na serio, więc przesyłam
jedynie wyrazy szacunku.
Harvey
Dissenter
PS.
Wiem, że nie lubi pan pocztówek, ale ta jest z kotkami. Każdy lubi
kotki.
PS2.
Przepraszam, że tak krótko. Coś mnie użarło w dłoń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz