Poprzednie odcinki: klik
VI
Próbował przebić
wzrokiem niebo w bezskutecznym poszukiwaniu serca Projektu. Projektu,
którego rozmach przyćmiewał wszelkie znane mu dokonania. Projektu,
który przetrwał miliardy lat po to, by teraz wyzwalać w nim
pytanie dziecka, krótkie, proste, infantylne pytanie zawierające w
sobie gigantyczną dawkę niebezpieczeństwa i nadziei jednocześnie.
Dlaczego.
Projekt
inżynieryjny na niepojętą dla jego odbiorców skalę. On sam, jak
i wszyscy pozostali jedynie pasożytowali na dziele jego twórców,
ledwo wyobrażając sobie siły potrzebne do egzekucji całości. Ale
nie jego wielkość robiła największe wrażenie, tylko jego
idealność. Perfekcja niemalże niemożliwa przy jego skali. Zarówno
w wykonaniu, jak i we wprawieniu w ruch opracowany na te właśnie
miliardy lat zarówno pod względem kosmologicznym jak i w skali
mikro, doskonale przewidując wszelkie założenia czasowe. Ale nawet
ten Projekt jak i jego wszelkie pozostałości kiedyś zostaną
usunięte w obłoku czerwonego olbrzyma, którego ślad z kolei
rozmyje się pozostawiając jako jedynego świadka zbrodni białego
karła, jakowy nigdy nie dostanie nawet szansy, by stać się
supernową, by zakwitnąć jako najpiękniejsza katastrofa.
Wszystko przeminie w
ciągu kilku chwil żywotu wszechświata.
Sam
Projekt musiał być zapoczątkowany w czasach tak odległych, że te
zaginęły dawno w mroku historii. Najpewniej twórcy Projektu już
nie istnieli. A nawet jeśli, to relacja czasu od rozpoczęcia
Projektu do czasu powstania jego twórców była na tyle duża, że
przy progresywności zmian sytuowało to tychże twórców
nieporównywalnie bardziej oddalonych od samych siebie niż
paramecium caudatum
było oddalone od homo sapiens.
Który
w przeciągu mgnienia kosmicznego oka przemienił się na jego oczach
w homo sapiens iniuria.
Ten
nauczył się już go mijać, obchodzić zamiast atakować.
Nastrojenie elektromagnetyczne pozwoliło nawet na porozumiewanie się
(w obliczu wcześniejszego porzucenia komunikatorów kwantowych,
porzucenia z premedytacją w celu zachowania w otoczeniu cząstki
siebie zanim przeminie w procesach biologicznych), jednakże nie
nadużywał tego widząc, jaki lęk i przerażenie budziło. Strach
tak silny, że jedynie nasilał pierwotne instynkty i przeszkadzał w
jego misji. Zamiast tego skierował się myślą w dal, uciekając
daleko od zniszczonego, zaniedbanego ogrodu, choć na chwilę od
pracy, jaką należało włożyć w jego odnowienie, omijając
pancerz chmur i zanieczyszczeń, wybiegając poza orbitę ku celowi
poprzednich poszukiwań, dryfując falą przez przestrzeń. Kiedyś
pojmą jakie drzemią w nich możliwości, kiedyś się nauczą.
Kierował się ciągle na wschód, by tymczasem odzyskać w nich
choćby podstawy człowieczeństwa.
„Pamiętam, że
tamtego wieczoru dzieci bardzo się cieszyły. Dla nich była to
przygoda, dla nas kolejne dni chaosu i niepewności. Ale tamten
wieczór uspokoił początkowo wszystkich. Myślę, że wtedy
potrzebowaliśmy jakiegoś oddechu, odpoczynku. Kiedy spadł śnieg
każdy poczuł się lepiej, chociaż z perspektywy czasu nic to nie
zmieniało. Bo co śnieg mógł zmienić? Ale był to taki moment,
gdy o tym nie myśleliśmy, zrobiło się jaśniej, przytulniej. Nikt
też nie myślał o ostrożności ani o tym co mogło to przynieść.
Początkowo dzieci bawiły się w śniegu, łapały płatki, rzucały
się śnieżkami, lepiły bałwany. Dopiero po godzinie, dwóch,
niektóre zaczęły płakać, czuć swędzenie. Kilka godzin potem
biegaliśmy po bloku pomagając innym. Widzieliśmy przerażenie
rodziców, gdy wśród krzyków i wrzasków skóra schodziła całymi
płatami, ich bezradność i ból na widok cierpienia dzieci. Mało
kto próbował dzwonić na pogotowie. Nawet, gdyby sieci działały
to powoli zaczynałem sobie uzmysławiać, że i tak nikt by nie
przyjechał."
Przerwała czytanie by
przez chwilę skupić się na nasłuchiwaniu oddechów śpiącej pod
ścianą dwójki. Neman regularnie budziła się po nocach i dniach,
raz czy dwa urywał się jej oddech, ale tym razem oboje spało
spokojnie. Przewróciła kilka kartek dziennika znalezionego przez
Jacka.
„Przyjęliśmy z ulgą
to, że żołnierze wyszli na ulice. Po fali włamań, napadów,
kradzieży zapanował spokój. Można było bezpiecznie wyjść z
domu. Na Placu zorganizowano nawet polowy szpital dla ciężko
chorych. Tam też, na scenie pod zegarem dyndało kilkunastu
wisielców. Zapytałem jednego z żołnierzy pilnujących sceny o
nich; byli to gwałciciele i mordercy. Mimo tego makabrycznego widoku
zaczęliśmy mieć nadzieję, że będzie lepiej."
Przerzuciła kolejne
kilka stron.
„Po tych dniach
wyjechali. Widziałem z okna konwój ciężarówek, sznur różnych
bojowych pojazdów. W złotym świetle latarni cały ten konwój
zdawał się być snem, porannym majakiem. Sunął w ciszy, jakby
oderwany od wszystkiego co było wokół. Gdyby nie głuchy pomruk
przejeżdżających maszyn przegapiłbym ten widok. Nikt nie wiedział
czemu wyjechali, gdzie, co było w ciężarówkach. Poszedłem na
Plac szukając jakichkolwiek informacji, ale nawet polowy szpital był
pusty. Na scenie wisiało więcej ludzi niż poprzednio, w tym ktoś,
kogo znałem, kojarzyłem, tylko z początku nie wiedziałem skąd.
Dopiero po chwili rozpoznałem w tym człowieku żołnierza, z którym
rozmawiałem wcześniej, który pilnował sceny. Potem kolejnego i
jeszcze kilku innych.“
Ostrożnie
przewertowała kolejne strony.
„Latarnie nie tyle
zgasły, co po prostu nie włączyły się podczas jednego z
wieczorów. Jednak nie zapanowały kompletne ciemności. Nikt nie
wiedział kiedy pojawił się ogień. Czy to było podpalenie, jak
się zaprószył. Odblaski płomieni spacerowały po szybach, gdy
staraliśmy się siedzieć jak najciszej. Niedaleko wrzeszczała
kobieta, na zmianę z krzykami po pomoc. Milkła chwilami
trzymającymi nas w napięciu, by po chwili rozbrzmiewać na nowo. W
tamtej chwili nienawidziliśmy jej. Czemu nie mogła po prostu się
zamknąć? Czemu nie mogła już umrzeć? Boże, jak myśmy chcieli
by już umarła i była cicho. Dopiero potem zrozumiałem, że w
tamtej chwili nienawidziliśmy siebie, własnego strachu i
bezradności, że w ten sposób broniliśmy się przed świadomością,
że powinniśmy byli coś zrobić. Ale ogarnął nas paraliż. Gdy
już było cicho ktoś chodził na korytarzu, słyszeliśmy męskie
głosy, pukanie, szarpanie klamką. Nigdy się tak nie bałem.
Śmiech, cisza, poszli.“
Prawie
podskoczyła, gdy usłyszała czyjeś kroki i szczęk klamki. Wyrwana
z lektury po momencie uświadomiła sobie, że to Jacek po prostu
wrócił i zaczął się krzątać na górze. Wróciła do czytania.
„Gdybym wiedział,
jak się to skończy... gdybym tylko wiedział! Kolejne dni
spędziliśmy w ciemności dojadając resztki jedzenia. Woda w kranie
leciała brudna, brązowa, kaloryfery były zimne, mimo to Klaudia
zamiast siedzieć pod kocami coraz częściej chodziła w kółko
mówiąc coś pod nosem. Jeszcze kilka razy przez ostatni tydzień
słyszeliśmy awantury, hałasy na zewnątrz, bojąc się wyjść.
Gdzieś daleko, na horyzoncie stłumionym łuną pożarów, na
niebie, rozbłyskiwały światła, towarzyszyły im głuche huki,
jakby wszystko działo się pod wodą. Musiałem wyjść, poszukać
jedzenia, pomocy. Gdybym tylko wiedział...
Nadmiar. To słowo
oddawało obraz miasta. Nadmiar wszystkiego na ulicach, papierów,
przedmiotów, śmieci. Po chodnikach, jezdniach, skwerach walało się
dosłownie wszystko. Meble, zabawki, ubrania. Pozostałości
człowieka - jeden wielki stos śmieci. Czyż to miało po nas tylko
zostać? Ciała. Nie od razu je zauważyłem, zlane z otoczeniem jak
coś naturalnego i nierealnego rzeczywiście. Dopiero po kilku
chwilach zorientowałem się, że nadeptuję na ciała, kości. I że
nie widać nikogo jakby wszyscy się pochowali. Każdy mijany sklep
był opustoszały, szyby porozbijane. I wtedy spotkałem chłopca,
kucał półnagi, trząsł się z zimna obgryzając kość. Zastygł
w bezruchu na mój widok kucając wciąż nad ciałem. Kiedy to do
mnie dotarło? Nie wiem. Kiedy jednak ujrzałem przerażenie w jego
oczach, przerażenie nie kogoś przyłapanego na jedzeniu zwłok,
tylko przerażenie zaszczutego zwierzęcia, zamiast strachu,
obrzydzenia, poczułem smutek, współczucie. Zanim zdążyłem
zrobić krok zerwał się jednak i uciekł pomiędzy snujący się
wszędzie dym.
Uciekł.
Zrozumiałem, że powinniśmy zrobić to samo. Uciekać z miasta,
miasto było pułapką. W pośpiechu wróciłem do domu już przy
wejściu czując, że coś jest nie tak. Że stało się coś złego,
że powietrze wypełniała złowroga pustka i cisza. Ciemność
oblegająca mieszkanie rozproszona była przez światło lampy na
baterie dobywające się z łazienki. Tam ją znalazłem, leżącą w
wannie, bladą, odcinającą się od brunatnej powierzchni. Krew
powoli zasychała już na pociętej ręce. Gdybym tylko wiedział...
Nie próbowałem wtedy
zrobić czegokolwiek, zamiast tego kierowany irracjonalnym strachem
zabarykadowałem łazienkę. Z godziny na godzinę było mi coraz
duszniej, czułem coraz silniejszy ścisk w głowie i gardle. Żal i
lęk opanowały mnie całego. Szukając jakiegokolwiek zajęcia
przeciągnąłem przez całe mieszkanie szafę, zastawiłem łazienkę
całkowicie. Przecież to było absurdalne. Wszystko absurdalne!
Wiedziałem jedno: uciekać. Uciekać z miasta, uciekać jak
najszybciej, uciekać jak najdalej. Dopiero potem naszło mnie to
pytanie: dlaczego?"
- Śpią?
- Śpią.
Odpowiedziała mu
zamykając dziennik. „Dlaczego.“ Podparła zmęczona głowę,
dostrzegając pytające spojrzenie męża uśmiechnęła się
uspokajająco.
- Nic się nie stało,
Jacku, zamyśliłam się. Co tam masz?
Podniosła się z
zaciekawieniem, ściszając jednak głos by nie obudzić dzieci.
Mężczyzna z szerokim uśmiechem wyciągnął z worka słoik.
- Miód. Najprawdziwszy
miód. Skrystalizowany, ale wystarczy podgrzać by się rozpuścił.
Ryż. Ma kilkadziesiąt lat, ale był wzorcowo przechowywany. I...
mleko w proszku. Coś dla dzieci. Sprawdzałem, nie jest żółtawe.
Po kolei wyciągał
wszystko i ustawiał na blacie stołu z radością patrząc, jak
Marlenie na ten widok świeciły się oczy. Jednak szybko jej
entuzjazm opadł gdy domyśliła się, skąd to miał.
- Czyli... karawana
handlowa, tak?
- Tak. Będą tędy
wracać, może za tydzień, może za dwa. Wtedy...
- Wiem, co wtedy.
Nie musiał więcej
dodawać. Wiedziała, że tak trzeba było, że najwyższy czas by
zabrać dzieci do miasta. Nawet, jeśli ciężko było się z tym
pogodzić. Ujrzawszy, że Jacek zbierał się by coś powiedzieć
przerwała mu gestem dłoni i zamiast cokolwiek dodawać z cichym
jękiem wtuliła się w niego.
Dlaczego?
Wiele osób zadawało
sobie od dawna to pytanie oczekując na nie różnorodnych
odpowiedzi. Pytanie to stawało się dla wielu mantrą, wspólnym
głosem, chociaż dotyczyło tak różnorodnych spraw. Jego cząstką
tego głosu było pytanie: dlaczego świadomie szedł w stronę
pułapki? Bo co do tego, że była to pułapka, nie miał
najmniejszych wątpliwości. Nawet nie starano się jej kamuflować,
jakby w bezczelny sposób dawano mu znać, że i tak w nią pójdzie,
że nie miał wyboru. Czy była tego warta? Co go opętało?
„Czy zważasz jeszcze
w ogóle na ludzi“ - zdanie to siedziało mu w głowie, budziło
wątpliwości co do tego, kto się od kogo oddalił. Boże, zabił
przecież człowieka. Z pełną premedytacją, ból w nodze nadal mu
o tym przypominał. Pełen nienawiści, agresji zabił człowieka,
zrobił najgorszą możliwą rzecz. Gorszą od kradzieży, oszustwa,
gorszą nawet od gwałtu. Był mordercą i nie poczuł wtedy nic.
Nawet nie obojętność, tylko kompletne nic. Nagrodzono go za to.
Zabił nie pierwszy raz, przychodziło mu to z łatwością. A teraz
wbrew wszystkiemu szedł w pułapkę będącą jedyną więzią z
odnalezieniem Dolores. Jeszcze jednego przedmiotu na drodze. By
ratować. Jaki był w tym sens? Całe życie walczył o przetrwanie
dawno wyzbywając się w sobie człowieka. Jak Róża, jak Szczur,
jak oni wszyscy. Był jednym z nich, przedmiotem takim samym jak
zwały martwego mięsa znaczące drogę jego życia. Czy chciał
siebie oszukać? Oszukać innych?
Zabił
człowieka. Idąc prosto jak Róża, do przodu, do celu. Z plamami na
rękach, których nigdy nie będzie dało się zmyć. Pierwszy raz ta
myśl zapełniła mu głowę, chociaż czyn ten popełniał wiele
razy. W imię porządku, sprawiedliwości, ochrony niewinnych. W imię
konieczności. Czemu więc teraz przestał w tę konieczność
wierzyć? Uważać jedynie za słowo, niezwykle wygodne, niezwykle
bezpieczne słowo? A jeśli istniało gdzieś zbawienie z tego
wszystkiego, ucieczka, spokój, coś więcej niż ta brudna
codzienność i oddał to wszystko za... za co właściwie?
Stłumił powoli
opanowujący go strach i spojrzał na Magdę. Towarzyszyła mu w tej
podróży drugi dzień, znała tę okolicę doskonale, przydała się
jako przewodnik. Wiedziała od razu o jakim miejscu jest mowa. Sam
skupiał się na dźwiganiu starych, pozszywanych pałatek, które
przydały się nie tylko do ochrony przed wilgocią, gdyż niedługo
po tym jak wyszli ochłodziło się, pierwsze płatki śniegu
niemrawo opadały pomiędzy drzewami. Gdzieś daleko, na horyzoncie,
biała ściana ostrzegała o burzy śnieżnej. Prawie nie rozmawiali
w tym czasie, oboje zmęczeni, wyciszeni. Chwilami czuł, że
powinien z nią pomówić szczerzej, że jej nieobecny wzrok,
okresowe drżenie wymagały tego. Że była przecież człowiekiem, a
nie kolejnym narzędziem w jego kolekcji. Uzmysłowił sobie, że
nigdy nikogo jeszcze nie zabiła. Nie ona. Była oazą niewinności
wśród nich wszystkich, a jednak nie umiał po prostu jej przytulić,
pocieszyć, był zimny, nieistniejący. A mimo tej niewinności
dostrzegał w jej oczach ten sam chłód, tę samą wewnętrzną
pustkę jaka dopadała i jego. Zwodził ją, czystą i niewinną, ku
straceniu. Tylko nie było widać po niej tego strachu, jeszcze nie.
Szła całkowicie obojętna. Dokąd ją prowadził? To on na nią to
ściągnął. Mógł odmówić, powiedzieć jej: Magda, to nie dla
ciebie. Idź, żyj. Pracuj uczciwie, bądź dobra dla ludzi, nie
zabijaj. I przede wszystkim żyj.
Ale nie zrobił tego.
Zaciągnął ją i Michała doskonale w głębi czując, że i ona,
to niewinne dziecko stanie się takie jak oni wszyscy.
Mordercami. Martwymi
mordercami.
Dolores... dopiero
myśl, że Dolores kiedyś mogła wejść w ten świat w taki sposób
go kompletnie przerażała, wyłączała bezpieczny „aparat“,
przez jaki patrzył tak, jakby nie uczestniczył w tym wszystkim
tylko rejestrował i dokumentował wydarzenia wokół. Tak to czasami
odczuwał. Jakby oglądał wszystko z zewnątrz i dopiero teraz
znalazł się w samym środku wydarzeń, chociaż jego ciało było w
nim od dawna.
- Jak się czujesz? -
Zapytał ją mimo myśli, jak banalne i niewłaściwe to pytanie.
- Nic nie czuję. -
Odparła obojętnym głosem, bez żadnego zająknięcia.
- Jeśli mogę coś
pomóc...
- Nie, nie możesz.
Ucięła tę rozmowę,
tym razem jednak głos jej na moment złamał się. Zagryzła wargi.
- Adam, słuchaj...
wybacz mi.
- Ja? Nie ma czego
wybaczać. Nie zawiodłaś, chociaż to nie było łatwe.
- Zamknij się i
posłuchaj. Jest. Uwierz, że jest. Jeszcze to zrozumiesz. Nigdy nie
chciałam, by to wszystko tak wyglądało.
Przyjrzał się jej
uważniej kompletnie zdezorientowany, nie wiedząc, o co może jej
chodzić. Gdzieś przed nimi pierwsze prześwity wskazywały na
przerwę w leśnej gęstwinie. Gęstwinie pełnej poplątanych
gałęzi, bardziej pnącej się, niż rosnącej ku górze tak, że
nawet tutaj śnieg padał coraz wyraźniej, nie zatrzymywany przez
jedynie w nielicznych przypadkach kilkunastometrowe, oskubane korony
drzew. Reszta roślinności osadzała się nisko, tworząc pełen
pułapek i korzeni kilkumetrowy mur z porozcinaną w nim ścieżką.
- To tam. Tam jest ten
głaz narzutowy i staw. A wokół polana. - Magda ożywiła się
nagle, szukając czegoś w kieszeni.
- Tam będą czekać.
Dalej mogę pójść sam. Nie musisz iść dalej.
- Znowu się mylisz.
Muszę.
Po
tych słowach połknęła coś i poszła przodem. Nie mając innego
wyboru ruszył za nią. Wszystko w nim coraz głośniej krzyczało,
żeby nie robić ani kroku dalej. Złapać ją za rękę, wciągnąć
z powrotem w leśną głuszę, uciec z tego miejsca. Że stanie się
coś złego. Ale jeśli tam była Dolores...
Nie było. To była
pierwsza rzecz jaką spostrzegł gdy w końcu wydostali się na
polanę. Nie zwracał z początku uwagi na postacie na niej stojące,
tylko nadaremno poszukiwał wzrokiem dziecka. I tak jeśli chcieli to
dopadliby go wcześniej, widział niekiedy, czuł bardziej, cienie
przemieszczające się wcześniej w pobliżu, ciche, sprawnie sunące
wśród drzew. Ale zbyt długo pracował w tym interesie, by nie
wiedzieć, co się wokół niego dzieje. Także coś od niego
chcieli. Kolejny krok w zabawie w zagadki. Mógł mieć tylko
nadzieję, że kiedy Dolores będzie bezpieczna, to i on w tym
wszystkim trochę zabawy znajdzie. Magda przystanęła zaraz obok,
milcząc, lekko zgarbiona.
- Dwa dni. Mało ci na
niej zależy, skoro tak się wlokłeś.
Podniósł wzrok na
człowieka, który wypowiedział te słowa. „Dobrze wykarmiony“ -
taka myśl jako pierwsza przeszła mu przez głowę. Nic na to nie
odpowiedział, Magda też nadal milczała, nawet nie otwierała ust,
jak zaklęta.
- Nie poznajesz mnie?
Ale słyszeć już o mnie musiałeś. Na pewno słyszałeś o Emilio.
- Emilio... tak,
słyszałem. Do tej pory nie wiedziałem, jak można samemu przybrać
taki przydomek. Dzisiaj już wiem. Idealnie pasuje.
Odparł
mu z niecierpliwością. Emilio. Naprawdę pasowało. Widok tłuszczu
był na tej ziemi czymś mało spotykanym, ale i bez tego postać ta
była równie odpychająca co imię. Nawet pod kapturem chroniącym
przed śniegiem widać było połysk na włosach, a pierścienie
nałożył na rękawiczki. Zimno doskwierało, a pierścienie musiał
jakoś zaprezentować. Emilio. Syn głowy wszystkiego, co było
nielegalne na zachód od rogatek miasta. Emilio, który nadzorował
większość bandytów w tych stronach i osobiście ich honorował w
imieniu swego ojca. Który nie zraził się usłyszanymi słowami,
więcej, najpewniej ich nie zrozumiał.
- Tak, ten Emilio.
Jestem rozczarowany, że nie odwiedziłeś mnie nigdy wcześniej.
Jeżeli brakowało ci odwagi, to...
- Wybacz, Emilio. Byłem
zajęty. Ucinałem głowy twoim ludziom, a mają grube karki i długo
się je piłuje. - Przerwał mu potencjalnie długą, przewlekłą
wypowiedź. Nie miał na to czasu. A i chciał go rozzłościć z
nadzieją, że tamten popełni jakiś błąd. Ku swojemu zaskoczeniu
zauważył, że po lekkim grymasie zapowiadającym napad gniewu na
twarzy Emilia zagościła jednak jeszcze większa radość i
zadowolenie z siebie.
- Brawo! Cóż za celna
riposta. Ale ja mam celniejszą. Chcesz wiedzieć, jaką? Nie zawsze
powinno się ucinać głowy ludziom, czasem trzeba z nimi rozmawiać.
Jak to robią ludzie cywilizowani. I widzisz, ty moim ucinałeś, ja
z twoimi rozmawiałem. Jesteś ciekaw riposty? Hę? - Aż zaklaskał
w dłonie. - Nie dajmy mu czekać, skarbie. Oto moja riposta. Udana,
prawda?
Adam zaskoczony
zobaczył, jak Magda robi krok do przodu. Chciał złapać ją za
rękę, ale wywinęła się i nadal zgarbiona zrobiła kolejny krok,
następny, po czym po początkowym wahaniu podeszła do Emilia. Ten,
kompletnie już rozradowany uśmiechnął się tak szeroko, że
sprawiał wrażenie, jakby zaraz górna połowa głowy miała mu
odpaść.
- Znakomicie! Podoba ci
się moja riposta? To mam kolejną. Przyszedłeś tu po tego bachora,
tak? Widzisz, chciałem go tu przyprowadzić, ale moi ludzie
zaginęli. Magda tak się postarała by pomóc nam w porwaniu, a ci
partacze przepadli gdzieś po drodze. Pewnie dawno szczury obgryzają
ich kości. Tej twojej dziewuchy też. To się nazywa celna riposta,
prawda?
Adam zbladł tak
bardzo, że odcinał się bielą twarzy nawet od śniegu. Rzucił się
do przodu, ale obaj ochroniarze Emilia złapali go od razu.
-
Wiem, że oboje nie macie broni, więc się nie fatyguj. Inaczej
byście do mnie nie podeszli. A co do tego... chodź, skarbie, niech
Emilio dostanie co jego. Widzisz, już jakiś czas temu się
spotkaliśmy i była wręcz zauroczona.
Adam zapewne w tym
momencie szarpałby się, dysząc wściekłością i obrzydzeniem.
Lecz podwójny cios okradł go z sił. Nie miał nawet siły się
złościć, nie słuchał już Emilia, tylko patrzył w plecy Magdy.
Ten jednak nie przestawał mówić, jakby samo mówienie o wszystkim,
co się stanie, potęgowało jego przyjemność.
- A, bym zapomniał.
Naścinałeś nieco głów. Pora na twoją. W ramach uznania twoich
zasług dla tej mieściny wyślę ją nawet z powrotem, pod sam
ratusz. Podziękuj za tę troskę. Zabierzcie go. Nie lubię widoku
krwi.
Płatki śniegu
wirowały wokół z coraz większą zawziętością, ale nie z tego
powodu na moment przymknęła oczy, starając się jednocześnie nie
zasłabnąć. Kusiło ją, by wziąć głęboki wdech, ale nie mogła
nic powiedzieć, przełknąć śliny, nawet nosem oddychała
ostrożnie, uważnie. Wszelkie słowa docierały do niej stłumione,
padający śnieg oddzielał ją od całego świata bezpieczną
kurtyną, aż chciało się w niej schować, uciec. Ale nie mogła
już zrobić kroku wstecz, nie mogła zmienić decyzji. Tę podjęła
już jakiś czas temu i gdyby teraz stchórzyła i zawróciła
wszystko byłoby na marne.
A bała się, strach
razem z mrozem przenikał ją do kości. Przez ten moment jednak, w
którym opuściła powieki, przed oczami wrócił do niej obraz jej
brata leżącego w błocie, z dziurą w brzuchu, z szeroko otwartymi
ustami. Jego ciało było we wspomnieniu zimniejsze od mrozu,
zimniejsze od strachu. Mroziło nawet jej serce.
- Nie lubię widoku
krwi.
Otworzyła oczy, gdy
słowa zabrzmiały tuż obok niej. Zaraz nadejdzie ten moment, gdy
już naprawdę nie będzie odwrotu. Ale właśnie teraz, w obliczu
tej ostatecznej chwili nabrała pewności siebie, przysunęła się
do tej ohydnej postaci, poczuła jak ramię oplata jej talię.
Długo wstrzymywała
westchnienia, ślinę, by nie połknąć włożonej do ust kapsułki.
Teraz ją rozgryzła czując ciepło zbliżającej się do niej
twarzy i gorzki smak na języku. Z odrazą pozwoliła, by wpił swoje
usta w jej wargi, powoli zaczęła czuć słabość, wstrząs w
kręgosłupie, ale zwalczyła to. Tylko chwila... języki dotknęły
siebie, ślina wymieszana z zawartością kapsułki przemieszała
się. Po chwili musiał poczuć o co w tym wszystkim chodzi, ale
ostatkiem sił przycisnęła się do niego w namiętnym uścisku
nienawiści, nie puściła nim tej śliny nie przełknął. Pocałunek
śmierci był gotów, w pełni pomściła więc brata. Umierała, ale
ten wieprz zdechnie niedługo po niej. Żal jej tylko było Adama,
jednak bez ściągnięcia go tu nie miałaby takiej okazji. Szkoda
jej było Dolores. Biedna dziewczynka, od urodzenia już skrzywdzona
przez ślepotę. Ale to nie była tylko zemsta... ten człowiek, ta
bestia musiała zaginąć.
Już nic więcej nie
mogła zrobić, drugi wstrząs osłabił ja do końca, odepchnięta
osunęła się na ziemię, mrowienie zaczęło opanowywać jej palce,
powoli dołączyły do niego drgawki. Patrzyła w niebo. Już nie
zasnute chmurami, padającym śniegiem, a błękitne, jakiego nigdy
nie znała wcześniej, ale jak powoli zrozumiała, znała potem. Czas
mijał szybko i leniwie zarazem, niczym statek sunący we mgle przez
fale. Ale wszystko, czego dotknęła, wszystko co słyszała, każda
woń - wszystko to było prawdziwe. Tamtego roku wiosna rozkwitła w
pełnej okrasie. Chłodny, soczyście zielony liść uginał się pod
zbierającą się do lotu biedronką. Zapach mokrej trawy ją
oszałamiał. Pozwoliła, by biedronka zleciała z liścia na jej
palec. Taka drobna, krucha, taka pełna życia. Coś jej ciążyło,
utrudniało jej podniesienie się z chłodnej ziemi, rosło poczucie,
że o czymś kiedyś zapomniała. Krew na liściu, intensywna,
czerwona, skapywała na kwiaty poniżej.
Leżała
już tutaj kiedyś, leżała wiele razy, poczucie deja vu ogarnęło
na moment jej myśli. Spróbowała się podnieść, wciągnęła w
nozdrza świeże, orzeźwiające powietrze, ale świat przytłaczał
ją, przyciskał do ziemi. Gdzieś doleciała do niej woń bochenka,
niedawno wypieczonego. Pamiętała ten smak, jeszcze ciepły chleb
posmarowany prawdziwym masłem. Tak proste, a jednocześnie silne
doznanie. Wszystko wokół niej tętniło życiem, było żywą,
ciepłą skórą wielkiego organizmu. Każda sekunda trwała latami,
ogrzewające je słońce raz wychylało się, raz znikało za
chmurami, aż wszystko wokół pokrył śnieg tak, że nie pamiętała
już zapachu pieczywa, smaku masła. Biedronka spacerowała po jej
dłoni wyjęta spod wszelkich praw natury, wyostrzona na
przemijającym tle, będąca intruzem w tym samym stopniu co ona
sama. Dostrzegła go jak stał niedaleko, wyłapała jego spojrzenie.
Chciała go przeprosić, ale ciało odmawiało jej sił na cokolwiek.
Ale wybaczył jej, już
rozumiejąc co zrobiła i dlaczego. Ujrzała to w jego oczach, w jego
spojrzeniu, zanim zaczął upadać na ziemię uderzony pałką w
głowę. Jego już tylko żałowała i u niego tylko szukała
wybaczenia. Biedronka wzbiła się w powietrze, rozpostarła skrzydła
w lekkim locie.
Mogła wreszcie wstać,
unieść się, poczuć na sobie ponownie promienie światła.
Patrzyła z góry na wszystko jak na odległe wspomnienie; leżała
już ona, ale nie-ona, tam, na dole, w spokoju, gdy postać obok niej
wiła się jeszcze we drgawkach. Ale nie czuła już do nikogo
nienawiści. Ile to wszystko trwało? Kilka sekund? Dwadzieścia lat?
W tej chwili wieczność mogłaby się zmieścić i w jednej
sekundzie tam, na dole. W ciągu matematycznym życia dotarła z
nieskończoności do zera i trwała w szczęściu, bez żalu, bo
wiedziała, że jest tutaj obok niej, tak jak i ona wybaczając
całemu światu, tkwiąc z nią w tej wspólnej nieskończoności.
A na ziemi zapanował
spokój, gdy śnieżyca zakryła wszystko puchową, białą zasłoną.
Powoli
otrzepał się ze śniegu. Dopiero po chwili przypomniał sobie gdzie
się znajdował, zaś kolejną chwilę trwało uświadomienie sobie,
że małe, otaczające go wzniesienia to otulone białym całunem
ciała.
Drżąc z zimna nie
mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie o to, co tu się stało.
Oberwał w głowę, to pamiętał. Przygotowany na koniec, zaskoczony
kompletnie tym co zrobiła Magda i nie mając siły winić jej za to
wszystko. Gdzie teraz była - trudno było to rozeznać, a nie miał
najmniejszej ochoty otrząsać ze śniegu leżących wokół ciał
chociaż być może pomogłoby to mu wyjaśnić czemu przeżył i
dlaczego wszyscy inni wokół nie żyli.
Kolejne istnienie,
które idąc za nim dotarło na kres swojego życia. Nie powinien
teraz o tym myśleć, musiał znaleźć energię by poszukać drogi
powrotnej zanim opadnie z sił i dołączy do leżącej na polanie
reszty. Uniósł się więc mimo panującej wokół śnieżycy,
otulił mocniej płaszczem. Widoczność była nieduża, w porywie do
kilkunastu metrów, ale nie mógł czekać aż pogoda się poprawi;
pozostało ryzyko zgubienia się w burzy.
Pierwszy krok był
najtrudniejszy, czuł jak zesztywniałe ciało ledwo pokonuje opór,
jak stawy odmawiają z początku posłuszeństwa. Z każdym kolejnym
krokiem jednak było lżej, przyjemne ciepło zaczęło nieśmiało
rozchodzić się po kościach. Szedł przed siebie przekonany, że
ktoś idzie za nim, ale za każdym razem, gdy się odwracał,
natrafiał na białą ścianę, w której wyobraźnia projektowała
twarze Magdy i Michała, twarze trupie, ostrzegające go nie przed
krokiem wstecz, tylko naprzód. Gubił niejednokrotnie kierunek,
śnieżna burza zdawała się nie mieć końca, wpadał czasem na
drzewa, potykał się o pochowane w białym puchu korzenie, boleśnie
uderzał kośćmi w drewniane pniaki.
Aż
potknął się o ciało, upadł zaraz obok niego zsypując śnieg z
sinej głowy. Znał tego człowieka, znał aż za dobrze. Szczur.
Mieli nie iść za nim, mieli pozostać w mieście... tylko dlaczego
tam, gdzie przed chwilą widział twarz Szczura teraz pozostawała
jedynie czaszka? Odczołgał się zdezorientowany, natrafił na
drugie ciało. Drobne, zwinięte w kłębek; czarne włosy
kontrastowały z bielą wokół. W tym momencie ogarnęła go
rozpacz. Szła z nimi? Dlaczego? Czemu ona? Pytania w głowie
stłumione był napływem żalu i bezsilności, długo docierało do
niego, że Róża, jego-nie jego Róża leżała tutaj, wpatrywała
się w niego... z pustych oczodołów! Kolejna czaszka.
Cokolwiek działo się
z jego głową miał dość, napływ adrenaliny zmusił go do
zerwania się na nogi. Zaczął biec, niezdarnie, potykając się,
czasem upadając na kolana. Byleby uciec stąd, w końcu musiał
gdzieś trafić, wydostać się z tego koszmaru.
Zamiast tego wbiegł na
polanę, na której śnieżne kurhany urosły już nieco. Wrócił do
punktu wyjścia.
Zawył bezradnie, ale
jego wycie zaginęło w śnieżycy, mroźne powietrze wdarło się do
jego płuc. Odszedł kawałek od polany, wyczerpany zadając sobie
pytanie o to, jaki to wszystko miało sens. Usiadł, oparł się
plecami o drzewo dające osłonę przed wiatrem. Odpoczynek tak
bardzo go kusił, ot, by chociaż przez kilka chwil odsapnąć,
zamknąć oczy, złapać oddech. Uporządkować sobie wszystko w
głowie. Powieki same opadły, zimno powoli zaczęło zmieniać się
w komfortowe poczucie ciepła. Przespać się chociaż chwilę...
Spał.
W śnie otaczający go
wcześniej las teraz kwitł, tętnił życiem. Wracał do domu niosąc
na plecach gruby pęk chrustu i gałęzi, przez ramię przewieszony
miał worek, w nim zaś upolowanego zająca. Mech tłumił jego
kroki, ale Dolores i tak wybiegła z domu na powitanie. Mała, zdrowa
Dolores, jej oczy były równie zielone co przyroda wokół. Chwilę
potem zza drzwi chaty wychynęła Róża z nieznacznym, ciepłym
uśmiechem obserwując całą scenę. Zrzucił drewno z pleców i
przykucnął, by móc złapać dziewczynkę w ramiona.
-
Musisz się obudzić.
Drgnął
po jej słowach i odsunął ją lekko od siebie. Jej spojrzenie było
zdecydowane, bezlitosne. Pokręcił głową, nie chciał się budzić,
nie chciał by to wszystko zniknęło; nie chciał wracać do tamtego
koszmaru, zimna. Ale Dolores przewiercała go wzrokiem. Nie dawała
mu szans na trwanie w tym śnie.
-
Proszę, obudź się. Musisz.
Gwałtownie odsunął
się, boleśnie upadł na plecy czując pod nimi pęk gałęzi.
- Musisz się obudzić.
Płatki śniegu
zawirowały nad jego twarzą, odpędził je dłonią, ale ich taniec
tylko się nasilił. Ręka poruszała się niemrawo, ledwo wychodząc
z zastygnięcia, poziom zamienił się z pionem. Obudził się, nie
czuł nóg, plecy wbijały się w korę drzewa. Sen nie trwał długo,
a ledwo tliło się w nim jeszcze ciepło. Z trudem skulił się by
móc rozetrzeć nieco nogi czując przy każdym ruchu kłujący ból.
Miała rację, musiał się obudzić, inaczej jeszcze trochę a
zamarzłby na śmierć. Chociaż nie wiedział, co gorsze, czy
możliwość by śnić tamten sen będąc martwym, czy w tym realnym
świecie żyć dalej...
Udało mu się w końcu
wstać. Przygarbiony, opierając się o drzewa, wrócił do
maszerowania w przypadkowym kierunku. Nigdy się nie poddawał do tej
pory, więc i teraz musiał walczyć. Po iluś krokach los się w
końcu do niego uśmiechnął - Łukasz poszedł z resztą i żył,
stał niedaleko. Z miejsca poznał tę zwalistą sylwetkę; ta
przybliżyła się na jego widok, zarzuciła jego ramię na swój
kark. Adam nie miał sił, by cokolwiek powiedzieć, ale ruchem głowy
wskazał kierunek. Ogarnęła go ulga, adrenalina opadła, na
przemyślenie wszystkiego czas przyjdzie później, byleby się stąd
wydostać. Wraz z tą szansą wróciła i wola siły, powoli też i
ciepło ciała. W końcu znalazł siły na mówienie, zwrócił się
więc w stronę twarzy Łukasza tylko po to, by ujrzeć i jego
czaszkę. Głos uwiązł mu w gardle, oderwał się od tego drugiego
ciała, upadł w przerażeniu.
Musisz
się obudzić.
Po
tym nagłym głosie w głowie w końcu zrozumiał, że oszalał.
Dostał w głowę i pomieszały mu się zmysły. Wróciła jednak
adrenalina. Wstał, odkuśtykał kilka kroków, uderzył w drzewo.
Wściekle zaczął w nie uderzać rękoma, i tak już nie czując
najwyraźniej odmrożonych dłoni. W końcu upadł, wsparł się na
łokciach. Miał dosyć.
Obudź
się.
Przestał już zauważać
różnicę, równie dobrze mógł się poddać, położyć na tym
śniegu, zamarznąć. Ale wściekłość, jaka go ogarnęła kazała
mu walczyć, już nie o cokolwiek, tylko na przekór, na złość.
Zaczął się czołgać wsparty na łokciach, bezczynne już,
odmrożone nogi ciągnął za sobą niczym fantomowy balast. Aż
natrafił na skarpę, nie zdążył w porę złapać się
czegokolwiek, sturlał się po stromym zboczu. To był koniec, nic
więcej nie mógł już zrobić. Przepraszał w myślach wszystkich,
tłumacząc się przed sobą i nimi, że zrobił wszystko, że
walczył, ale już nie miał więcej sił. Oczy powoli się zamykały,
ale głos w głowie zmusił go do ponownego ich otwarcia. Tylko tym
razem głos nie brzmiał w jego głowie, ale nad nim.
- Musisz się obudzić.
Głowę wypełniał
teraz przede wszystkim ból, od którego naszły go nudności.
Zamrugał, migające światło zakłuło go w oczy. Odruchowo
spróbował wstać, ale ucisk w klatce piersiowej przybił go z
powrotem do podłoża. Poruszył dłonią, poruszył stopą,
pulsowanie w głowie i ścisk w piersiach nasiliły się. Czuł się,
jakby coś ciężkiego leżało na nim, przygniatało go z całą
siłą. Ale nad nim nie było nic. Tylko obok siedziała Dolores,
uśmiechnięta, zadowolona.
- Nareszcie się
obudziłeś.
Po tych słowach jak
gdyby nigdy nic wstała i zniknęła za wiszącą we framudze
przesłoną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz