KiB w sieci

niedziela, 29 stycznia 2017

Czerwone słońce - Część pierwsza VII

Poprzednie odcinki: klik


 
VII

Wiele pracy trzeba było, by w tych warunkach, na dachu dawnej galerii handlowej, założyć ogród. Kiedyś spędzał tutaj całe godziny z synem, chociaż ten nie wykazywał większego zainteresowania tym miejscem. Wtedy wydawało mu się, że to wszystko miało sens. Teraz jednak miejsce to było dla niego puste, absurdalne. Stanowiło wręcz abominację dla całej reszty wokół, szydziło z powszechnego upadku.
- Nie żyje.

Idący obok niego człowiek zachowywał grobową minę i ciszę, chociaż uważniejszy obserwator dostrzegłby w tym sporo pozy, a nieco mniej szczerości. Jednakże właściciel ogrodu był widocznie zbyt daleko myślami, by zwracać na to uwagę. Ubrany w garnitur – co potęgowało poczucie wyobcowania tego miejsca z aktualnego czasu – mężczyzna, nienaganny w każdym ruchu, jako prawa ręka tamtego człowieka mimo swej nieszczerości w żałobie doskonale wiedział jednak jak się zachować. Mina żałobnika nie schodziła mu z twarzy, szedł niczym maszyna pół kroku za tamtym, nie spoglądał w jego stronę ani nie odzywał się niepytany. Krzaczaste brwi nawet nie drgnęły. Długo piął się w górę by znaleźć się w tym miejscu, obok ojca przestępczości, szefa szefów, człowieka, który terroryzował ziemie pomiędzy konurbacją na wschodzie, a Twierdzą na zachodzie.
- Na pewno nie żyje?
Zauważył w tym pytaniu brak nadziei, więc szybko też dobrał odpowiedź, rzeczową, konkretną.
- Gdy wyjechał od razu pomyślałem, by ruszyć za nim i go ochraniać. Spóźniłem się jednak. Wszyscy nie żyli. Bronili go do końca.
- Zawsze okazywałeś mi i jemu szacunek. Masz okazję ponownie ten szacunek udowodnić.
- Co zechcesz, ojcze.
Starcowi nie umknęło słowo „ojcze”. Pokiwał jednak głową z aprobatą. W tym biznesie mało kto miał prawo w ogóle zwracać się do niego osobiście, ale tego człowieka często traktował jak swojego potomka.
- Emilio był moim synem. Był głupim, nieokrzesanym bandytą, ale... nie, nie przerywaj mi! Przy tobie mogę powiedzieć, jaki był. Zawsze mu powtarzałem, by dbał o biznes, stąd, spokojnie. Był głupi i nieokrzesany. Ale nadal był moim synem. Kochałem go i pobłażałem mu. Jestem już starym człowiekiem. Słabym.
- Nie jesteś słaby, ojcze. - Mimo zachowywania zasady milczenia w takiej chwili doskonale jednak wiedział, w którym momencie ją złamać. Ale na twarzy starcia zadowolenie ledwo przemknęło, by znowu zniknąć w morzu rozpaczy.
- Jestem. Nikomu innemu bym tego nie powiedział. Nawet Emilio. Ale tobie jednemu mogę zaufać. Powoli czas odejść, zaznać spokoju. Nawet, gdy mój syn żył, to o tobie myślałem jako o następcy. Nie jesteś jak on. Masz w sobie przebiegłość, opanowanie. Ich brak w mym synu zawsze mnie smucił.
Starzec zatrzymał się na moment przy krzewie dzikiej róży. Westchnął cicho widząc, że ta nadal nie puszczała pąków.
- Chcę, byś pomścił Emilio. To na pewno robota Zejera. Ale on jest tylko narzędziem. Nie mścisz się na mieczu, tylko na tym, kto go podnosi. Burmistrz tego miasta też ma dzieci. Nie jestem głupi, by tego nie widzieć, by nie przejrzeć jego gry. To wyzwanie, to wypowiedzenie wojny i musi wiedzieć, że jesteśmy wystarczająco silni, by je przyjąć. Oko za oko, syn za syna. Emilio był od ciebie młodszy, więc znajdziesz dom młodszego i wyrównasz rachunek. Zrozumie to, a ty oddasz tym szacunek i mnie i mojemu dziecku. Udowodnisz też oddanie rodzinie, udowodnisz, że stanowisz jej część.
Mężczyzna przytaknął ze skupieniem na twarzy.
- Masz też wolną rękę.
- Dziękuję, ojcze.
Starcowi nie umknął cień zadowolenia na twarzy tamtego człowieka. Opanowanie i spryt szły u niego ramię w ramię z bezwzględnością. Łączył cechy i jego samego i jego syna, który nie cofał się przed niczym.
- Idź.
Gwałtownym gestem dał mu znać, że chce być sam, by w ciszy i samotności oddać się rozpaczy. Młody człowiek bezzwłocznie więc wycofał się w stronę schodów. Na szczęście starzec nie domyślił się, kto namówił Emilia na zrobienie zasadzki na tamtego najemnika, na wyjście z bezpiecznego domu. Miał do niego dołączyć, ale „spóźnił się” o jeden dzień. Taki mieli klimat, że zdarzały się spóźnienia. Starzec nie domyślił się też współpracy z burmistrzem, którego syna miał teraz zabić. A już zupełnie nie doszedłby do tego, dlaczego po tym wszystkim planował wypełnić to zadanie.
Świat się zmieniał i cała ta zabawa w policjantów i złodziei tylko go irytowała. Jego ambicja sięgała wyżej. Znacznie wyżej. I nie miał zamiaru dzielić się jej efektami z nikim. Musiał uważnie lawirować pomiędzy wszystkimi stronami dopóki nie będzie na tyle silny, by usunąć wszystkich naraz.
Nie lubił całej tej mafijnej otoczki, uważał ją za błazenadę. Ale akurat ten jeden pomysł, pomysł usunięcia wszystkich przeszkód w jednej chwili, pojedynczym, bezlitosnym uderzeniem mu się spodobał.

Tym razem spał krótko, o niczym nie śnił. Nadal niewiele rozumiał z tego, co zaszło. Tak samo jak i z tego, gdzie się znalazł. Po obudzeniu się wciąż czuł się słabo, kilkukrotne próby wstania nie przyniosły pożądanego efektu. Spał dużo, ale snem rwanym, dusznym. Kolejna pobudka wywołana była przez sędziwego opiekuna. Tak go kojarzył poprzez kolejne pobudki, gdy krzątał się dookoła, poprawiał pościel. Pościel! Tak dawno nie spał w pościeli.
- Jedz zupę.
Opiekun postawił na drewnianej skrzyni obok łóżka miskę pachnącą grzybami.
- Grzybowa?
- Grzybowa.
- Ale ja nie lubię grzybów...
- A Leszek nie lubi dźwigać. A i tak niósł cię na plecach kawał drogi. Więc jedz zupę.
Upomniany tymi słowami nie powiedział nic więcej, tylko drżącą ręką wziął łyżkę i podjął próby zjedzenia zupy. Więcej jej rozlewał z powrotem do miski. Ale powoli czuł, że jest nieco lepiej. Oraz, że w tej zupie nie był tylko grzyby; coś go rozgrzewało od środka, dodawało nieco sił. Nie chciał jednak przesadzać z pytaniami o takie rzeczy, ciesząc się w głębi serca, że żyje i że ma co zjeść. I że żyje Dolores! O ile to nie były majaki. Przypomniał sobie, że miał o to zapytać, chociaż bał się odpowiedzi. Odłożył jednak łyżkę i zbierając odwagę rozejrzał się wokół. Zaskoczyło go to, że nie tylko sufit, ale i ściany były z drewna. Jakby znalazł się w kompletnie innym świecie. Gdzie właściwie był? To było poniekąd zabawne...
Zazwyczaj pierwsze słowa odzyskującego przytomność w takiej sytuacji to „gdzie ja jestem”. A on? „Grzybowa?” Miał szczęście, że nie był częścią jakiejś wielkiej historii, czegoś, co ktoś kiedyś spisze a inni będą to czytać i zastanawiać się nad tym, co ma w głowie człowiek, który konwersację po takich wydarzeniach i przebudzenia się zaczyna od pytania „grzybowa?”. Ale takimi rozważaniami tylko podświadomie odsuwał od siebie strach przed odpowiedzią na o wiele poważniejsze pytanie.
- Widziałem Dolores... śniła mi się?
- Jeśli chodzi o tę rudą dziewczynkę, to może i ci się śniła. Ale jednocześnie karmiła cię, opiekowała się jak niemowlakiem, wysiadywała tu i ciągle powtarzała, że masz się obudzić.
Po tych słowach opadł na pryczę tak gwałtownie, że jego opiekun aż się poderwał z niepokojem, szybko jednak zauważył po prostu ulgę na twarzy chorego. Wprawdzie nieco zrobiło mu się wstyd, że opiekowało się nim dziecko. Oraz nie rozumiał dlaczego aż tak bardzo zależało mu na takiej odpowiedzi. Ale cała ta sytuacja, to wszystko od razu nabrało większego sensu. Miał jeszcze wiele pytań, teraz dopiero zaczęły kręcić mu się w głowie razem, z całym pokojem, z zasłoniętymi oknami, świecami na dużym stole w kącie, żelazną balią na podłodze. Razem z pokojem kręciła mu się sama głowa, tak, że dopiero po chwili zorientował się, że znowu ogarnia go zmęczenie i bezwład. Ale pierwszy raz od niewiadomej mu liczby dni czuł, że odpocznie.

Tym razem las wokół nie był biały, skarlały, ale bujny, zielony, niemalże duszny w swej mnogości drzew i roślin. Nawet promienie słońca dobiegały jedynie połowicznie na dół, rozpraszając się na milionach liści wokół.
Było to ongiś na początku świata,
wtedy nie było nieba ni ziemi...
Szedł za głosem po części recytującym, po części śpiewającym te słowa. Las tętnił życiem, rozbrzmiewał śpiewem ptaków, koił szumem liści. Kroki stawiał ostrożnie, gdyż leśne runo pod jego stopami szeleściło i skrzypiało. Bogate korony drzew odbierały podłożu cenne światło, a i nie chciał nadepnąć na żadne małe stworzenie.
Nieba ni ziemi, tylko sine morze,
A pośród morza na dębie...
Głos prowadził go nadal przed siebie, chociaż niekiedy miał wrażenie, że i zza pleców coś go pcha w tamtą stronę; jakiś chłodniejszy powiew wiatru bądź wrażenie zbliżającego się zachodu słońca.
Siedziały dwa gołębie,
Dwa gołębie na dębie...
Do głosu zaczynały dochodzić inne dźwięki. Szczekanie, skrzypnięcia. Jakiś cichy stukot. Powoli już widział, że zbliżał się do niewielkiej osady w środku lasu - o dziwo miast rzednąć las gęstniał, drzewa stawały się coraz większe, coraz mniej światła padało poprzez gałęzie.
Toczyły taką naradę,
Rade radziły i gruchały:
W końcu dojrzał i domostwa, niskie, pokryte strzechami. Spodziewał się zaledwie kilku domów, jednak osada była rozległa i przestronna. Domy zbudowane z bali drewna połączonych gliną wyglądały niczym ułożone były z paciorków. Gdzieś wokół osady potężniał już cień, słyszał też głuchy łoskot, jakby jakieś monstrualne cielsko przesuwało się po ziemi.
Jakże mamy stworzyć świat?
Spuśćmy się na dno do morza...
Ni to recytowała, ni to śpiewała wesoła staruszka, sprawiająca nieco dziecinne wrażenie, gdyż siedziała na brzegu wysokiej ławki i machała wiszącymi nad ziemią nogami. Uśmiechnęła się na jego widok i przywołała palcem.
Wyniesiemy drobnego piasku,
Drobnego piasku, niebieskiego kamienia.
Dokończyła śpiewać i zsunęła się z ławki na ziemię. Chciał podejść i pomóc jej w tym, ale nadzwyczaj dobrze dała sobie radę i tylko pokręciła na boki głową.
- Chodź ze mną.
Nie zadawał żadnego pytania tylko bez sprzeciwu podążył za kobietą. Ta nawet nie czekała na jakiekolwiek słowa tylko zaskakująco żwawym krokiem szła w kierunku środka osady. Dopiero teraz zaczął zauważać, że w osadzie mieszkali sami starzy ludzie. Żadnych dzieci, żadnych mężczyzn czy kobiet w sile wieku. Ktoś dreptał przy dołach ze smołą, inny z pietyzmem zbijał drewniane drzwi. Dotarli w końcu do samego centrum, placu, na którym rósł potężny dąb. Jego korona była z ziemi niewidoczna, zasłonięta listowiem niższych drzew.
- Niedługo zajdzie słońce. - Powiedziała ze smutkiem, gdy już przystanęli we dwoje zaraz przy pniu. - A nikt z nas nie wespnie się na górę. Nie oglądaj się w dół.
Poczuł, że robiło się coraz ciemniej, a łoskot nabrzmiał razem z drżeniem ziemi. Było dla niego oczywiste, że musiał się wspiąć na górę, ponad listowie pozostałych drzew, tam, gdzie gałęzie nie zasłaniały nieba. Bez zwłoki więc, nawet nie oglądając się na osadę zaczął się wspinać obejmując gruby pień drzewa, wspierając się na sękach, przytulając do chropowatej kory. Nie wiedział ile ta wspinaczka trwała, godziny, może dni. Dąb zdawał się nie mieć końca, chociaż z dołu nie było tego widać. Znużony monotonią wspinaczki postanowił jednak sprzeciwić się słowom staruszki i spojrzał w dół. Wokół pnia, kawał drogi niżej owijał się ogromny żmij, ukrywał drzewo pod swoją skórą, zbliżał się tak, że coraz wyraźniej było widać chropowatość jego ciała, mnogość ciał i rzeczy, drewna, metalu, cegieł z jakich się składał. Dopiero teraz usłyszał trzeszczenie kory pod naporem ciężaru tego cielska, wyobrażał sobie każdy centymetr drzewa pod jego skórą.
Strach ogarnął go całego, przywarł więc do pnia nie mogąc się ruszyć. Wiedział, że powinien wspinać się dalej, ale lęk przed bestią całkowicie go paraliżował. Już coraz wyraźniej słyszał skrzypienie drzewa, powoli czuł też wibrowanie w korze. Nabrał ochoty puścić się, oderwać od tego samego pnia, po jakim wspinał się żmij, a kto wie, może i uciec przed nim w dół, daleko w dół. Nie miał pojęcia jak długo by spadał i co było na dole. Gdzieś wysoko grzmiało, z góry zaczął najpierw kropić, a potem już padać deszcz. Blisko, był tak bardzo blisko... dlaczego nie posłuchał staruszki? Żałował tego teraz. Gdyby miał drugą szansę, gdyby miał jeszcze możliwość podjąć inną decyzję...
Nagle kolejny grom zabrzmiał tuż nad drzewem, piorun ogłuszył go, chociaż uderzył prosto w żmija. Całe drzewo się zachwiało jakby chciało zrzucić z siebie nie tylko potężnego żmija, ale i tę małą istotę, tego malutkiego człowieczka kurczowo przywartego pnia.
I wtedy kolejny raz się obudził.

Męczyła go cisza a już wystarczająco dochodził do siebie, więc pragnął czegoś więcej niźli tylko zupy. Odzyskał zdrowie na tyle, by móc wstać, by móc zainteresować się, co właściwie zaszło tamtego dnia, na tej zapomnianej przez bogów polanie. Pierwszy krok sprawił mu problem, ale każdy kolejny był coraz łatwiejszy mimo piekącego bólu w plecach i barkach. Przez okno ujrzał, że burza śnieżna minęła jakiś czas temu, wszystko znowu topniało, zlewało się w ciągle to samo błoto. Gdziekolwiek by nie był to to błoto było takie same, gęste, szare. Odnalazł w izbie swoje ubrania, buty. Wiele trudu sprawiło mu ubranie się, ale korzystał na tym, że nikt go teraz nie pilnował, zaś chęć wyjścia stąd, ujrzenia choćby tego niezbyt pięknego świata narastała w nim coraz bardziej.
Drzwi wydały mu się okropnie ciężkie, jakby nie z drewna były zrobione, ale ze skały. Ile to dni leżał? Nie wiedział. Może kogoś spotka, dopiero teraz naszła go chęć rozmowy. Z kimkolwiek i choćby o zupie grzybowej. Zaskoczyło go to, co ujrzał na zewnątrz. Może nadal śnił? Otaczała go niemal taka sama osada jak w niedawnym śnie.
- Niech mnie ktoś uszczypnie... - Powiedział sam do siebie, nie spodziewając się tego, że ktoś to usłyszał.
- Mogę nawet w łeb dać, jeśli chcesz, za wstawanie bez pytania. - Jego opiekun, tamten starzec, siedział sobie przed chatą, bez ruchu, tak, że Adam go zwyczajnie nie zauważył. - Najpierw trzeba było powiedzieć, bym sprawdził, czy siły już na to masz. Ale widzę, że dałeś sobie radę.
Adam był nadal zdezorientowany tym wszystkim i kolejne słowa naszły go same, odruchowo wychynęły z jego pamięci jako jedyne zapamiętane z tego wszystkiego. Zaiste, ten starzec mógł go powoli uznać za wariata biorąc pod uwagę to, jak zaczynał rozmowy.
- Pośród morza na dębie siedziały dwa gołębie...
- Na dębie, powiadasz? Niestety, trudno dzisiaj o dobry dąb.
Starzec wstał jednak nie wyrażając żadnego smutku, więcej, był z czegoś zadowolony.
- Ale powoli nadchodzi wiosna. Nie to, co nazywacie wiosną jedynie dlatego, że miesiąc taki a taki... Łańcuch został zerwany, ale jego ogniwa znów się zasklepiły. Będzie tylko lepiej.
Adam wprawdzie kompletnie nie orientował się w tej chwili o co chodzi, ale przytaknął na te słowa jakby były dla niego oczywiste. Zachwiał się nieco, usiadł więc zaraz przy wejściu. Miał tak dużo pytań, że nie wiedział od czego zacząć. A od czegoś musiał.
- Co właściwie zaszło? - Uznał, że takie pytanie od razu załatwi ileś kwestii na raz.
- Mądre pytanie. Powinieneś zadać je na początku zamiast pytać o grzybową. Widzisz, jestem starym człowiekiem, a starzy ludzie mają to do siebie, że lubią opowiadać. Ale znam twoje imię, wiem kim jesteś. Ty nie wiesz, kim jestem ja. Mam na imię Falimir.
- Dziękuję ci, Falimirze, za opiekę... - Uznał to za dziwne imię, ale spotykał się już z różnymi przydomkami.
- Wychowany jesteś, to rzadkie. Ale podziękuj Leszkowi, to on cię taszczył na plecach z tamtego przeklętego miejsca.
- Jak tylko go spotkam.
- Dobrze. Nie będę cię dłużej trzymać w niewiedzy. Także dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, a dokładniej pięć dni temu nieco na południe – Adam zarejestrował te słowa w głowie. Pięć dni! Wydawało mu się, że dwie noce ledwo przespał. Ale nie przerwał opowieści. - Leszek z kuzynem poszli dziać barcie, by uprzedzić powrót wiosny. Nie ma jeszcze pszczół, wy uważacie, że wymarły...
Rzeczywiście, zaskoczyło Adama to, że ktoś zadawał sobie trud w tym kierunku, by budować schronienia dla pszczół. Zaczął się zastanawiać w jakie właściwie miejsce trafił. I gdzie była Dolores? A jeśli to była wioska jakichś nienormalnych kanibali? Wtedy pewnie zjedliby go pięć dni temu...
- Nie odchodząc jednak od sedna tej krótkiej opowieści natknęli się na dwóch drabów wlokących Dolores, o ile tobie przedstawiła się akurat pod tym imieniem. Śledzili ich, a gdy dotarło do nich, że to porwanie to zabili obu i chcieli odprowadzić dziewczynkę tutaj. Ta jednak powiedziała im, że za dwa dni na tamtej polanie ty się zjawisz. Z początku myśleli, że to gadanie dziecka bo i skąd miała to wiedzieć? Ale uparła się całkowicie. Nie chciała iść nigdzie indziej, tylko na tę polanę. Poszli więc, po drodze spotkali ciebie i tamtą kobietę...
- Słyszałem ich! Słyszałem jak szli obok mnie między drzewami. Myślałem, że to więcej tamtych.
- Nie przerywaj mi, gdy wszedłem w wątek! - Starzec skarcił go niemalże obrażony i zaczął kontynuować. - A więc wyszliście na tamtą polanę. Ukryli się, bo wiatr i śnieg przybierały na sile. Słyszeli całą waszą rozmowę, ale nie wiedzieli co robić. Tamtych była trójka, wtedy jeszcze twa towarzyszka do nich dołączyła, także do czwórki ich liczba urosła. A ich było tylko dwoje. Na ciebie liczyć nie mogli, boś nie wiedział co się dzieje. Ale wtedy tamta kobieta i ten... Emilio upadli na ziemię, zaczęli się zwijać...
- Otruła siebie, by móc otruć jego.
Tym razem starzec nie oburzył się na przerwanie mu, tylko głęboko zamyślił na moment. Adam pomyślał, że może jednak zirytował się tym wejściem w słowo i nie miał już zamiaru kontynuować, ale po dłuższej chwili usłyszał dalszy ciąg relacji.
- Zjadła owoce swej nienawiści... To musiał być bardzo  zły człowiek. Gdy oboje umierali, ty dostałeś w głowę, tamte zbiry nie wiedziały jednak co robić. Wtedy Leszek zostawił Dolores za drzewem, szturchnął towarzysza i wykorzystali ten moment by rozbić im łby zanim oni rozbili twój do końca. A potem Leszek wziął cię na plecy i wszyscy wróciliście tutaj. Dolores opiekowała się tobą, gdyż nie mogłeś się obudzić, ciągle mówiła, że masz to zrobić.
Adam wykorzystał chwilę milczenia po ostatnich słowach, by wtrącić się i opowiedzieć rozmówcy koszmar, jaki go w tym czasie męczył.
- Sny mają swoje znaczenie, zapamiętaj to, Adamie. Nie zapomnij żadnego, jaki ci przypadł w tym czasie w udziale, bo być może kiedyś doradzą ci w najmniej oczekiwanym momencie.
- A Dolores? Gdzie jest teraz? - Chociaż wiedział już wcześniej, czuł, co się stało z Magdą, takie bezpośrednie potwierdzenie jej śmierci zalało go falą smutku i poczucia winy. Dopiero teraz powoli do niego docierało, jakie to wszystko ma znaczenie. Śmierć takich ludzi jak Emilio, o ile można było ich ludźmi nazywać, nie pozwalała otoczeniu przejść nad sobą do porządku dziennego. Może już teraz były reperkusje. Nie dla Magdy. Miał nadzieję, że gdziekolwiek się znalazła to było jej tam dobrze.
- Dolores poszła z tamtymi z powrotem. Stwierdziła, że już się obudziłeś, a póki nie wstajesz to jesteś nudny, to potowarzyszy przy dzianiu barci. Nie martw się, wróci.
Zapewne zakułoby go to stwierdzenie o byciu nudnym, ale w słowach dało się wyczuć raczej przyjazną złośliwość, niż suchą relację. Musiał zapytać o jeszcze jedno.
- Co z ciałem Magdy?
- Wszystkich pochowaliśmy.
- Wszystkich? Tych bandytów też? - Zaskoczyło go to niesamowicie. - Dlaczego?
Dlaczego. To pytanie wracało jak bumerang niezależnie od sytuacji.
- Dziwne pytanie. A ty co byś zrobił?
- Ja? Co bym zrobił z tymi porywaczami i bandytami na usługach morderców? Zmieliłbym ich na karmę dla psów.
Starzec westchnął z rozczarowaniem i znowu zamilknął. Po chwili spoważniał, jego oczy wyrażały pełne skupienie.
- Zapamiętaj to, co ci teraz powiem. Wejrzałem w ciebie, słyszałem jak majaczyłeś. Dalej nie ma już nic. W tobie jest już ślepa nienawiść, żądza zemsty, ale jednocześnie pustka. Dążysz donikąd i sam to czujesz. Czemu to robisz? Bo powiedziano ci, że tak trzeba? Bo chcesz więcej od siebie i innych?
Poczekał chwilę na odpowiedź, ale nie uzyskał jej. Nie przejął się tym.
- Takich ludzi było coraz więcej. Chciwych, nieumiejących spojrzeć na innych jak na człowieka. Pewnie pytasz siebie wiele razy: „dlaczego?” I ja ci odpowiem. Teraz, tutaj. Dlaczego to wszystko się stało? Skąd się narodziły w ludziach i świecie te potwory, zniszczenie? To tylko odbicie nas samych. Ludzie chcieli coraz więcej, chciwość zaślepiła im oczy, zatruła serca. Wbrew rozsądkowi, wbrew równowadze. Więcej, więcej, więcej. Więcej, niż potrafili pojąć. Wysączyli nawet energię tej ziemi. Doszli do skraju tak jak dochodzisz do niego teraz ty. Ty jesteś narzędziem. Nauczyli cię pojęć: konieczność, większe dobro, prawo. Wszystko, byś nie myślał nad tym, co robisz, byś mógł uzasadnić w wygodny sposób swoje i ich zbrodnie. To szaleństwo, czyste szaleństwo. Skradli ci duszę. Skradli duszę wielu ludziom. Ale i tego było im za mało. Zgwałcili tę ziemię, zatruli dusze z chciwości dawno ponad stan. Ale chcieli czegoś więcej. I zerwali ostatnie łańcuchy. Nie wiedząc nawet, oddalając się od tej wiedzy, że ich byt, nas wszystkich, naszych dusz, sięga wiele dalej, znacznie dalej. Odrzucili to w imię jednej drogi. Wszystkie inne zniszczyli, tych, co nie potrafili zrozumieć ich postępowania, nie potrafili przystosować się do ich świata odrzucili na margines. A da się inaczej, lepiej. By ratować swoją duszę.
- Jak? Co miałbym zrobić?
- Mniej. Nie więcej, tylko mniej. Tyle, ile potrzeba. Wtedy zyskujesz prawdziwe bogactwo, najwspanialsze z wszystkich, bo takie, którym można się dzielić bez końca.
- Nic teraz nie rozumiem.
Starzec zamilknął słysząc tę odpowiedź, ale nie musiał nic mówić, by wyrazić rozczarowanie nią. Nie złość, nie potępienie. Po prostu rozczarowanie.
- Pewnego dnia zrozumiesz. Wtedy będziesz wiedział co zrobić, by nie przekroczyć skraju przepaści.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz