KiB w sieci

niedziela, 15 stycznia 2017

Czerwone słońce - Część pierwsza VI

 
Poprzednie odcinki: klik

VI


Próbował przebić wzrokiem niebo w bezskutecznym poszukiwaniu serca Projektu. Projektu, którego rozmach przyćmiewał wszelkie znane mu dokonania. Projektu, który przetrwał miliardy lat po to, by teraz wyzwalać w nim pytanie dziecka, krótkie, proste, infantylne pytanie zawierające w sobie gigantyczną dawkę niebezpieczeństwa i nadziei jednocześnie.
Dlaczego.

Projekt inżynieryjny na niepojętą dla jego odbiorców skalę. On sam, jak i wszyscy pozostali jedynie pasożytowali na dziele jego twórców, ledwo wyobrażając sobie siły potrzebne do egzekucji całości. Ale nie jego wielkość robiła największe wrażenie, tylko jego idealność. Perfekcja niemalże niemożliwa przy jego skali. Zarówno w wykonaniu, jak i we wprawieniu w ruch opracowany na te właśnie miliardy lat zarówno pod względem kosmologicznym jak i w skali mikro, doskonale przewidując wszelkie założenia czasowe. Ale nawet ten Projekt jak i jego wszelkie pozostałości kiedyś zostaną usunięte w obłoku czerwonego olbrzyma, którego ślad z kolei rozmyje się pozostawiając jako jedynego świadka zbrodni białego karła, jakowy nigdy nie dostanie nawet szansy, by stać się supernową, by zakwitnąć jako najpiękniejsza katastrofa.
Wszystko przeminie w ciągu kilku chwil żywotu wszechświata.
Sam Projekt musiał być zapoczątkowany w czasach tak odległych, że te zaginęły dawno w mroku historii. Najpewniej twórcy Projektu już nie istnieli. A nawet jeśli, to relacja czasu od rozpoczęcia Projektu do czasu powstania jego twórców była na tyle duża, że przy progresywności zmian sytuowało to tychże twórców nieporównywalnie bardziej oddalonych od samych siebie niż paramecium caudatum było oddalone od homo sapiens.
Który w przeciągu mgnienia kosmicznego oka przemienił się na jego oczach w homo sapiens iniuria.
Ten nauczył się już go mijać, obchodzić zamiast atakować. Nastrojenie elektromagnetyczne pozwoliło nawet na porozumiewanie się (w obliczu wcześniejszego porzucenia komunikatorów kwantowych, porzucenia z premedytacją w celu zachowania w otoczeniu cząstki siebie zanim przeminie w procesach biologicznych), jednakże nie nadużywał tego widząc, jaki lęk i przerażenie budziło. Strach tak silny, że jedynie nasilał pierwotne instynkty i przeszkadzał w jego misji. Zamiast tego skierował się myślą w dal, uciekając daleko od zniszczonego, zaniedbanego ogrodu, choć na chwilę od pracy, jaką należało włożyć w jego odnowienie, omijając pancerz chmur i zanieczyszczeń, wybiegając poza orbitę ku celowi poprzednich poszukiwań, dryfując falą przez przestrzeń. Kiedyś pojmą jakie drzemią w nich możliwości, kiedyś się nauczą. Kierował się ciągle na wschód, by tymczasem odzyskać w nich choćby podstawy człowieczeństwa.

Pamiętam, że tamtego wieczoru dzieci bardzo się cieszyły. Dla nich była to przygoda, dla nas kolejne dni chaosu i niepewności. Ale tamten wieczór uspokoił początkowo wszystkich. Myślę, że wtedy potrzebowaliśmy jakiegoś oddechu, odpoczynku. Kiedy spadł śnieg każdy poczuł się lepiej, chociaż z perspektywy czasu nic to nie zmieniało. Bo co śnieg mógł zmienić? Ale był to taki moment, gdy o tym nie myśleliśmy, zrobiło się jaśniej, przytulniej. Nikt też nie myślał o ostrożności ani o tym co mogło to przynieść. Początkowo dzieci bawiły się w śniegu, łapały płatki, rzucały się śnieżkami, lepiły bałwany. Dopiero po godzinie, dwóch, niektóre zaczęły płakać, czuć swędzenie. Kilka godzin potem biegaliśmy po bloku pomagając innym. Widzieliśmy przerażenie rodziców, gdy wśród krzyków i wrzasków skóra schodziła całymi płatami, ich bezradność i ból na widok cierpienia dzieci. Mało kto próbował dzwonić na pogotowie. Nawet, gdyby sieci działały to powoli zaczynałem sobie uzmysławiać, że i tak nikt by nie przyjechał."
Przerwała czytanie by przez chwilę skupić się na nasłuchiwaniu oddechów śpiącej pod ścianą dwójki. Neman regularnie budziła się po nocach i dniach, raz czy dwa urywał się jej oddech, ale tym razem oboje spało spokojnie. Przewróciła kilka kartek dziennika znalezionego przez Jacka.
Przyjęliśmy z ulgą to, że żołnierze wyszli na ulice. Po fali włamań, napadów, kradzieży zapanował spokój. Można było bezpiecznie wyjść z domu. Na Placu zorganizowano nawet polowy szpital dla ciężko chorych. Tam też, na scenie pod zegarem dyndało kilkunastu wisielców. Zapytałem jednego z żołnierzy pilnujących sceny o nich; byli to gwałciciele i mordercy. Mimo tego makabrycznego widoku zaczęliśmy mieć nadzieję, że będzie lepiej."
Przerzuciła kolejne kilka stron.
Po tych dniach wyjechali. Widziałem z okna konwój ciężarówek, sznur różnych bojowych pojazdów. W złotym świetle latarni cały ten konwój zdawał się być snem, porannym majakiem. Sunął w ciszy, jakby oderwany od wszystkiego co było wokół. Gdyby nie głuchy pomruk przejeżdżających maszyn przegapiłbym ten widok. Nikt nie wiedział czemu wyjechali, gdzie, co było w ciężarówkach. Poszedłem na Plac szukając jakichkolwiek informacji, ale nawet polowy szpital był pusty. Na scenie wisiało więcej ludzi niż poprzednio, w tym ktoś, kogo znałem, kojarzyłem, tylko z początku nie wiedziałem skąd. Dopiero po chwili rozpoznałem w tym człowieku żołnierza, z którym rozmawiałem wcześniej, który pilnował sceny. Potem kolejnego i jeszcze kilku innych.“
Ostrożnie przewertowała kolejne strony.
Latarnie nie tyle zgasły, co po prostu nie włączyły się podczas jednego z wieczorów. Jednak nie zapanowały kompletne ciemności. Nikt nie wiedział kiedy pojawił się ogień. Czy to było podpalenie, jak się zaprószył. Odblaski płomieni spacerowały po szybach, gdy staraliśmy się siedzieć jak najciszej. Niedaleko wrzeszczała kobieta, na zmianę z krzykami po pomoc. Milkła chwilami trzymającymi nas w napięciu, by po chwili rozbrzmiewać na nowo. W tamtej chwili nienawidziliśmy jej. Czemu nie mogła po prostu się zamknąć? Czemu nie mogła już umrzeć? Boże, jak myśmy chcieli by już umarła i była cicho. Dopiero potem zrozumiałem, że w tamtej chwili nienawidziliśmy siebie, własnego strachu i bezradności, że w ten sposób broniliśmy się przed świadomością, że powinniśmy byli coś zrobić. Ale ogarnął nas paraliż. Gdy już było cicho ktoś chodził na korytarzu, słyszeliśmy męskie głosy, pukanie, szarpanie klamką. Nigdy się tak nie bałem. Śmiech, cisza, poszli.“
Prawie podskoczyła, gdy usłyszała czyjeś kroki i szczęk klamki. Wyrwana z lektury po momencie uświadomiła sobie, że to Jacek po prostu wrócił i zaczął się krzątać na górze. Wróciła do czytania.
Gdybym wiedział, jak się to skończy... gdybym tylko wiedział! Kolejne dni spędziliśmy w ciemności dojadając resztki jedzenia. Woda w kranie leciała brudna, brązowa, kaloryfery były zimne, mimo to Klaudia zamiast siedzieć pod kocami coraz częściej chodziła w kółko mówiąc coś pod nosem. Jeszcze kilka razy przez ostatni tydzień słyszeliśmy awantury, hałasy na zewnątrz, bojąc się wyjść. Gdzieś daleko, na horyzoncie stłumionym łuną pożarów, na niebie, rozbłyskiwały światła, towarzyszyły im głuche huki, jakby wszystko działo się pod wodą. Musiałem wyjść, poszukać jedzenia, pomocy. Gdybym tylko wiedział...
Nadmiar. To słowo oddawało obraz miasta. Nadmiar wszystkiego na ulicach, papierów, przedmiotów, śmieci. Po chodnikach, jezdniach, skwerach walało się dosłownie wszystko. Meble, zabawki, ubrania. Pozostałości człowieka - jeden wielki stos śmieci. Czyż to miało po nas tylko zostać? Ciała. Nie od razu je zauważyłem, zlane z otoczeniem jak coś naturalnego i nierealnego rzeczywiście. Dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że nadeptuję na ciała, kości. I że nie widać nikogo jakby wszyscy się pochowali. Każdy mijany sklep był opustoszały, szyby porozbijane. I wtedy spotkałem chłopca, kucał półnagi, trząsł się z zimna obgryzając kość. Zastygł w bezruchu na mój widok kucając wciąż nad ciałem. Kiedy to do mnie dotarło? Nie wiem. Kiedy jednak ujrzałem przerażenie w jego oczach, przerażenie nie kogoś przyłapanego na jedzeniu zwłok, tylko przerażenie zaszczutego zwierzęcia, zamiast strachu, obrzydzenia, poczułem smutek, współczucie. Zanim zdążyłem zrobić krok zerwał się jednak i uciekł pomiędzy snujący się wszędzie dym.
Uciekł. Zrozumiałem, że powinniśmy zrobić to samo. Uciekać z miasta, miasto było pułapką. W pośpiechu wróciłem do domu już przy wejściu czując, że coś jest nie tak. Że stało się coś złego, że powietrze wypełniała złowroga pustka i cisza. Ciemność oblegająca mieszkanie rozproszona była przez światło lampy na baterie dobywające się z łazienki. Tam ją znalazłem, leżącą w wannie, bladą, odcinającą się od brunatnej powierzchni. Krew powoli zasychała już na pociętej ręce. Gdybym tylko wiedział...
Nie próbowałem wtedy zrobić czegokolwiek, zamiast tego kierowany irracjonalnym strachem zabarykadowałem łazienkę. Z godziny na godzinę było mi coraz duszniej, czułem coraz silniejszy ścisk w głowie i gardle. Żal i lęk opanowały mnie całego. Szukając jakiegokolwiek zajęcia przeciągnąłem przez całe mieszkanie szafę, zastawiłem łazienkę całkowicie. Przecież to było absurdalne. Wszystko absurdalne! Wiedziałem jedno: uciekać. Uciekać z miasta, uciekać jak najszybciej, uciekać jak najdalej. Dopiero potem naszło mnie to pytanie: dlaczego?"
- Śpią?
- Śpią.
Odpowiedziała mu zamykając dziennik. „Dlaczego.“ Podparła zmęczona głowę, dostrzegając pytające spojrzenie męża uśmiechnęła się uspokajająco.
- Nic się nie stało, Jacku, zamyśliłam się. Co tam masz?
Podniosła się z zaciekawieniem, ściszając jednak głos by nie obudzić dzieci. Mężczyzna z szerokim uśmiechem wyciągnął z worka słoik.
- Miód. Najprawdziwszy miód. Skrystalizowany, ale wystarczy podgrzać by się rozpuścił. Ryż. Ma kilkadziesiąt lat, ale był wzorcowo przechowywany. I... mleko w proszku. Coś dla dzieci. Sprawdzałem, nie jest żółtawe.
Po kolei wyciągał wszystko i ustawiał na blacie stołu z radością patrząc, jak Marlenie na ten widok świeciły się oczy. Jednak szybko jej entuzjazm opadł gdy domyśliła się, skąd to miał.
- Czyli... karawana handlowa, tak?
- Tak. Będą tędy wracać, może za tydzień, może za dwa. Wtedy...
- Wiem, co wtedy.
Nie musiał więcej dodawać. Wiedziała, że tak trzeba było, że najwyższy czas by zabrać dzieci do miasta. Nawet, jeśli ciężko było się z tym pogodzić. Ujrzawszy, że Jacek zbierał się by coś powiedzieć przerwała mu gestem dłoni i zamiast cokolwiek dodawać z cichym jękiem wtuliła się w niego.


Dlaczego?
Wiele osób zadawało sobie od dawna to pytanie oczekując na nie różnorodnych odpowiedzi. Pytanie to stawało się dla wielu mantrą, wspólnym głosem, chociaż dotyczyło tak różnorodnych spraw. Jego cząstką tego głosu było pytanie: dlaczego świadomie szedł w stronę pułapki? Bo co do tego, że była to pułapka, nie miał najmniejszych wątpliwości. Nawet nie starano się jej kamuflować, jakby w bezczelny sposób dawano mu znać, że i tak w nią pójdzie, że nie miał wyboru. Czy była tego warta? Co go opętało?
Czy zważasz jeszcze w ogóle na ludzi“ - zdanie to siedziało mu w głowie, budziło wątpliwości co do tego, kto się od kogo oddalił. Boże, zabił przecież człowieka. Z pełną premedytacją, ból w nodze nadal mu o tym przypominał. Pełen nienawiści, agresji zabił człowieka, zrobił najgorszą możliwą rzecz. Gorszą od kradzieży, oszustwa, gorszą nawet od gwałtu. Był mordercą i nie poczuł wtedy nic. Nawet nie obojętność, tylko kompletne nic. Nagrodzono go za to. Zabił nie pierwszy raz, przychodziło mu to z łatwością. A teraz wbrew wszystkiemu szedł w pułapkę będącą jedyną więzią z odnalezieniem Dolores. Jeszcze jednego przedmiotu na drodze. By ratować. Jaki był w tym sens? Całe życie walczył o przetrwanie dawno wyzbywając się w sobie człowieka. Jak Róża, jak Szczur, jak oni wszyscy. Był jednym z nich, przedmiotem takim samym jak zwały martwego mięsa znaczące drogę jego życia. Czy chciał siebie oszukać? Oszukać innych?
Zabił człowieka. Idąc prosto jak Róża, do przodu, do celu. Z plamami na rękach, których nigdy nie będzie dało się zmyć. Pierwszy raz ta myśl zapełniła mu głowę, chociaż czyn ten popełniał wiele razy. W imię porządku, sprawiedliwości, ochrony niewinnych. W imię konieczności. Czemu więc teraz przestał w tę konieczność wierzyć? Uważać jedynie za słowo, niezwykle wygodne, niezwykle bezpieczne słowo? A jeśli istniało gdzieś zbawienie z tego wszystkiego, ucieczka, spokój, coś więcej niż ta brudna codzienność i oddał to wszystko za... za co właściwie?
Stłumił powoli opanowujący go strach i spojrzał na Magdę. Towarzyszyła mu w tej podróży drugi dzień, znała tę okolicę doskonale, przydała się jako przewodnik. Wiedziała od razu o jakim miejscu jest mowa. Sam skupiał się na dźwiganiu starych, pozszywanych pałatek, które przydały się nie tylko do ochrony przed wilgocią, gdyż niedługo po tym jak wyszli ochłodziło się, pierwsze płatki śniegu niemrawo opadały pomiędzy drzewami. Gdzieś daleko, na horyzoncie, biała ściana ostrzegała o burzy śnieżnej. Prawie nie rozmawiali w tym czasie, oboje zmęczeni, wyciszeni. Chwilami czuł, że powinien z nią pomówić szczerzej, że jej nieobecny wzrok, okresowe drżenie wymagały tego. Że była przecież człowiekiem, a nie kolejnym narzędziem w jego kolekcji. Uzmysłowił sobie, że nigdy nikogo jeszcze nie zabiła. Nie ona. Była oazą niewinności wśród nich wszystkich, a jednak nie umiał po prostu jej przytulić, pocieszyć, był zimny, nieistniejący. A mimo tej niewinności dostrzegał w jej oczach ten sam chłód, tę samą wewnętrzną pustkę jaka dopadała i jego. Zwodził ją, czystą i niewinną, ku straceniu. Tylko nie było widać po niej tego strachu, jeszcze nie. Szła całkowicie obojętna. Dokąd ją prowadził? To on na nią to ściągnął. Mógł odmówić, powiedzieć jej: Magda, to nie dla ciebie. Idź, żyj. Pracuj uczciwie, bądź dobra dla ludzi, nie zabijaj. I przede wszystkim żyj.
Ale nie zrobił tego. Zaciągnął ją i Michała doskonale w głębi czując, że i ona, to niewinne dziecko stanie się takie jak oni wszyscy.
Mordercami. Martwymi mordercami.
Dolores... dopiero myśl, że Dolores kiedyś mogła wejść w ten świat w taki sposób go kompletnie przerażała, wyłączała bezpieczny „aparat“, przez jaki patrzył tak, jakby nie uczestniczył w tym wszystkim tylko rejestrował i dokumentował wydarzenia wokół. Tak to czasami odczuwał. Jakby oglądał wszystko z zewnątrz i dopiero teraz znalazł się w samym środku wydarzeń, chociaż jego ciało było w nim od dawna.
- Jak się czujesz? - Zapytał ją mimo myśli, jak banalne i niewłaściwe to pytanie.
- Nic nie czuję. - Odparła obojętnym głosem, bez żadnego zająknięcia.
- Jeśli mogę coś pomóc...
- Nie, nie możesz.
Ucięła tę rozmowę, tym razem jednak głos jej na moment złamał się. Zagryzła wargi.
- Adam, słuchaj... wybacz mi.
- Ja? Nie ma czego wybaczać. Nie zawiodłaś, chociaż to nie było łatwe.
- Zamknij się i posłuchaj. Jest. Uwierz, że jest. Jeszcze to zrozumiesz. Nigdy nie chciałam, by to wszystko tak wyglądało.
Przyjrzał się jej uważniej kompletnie zdezorientowany, nie wiedząc, o co może jej chodzić. Gdzieś przed nimi pierwsze prześwity wskazywały na przerwę w leśnej gęstwinie. Gęstwinie pełnej poplątanych gałęzi, bardziej pnącej się, niż rosnącej ku górze tak, że nawet tutaj śnieg padał coraz wyraźniej, nie zatrzymywany przez jedynie w nielicznych przypadkach kilkunastometrowe, oskubane korony drzew. Reszta roślinności osadzała się nisko, tworząc pełen pułapek i korzeni kilkumetrowy mur z porozcinaną w nim ścieżką.
- To tam. Tam jest ten głaz narzutowy i staw. A wokół polana. - Magda ożywiła się nagle, szukając czegoś w kieszeni.
- Tam będą czekać. Dalej mogę pójść sam. Nie musisz iść dalej.
- Znowu się mylisz. Muszę.
Po tych słowach połknęła coś i poszła przodem. Nie mając innego wyboru ruszył za nią. Wszystko w nim coraz głośniej krzyczało, żeby nie robić ani kroku dalej. Złapać ją za rękę, wciągnąć z powrotem w leśną głuszę, uciec z tego miejsca. Że stanie się coś złego. Ale jeśli tam była Dolores...
Nie było. To była pierwsza rzecz jaką spostrzegł gdy w końcu wydostali się na polanę. Nie zwracał z początku uwagi na postacie na niej stojące, tylko nadaremno poszukiwał wzrokiem dziecka. I tak jeśli chcieli to dopadliby go wcześniej, widział niekiedy, czuł bardziej, cienie przemieszczające się wcześniej w pobliżu, ciche, sprawnie sunące wśród drzew. Ale zbyt długo pracował w tym interesie, by nie wiedzieć, co się wokół niego dzieje. Także coś od niego chcieli. Kolejny krok w zabawie w zagadki. Mógł mieć tylko nadzieję, że kiedy Dolores będzie bezpieczna, to i on w tym wszystkim trochę zabawy znajdzie. Magda przystanęła zaraz obok, milcząc, lekko zgarbiona.
- Dwa dni. Mało ci na niej zależy, skoro tak się wlokłeś.
Podniósł wzrok na człowieka, który wypowiedział te słowa. „Dobrze wykarmiony“ - taka myśl jako pierwsza przeszła mu przez głowę. Nic na to nie odpowiedział, Magda też nadal milczała, nawet nie otwierała ust, jak zaklęta.
- Nie poznajesz mnie? Ale słyszeć już o mnie musiałeś. Na pewno słyszałeś o Emilio.
- Emilio... tak, słyszałem. Do tej pory nie wiedziałem, jak można samemu przybrać taki przydomek. Dzisiaj już wiem. Idealnie pasuje.
Odparł mu z niecierpliwością. Emilio. Naprawdę pasowało. Widok tłuszczu był na tej ziemi czymś mało spotykanym, ale i bez tego postać ta była równie odpychająca co imię. Nawet pod kapturem chroniącym przed śniegiem widać było połysk na włosach, a pierścienie nałożył na rękawiczki. Zimno doskwierało, a pierścienie musiał jakoś zaprezentować. Emilio. Syn głowy wszystkiego, co było nielegalne na zachód od rogatek miasta. Emilio, który nadzorował większość bandytów w tych stronach i osobiście ich honorował w imieniu swego ojca. Który nie zraził się usłyszanymi słowami, więcej, najpewniej ich nie zrozumiał.
- Tak, ten Emilio. Jestem rozczarowany, że nie odwiedziłeś mnie nigdy wcześniej. Jeżeli brakowało ci odwagi, to...
- Wybacz, Emilio. Byłem zajęty. Ucinałem głowy twoim ludziom, a mają grube karki i długo się je piłuje. - Przerwał mu potencjalnie długą, przewlekłą wypowiedź. Nie miał na to czasu. A i chciał go rozzłościć z nadzieją, że tamten popełni jakiś błąd. Ku swojemu zaskoczeniu zauważył, że po lekkim grymasie zapowiadającym napad gniewu na twarzy Emilia zagościła jednak jeszcze większa radość i zadowolenie z siebie.
- Brawo! Cóż za celna riposta. Ale ja mam celniejszą. Chcesz wiedzieć, jaką? Nie zawsze powinno się ucinać głowy ludziom, czasem trzeba z nimi rozmawiać. Jak to robią ludzie cywilizowani. I widzisz, ty moim ucinałeś, ja z twoimi rozmawiałem. Jesteś ciekaw riposty? Hę? - Aż zaklaskał w dłonie. - Nie dajmy mu czekać, skarbie. Oto moja riposta. Udana, prawda?
Adam zaskoczony zobaczył, jak Magda robi krok do przodu. Chciał złapać ją za rękę, ale wywinęła się i nadal zgarbiona zrobiła kolejny krok, następny, po czym po początkowym wahaniu podeszła do Emilia. Ten, kompletnie już rozradowany uśmiechnął się tak szeroko, że sprawiał wrażenie, jakby zaraz górna połowa głowy miała mu odpaść.
- Znakomicie! Podoba ci się moja riposta? To mam kolejną. Przyszedłeś tu po tego bachora, tak? Widzisz, chciałem go tu przyprowadzić, ale moi ludzie zaginęli. Magda tak się postarała by pomóc nam w porwaniu, a ci partacze przepadli gdzieś po drodze. Pewnie dawno szczury obgryzają ich kości. Tej twojej dziewuchy też. To się nazywa celna riposta, prawda?
Adam zbladł tak bardzo, że odcinał się bielą twarzy nawet od śniegu. Rzucił się do przodu, ale obaj ochroniarze Emilia złapali go od razu.
- Wiem, że oboje nie macie broni, więc się nie fatyguj. Inaczej byście do mnie nie podeszli. A co do tego... chodź, skarbie, niech Emilio dostanie co jego. Widzisz, już jakiś czas temu się spotkaliśmy i była wręcz zauroczona.
Adam zapewne w tym momencie szarpałby się, dysząc wściekłością i obrzydzeniem. Lecz podwójny cios okradł go z sił. Nie miał nawet siły się złościć, nie słuchał już Emilia, tylko patrzył w plecy Magdy. Ten jednak nie przestawał mówić, jakby samo mówienie o wszystkim, co się stanie, potęgowało jego przyjemność.
- A, bym zapomniał. Naścinałeś nieco głów. Pora na twoją. W ramach uznania twoich zasług dla tej mieściny wyślę ją nawet z powrotem, pod sam ratusz. Podziękuj za tę troskę. Zabierzcie go. Nie lubię widoku krwi.

Płatki śniegu wirowały wokół z coraz większą zawziętością, ale nie z tego powodu na moment przymknęła oczy, starając się jednocześnie nie zasłabnąć. Kusiło ją, by wziąć głęboki wdech, ale nie mogła nic powiedzieć, przełknąć śliny, nawet nosem oddychała ostrożnie, uważnie. Wszelkie słowa docierały do niej stłumione, padający śnieg oddzielał ją od całego świata bezpieczną kurtyną, aż chciało się w niej schować, uciec. Ale nie mogła już zrobić kroku wstecz, nie mogła zmienić decyzji. Tę podjęła już jakiś czas temu i gdyby teraz stchórzyła i zawróciła wszystko byłoby na marne.
A bała się, strach razem z mrozem przenikał ją do kości. Przez ten moment jednak, w którym opuściła powieki, przed oczami wrócił do niej obraz jej brata leżącego w błocie, z dziurą w brzuchu, z szeroko otwartymi ustami. Jego ciało było we wspomnieniu zimniejsze od mrozu, zimniejsze od strachu. Mroziło nawet jej serce.
- Nie lubię widoku krwi.
Otworzyła oczy, gdy słowa zabrzmiały tuż obok niej. Zaraz nadejdzie ten moment, gdy już naprawdę nie będzie odwrotu. Ale właśnie teraz, w obliczu tej ostatecznej chwili nabrała pewności siebie, przysunęła się do tej ohydnej postaci, poczuła jak ramię oplata jej talię.
Długo wstrzymywała westchnienia, ślinę, by nie połknąć włożonej do ust kapsułki. Teraz ją rozgryzła czując ciepło zbliżającej się do niej twarzy i gorzki smak na języku. Z odrazą pozwoliła, by wpił swoje usta w jej wargi, powoli zaczęła czuć słabość, wstrząs w kręgosłupie, ale zwalczyła to. Tylko chwila... języki dotknęły siebie, ślina wymieszana z zawartością kapsułki przemieszała się. Po chwili musiał poczuć o co w tym wszystkim chodzi, ale ostatkiem sił przycisnęła się do niego w namiętnym uścisku nienawiści, nie puściła nim tej śliny nie przełknął. Pocałunek śmierci był gotów, w pełni pomściła więc brata. Umierała, ale ten wieprz zdechnie niedługo po niej. Żal jej tylko było Adama, jednak bez ściągnięcia go tu nie miałaby takiej okazji. Szkoda jej było Dolores. Biedna dziewczynka, od urodzenia już skrzywdzona przez ślepotę. Ale to nie była tylko zemsta... ten człowiek, ta bestia musiała zaginąć.
Już nic więcej nie mogła zrobić, drugi wstrząs osłabił ja do końca, odepchnięta osunęła się na ziemię, mrowienie zaczęło opanowywać jej palce, powoli dołączyły do niego drgawki. Patrzyła w niebo. Już nie zasnute chmurami, padającym śniegiem, a błękitne, jakiego nigdy nie znała wcześniej, ale jak powoli zrozumiała, znała potem. Czas mijał szybko i leniwie zarazem, niczym statek sunący we mgle przez fale. Ale wszystko, czego dotknęła, wszystko co słyszała, każda woń - wszystko to było prawdziwe. Tamtego roku wiosna rozkwitła w pełnej okrasie. Chłodny, soczyście zielony liść uginał się pod zbierającą się do lotu biedronką. Zapach mokrej trawy ją oszałamiał. Pozwoliła, by biedronka zleciała z liścia na jej palec. Taka drobna, krucha, taka pełna życia. Coś jej ciążyło, utrudniało jej podniesienie się z chłodnej ziemi, rosło poczucie, że o czymś kiedyś zapomniała. Krew na liściu, intensywna, czerwona, skapywała na kwiaty poniżej.
Leżała już tutaj kiedyś, leżała wiele razy, poczucie deja vu ogarnęło na moment jej myśli. Spróbowała się podnieść, wciągnęła w nozdrza świeże, orzeźwiające powietrze, ale świat przytłaczał ją, przyciskał do ziemi. Gdzieś doleciała do niej woń bochenka, niedawno wypieczonego. Pamiętała ten smak, jeszcze ciepły chleb posmarowany prawdziwym masłem. Tak proste, a jednocześnie silne doznanie. Wszystko wokół niej tętniło życiem, było żywą, ciepłą skórą wielkiego organizmu. Każda sekunda trwała latami, ogrzewające je słońce raz wychylało się, raz znikało za chmurami, aż wszystko wokół pokrył śnieg tak, że nie pamiętała już zapachu pieczywa, smaku masła. Biedronka spacerowała po jej dłoni wyjęta spod wszelkich praw natury, wyostrzona na przemijającym tle, będąca intruzem w tym samym stopniu co ona sama. Dostrzegła go jak stał niedaleko, wyłapała jego spojrzenie. Chciała go przeprosić, ale ciało odmawiało jej sił na cokolwiek.
Ale wybaczył jej, już rozumiejąc co zrobiła i dlaczego. Ujrzała to w jego oczach, w jego spojrzeniu, zanim zaczął upadać na ziemię uderzony pałką w głowę. Jego już tylko żałowała i u niego tylko szukała wybaczenia. Biedronka wzbiła się w powietrze, rozpostarła skrzydła w lekkim locie.
Mogła wreszcie wstać, unieść się, poczuć na sobie ponownie promienie światła. Patrzyła z góry na wszystko jak na odległe wspomnienie; leżała już ona, ale nie-ona, tam, na dole, w spokoju, gdy postać obok niej wiła się jeszcze we drgawkach. Ale nie czuła już do nikogo nienawiści. Ile to wszystko trwało? Kilka sekund? Dwadzieścia lat? W tej chwili wieczność mogłaby się zmieścić i w jednej sekundzie tam, na dole. W ciągu matematycznym życia dotarła z nieskończoności do zera i trwała w szczęściu, bez żalu, bo wiedziała, że jest tutaj obok niej, tak jak i ona wybaczając całemu światu, tkwiąc z nią w tej wspólnej nieskończoności.
A na ziemi zapanował spokój, gdy śnieżyca zakryła wszystko puchową, białą zasłoną.


Powoli otrzepał się ze śniegu. Dopiero po chwili przypomniał sobie gdzie się znajdował, zaś kolejną chwilę trwało uświadomienie sobie, że małe, otaczające go wzniesienia to otulone białym całunem ciała.
Drżąc z zimna nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie o to, co tu się stało. Oberwał w głowę, to pamiętał. Przygotowany na koniec, zaskoczony kompletnie tym co zrobiła Magda i nie mając siły winić jej za to wszystko. Gdzie teraz była - trudno było to rozeznać, a nie miał najmniejszej ochoty otrząsać ze śniegu leżących wokół ciał chociaż być może pomogłoby to mu wyjaśnić czemu przeżył i dlaczego wszyscy inni wokół nie żyli.
Kolejne istnienie, które idąc za nim dotarło na kres swojego życia. Nie powinien teraz o tym myśleć, musiał znaleźć energię by poszukać drogi powrotnej zanim opadnie z sił i dołączy do leżącej na polanie reszty. Uniósł się więc mimo panującej wokół śnieżycy, otulił mocniej płaszczem. Widoczność była nieduża, w porywie do kilkunastu metrów, ale nie mógł czekać aż pogoda się poprawi; pozostało ryzyko zgubienia się w burzy.
Pierwszy krok był najtrudniejszy, czuł jak zesztywniałe ciało ledwo pokonuje opór, jak stawy odmawiają z początku posłuszeństwa. Z każdym kolejnym krokiem jednak było lżej, przyjemne ciepło zaczęło nieśmiało rozchodzić się po kościach. Szedł przed siebie przekonany, że ktoś idzie za nim, ale za każdym razem, gdy się odwracał, natrafiał na białą ścianę, w której wyobraźnia projektowała twarze Magdy i Michała, twarze trupie, ostrzegające go nie przed krokiem wstecz, tylko naprzód. Gubił niejednokrotnie kierunek, śnieżna burza zdawała się nie mieć końca, wpadał czasem na drzewa, potykał się o pochowane w białym puchu korzenie, boleśnie uderzał kośćmi w drewniane pniaki.
Aż potknął się o ciało, upadł zaraz obok niego zsypując śnieg z sinej głowy. Znał tego człowieka, znał aż za dobrze. Szczur. Mieli nie iść za nim, mieli pozostać w mieście... tylko dlaczego tam, gdzie przed chwilą widział twarz Szczura teraz pozostawała jedynie czaszka? Odczołgał się zdezorientowany, natrafił na drugie ciało. Drobne, zwinięte w kłębek; czarne włosy kontrastowały z bielą wokół. W tym momencie ogarnęła go rozpacz. Szła z nimi? Dlaczego? Czemu ona? Pytania w głowie stłumione był napływem żalu i bezsilności, długo docierało do niego, że Róża, jego-nie jego Róża leżała tutaj, wpatrywała się w niego... z pustych oczodołów! Kolejna czaszka.
Cokolwiek działo się z jego głową miał dość, napływ adrenaliny zmusił go do zerwania się na nogi. Zaczął biec, niezdarnie, potykając się, czasem upadając na kolana. Byleby uciec stąd, w końcu musiał gdzieś trafić, wydostać się z tego koszmaru.
Zamiast tego wbiegł na polanę, na której śnieżne kurhany urosły już nieco. Wrócił do punktu wyjścia.
Zawył bezradnie, ale jego wycie zaginęło w śnieżycy, mroźne powietrze wdarło się do jego płuc. Odszedł kawałek od polany, wyczerpany zadając sobie pytanie o to, jaki to wszystko miało sens. Usiadł, oparł się plecami o drzewo dające osłonę przed wiatrem. Odpoczynek tak bardzo go kusił, ot, by chociaż przez kilka chwil odsapnąć, zamknąć oczy, złapać oddech. Uporządkować sobie wszystko w głowie. Powieki same opadły, zimno powoli zaczęło zmieniać się w komfortowe poczucie ciepła. Przespać się chociaż chwilę...
Spał.
W śnie otaczający go wcześniej las teraz kwitł, tętnił życiem. Wracał do domu niosąc na plecach gruby pęk chrustu i gałęzi, przez ramię przewieszony miał worek, w nim zaś upolowanego zająca. Mech tłumił jego kroki, ale Dolores i tak wybiegła z domu na powitanie. Mała, zdrowa Dolores, jej oczy były równie zielone co przyroda wokół. Chwilę potem zza drzwi chaty wychynęła Róża z nieznacznym, ciepłym uśmiechem obserwując całą scenę. Zrzucił drewno z pleców i przykucnął, by móc złapać dziewczynkę w ramiona.
- Musisz się obudzić.
Drgnął po jej słowach i odsunął ją lekko od siebie. Jej spojrzenie było zdecydowane, bezlitosne. Pokręcił głową, nie chciał się budzić, nie chciał by to wszystko zniknęło; nie chciał wracać do tamtego koszmaru, zimna. Ale Dolores przewiercała go wzrokiem. Nie dawała mu szans na trwanie w tym śnie.
- Proszę, obudź się. Musisz.
Gwałtownie odsunął się, boleśnie upadł na plecy czując pod nimi pęk gałęzi.
- Musisz się obudzić.
Płatki śniegu zawirowały nad jego twarzą, odpędził je dłonią, ale ich taniec tylko się nasilił. Ręka poruszała się niemrawo, ledwo wychodząc z zastygnięcia, poziom zamienił się z pionem. Obudził się, nie czuł nóg, plecy wbijały się w korę drzewa. Sen nie trwał długo, a ledwo tliło się w nim jeszcze ciepło. Z trudem skulił się by móc rozetrzeć nieco nogi czując przy każdym ruchu kłujący ból. Miała rację, musiał się obudzić, inaczej jeszcze trochę a zamarzłby na śmierć. Chociaż nie wiedział, co gorsze, czy możliwość by śnić tamten sen będąc martwym, czy w tym realnym świecie żyć dalej...
Udało mu się w końcu wstać. Przygarbiony, opierając się o drzewa, wrócił do maszerowania w przypadkowym kierunku. Nigdy się nie poddawał do tej pory, więc i teraz musiał walczyć. Po iluś krokach los się w końcu do niego uśmiechnął - Łukasz poszedł z resztą i żył, stał niedaleko. Z miejsca poznał tę zwalistą sylwetkę; ta przybliżyła się na jego widok, zarzuciła jego ramię na swój kark. Adam nie miał sił, by cokolwiek powiedzieć, ale ruchem głowy wskazał kierunek. Ogarnęła go ulga, adrenalina opadła, na przemyślenie wszystkiego czas przyjdzie później, byleby się stąd wydostać. Wraz z tą szansą wróciła i wola siły, powoli też i ciepło ciała. W końcu znalazł siły na mówienie, zwrócił się więc w stronę twarzy Łukasza tylko po to, by ujrzeć i jego czaszkę. Głos uwiązł mu w gardle, oderwał się od tego drugiego ciała, upadł w przerażeniu.
Musisz się obudzić.
Po tym nagłym głosie w głowie w końcu zrozumiał, że oszalał. Dostał w głowę i pomieszały mu się zmysły. Wróciła jednak adrenalina. Wstał, odkuśtykał kilka kroków, uderzył w drzewo. Wściekle zaczął w nie uderzać rękoma, i tak już nie czując najwyraźniej odmrożonych dłoni. W końcu upadł, wsparł się na łokciach. Miał dosyć.
Obudź się.
Przestał już zauważać różnicę, równie dobrze mógł się poddać, położyć na tym śniegu, zamarznąć. Ale wściekłość, jaka go ogarnęła kazała mu walczyć, już nie o cokolwiek, tylko na przekór, na złość. Zaczął się czołgać wsparty na łokciach, bezczynne już, odmrożone nogi ciągnął za sobą niczym fantomowy balast. Aż natrafił na skarpę, nie zdążył w porę złapać się czegokolwiek, sturlał się po stromym zboczu. To był koniec, nic więcej nie mógł już zrobić. Przepraszał w myślach wszystkich, tłumacząc się przed sobą i nimi, że zrobił wszystko, że walczył, ale już nie miał więcej sił. Oczy powoli się zamykały, ale głos w głowie zmusił go do ponownego ich otwarcia. Tylko tym razem głos nie brzmiał w jego głowie, ale nad nim.
- Musisz się obudzić.
Głowę wypełniał teraz przede wszystkim ból, od którego naszły go nudności. Zamrugał, migające światło zakłuło go w oczy. Odruchowo spróbował wstać, ale ucisk w klatce piersiowej przybił go z powrotem do podłoża. Poruszył dłonią, poruszył stopą, pulsowanie w głowie i ścisk w piersiach nasiliły się. Czuł się, jakby coś ciężkiego leżało na nim, przygniatało go z całą siłą. Ale nad nim nie było nic. Tylko obok siedziała Dolores, uśmiechnięta, zadowolona.
- Nareszcie się obudziłeś.
Po tych słowach jak gdyby nigdy nic wstała i zniknęła za wiszącą we framudze przesłoną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz