V
Konwój zakończył swą
trasę po autostradzie A1, tworzącej jednocześnie granicę
opanowanych terenów miasta, wzmocniony pod połamanymi osłonami mur
jak i trakt wiodący na północ, kończący się na południu węzłem
koło wschodniej fortecy założonej w budynkach Europy Centralnej.
Forteca ta pilnowała przede wszystkim terenów pobliskiej kopalni,
nadal będących odseparowanym, niepewnym obszarem, jak i pozwalała
na kontrolę okolicznych budynków przemysłowych. Obiekty te były
pod ciągłą obserwacją ze względu na swój charakter; wśród
nich znajdowało się nowe miejskie więzienie jak i noclegownie dla
uchodźców wygospodarowane w zrujnowanych halach. To tam, w
piwnicach, dolnych kondygnacjach i zrujnowanych siedzibach firm
kwitło przestępcze podziemie. Te tereny od miasta oddzielano
dodatkowym murem zbudowanym z czego popadnie – wzdłuż budynków,
przy użyciu starych wraków autobusów i samochodów, niekiedy nawet
postarano się o dobudowane z cegieł ściany, zaś przed murem
wyburzono pasmo budynków co było o tyle łatwe, że większość
już była w ruinie. Był to katalizator miasta - dopóki środek
ciężkości biedy, chorób i przestępczości pozostawał pod okiem
wschodniej fortecy, dopóty żaden z burmistrzów nie szedł na wojnę
z tym wszystkim, wojnę, której koszty byłyby zbyt wielkie.
Wszystko to dotykało i tak przede wszystkim uchodźców z północy
i wschodu, a nimi przejmowano się najmniej, sami zaś uchodźcy
przyjmowali ten status trzymani w ryzach nadzieją awansu
społecznego, wyjścia spod oka Europy Centralnej na zachód. Po
wschodniej stronie muru straszyły już tylko ruiny oraz rozkopane
hałdy. Dawno minęły czasy, gdy stoczono o nie sporo walk, gdy
rozszabrowano z nich węgiel. Był zaledwie dzieckiem, gdy wwieziono
do miasta resztę tego paliwa, a same hałdy, już zrównane niemal z
gruntem i zasypane ziemią stały się ponurym, martwym placem.
Kiedyś zapewne któryś burmistrz rozpocznie ekspansję i w tę
stronę, ale na razie ziemie w tym kierunku pozostawały odcięte i
porzucone na łaskę losu. Jedyna używana trasa na wschód, A4, była
zamknięta prowizoryczną bramą i rzadko kto się na nią
zapuszczał, gdyż nikt nie dawał gwarancji bezpieczeństwa.
Aczkolwiek czasem żądni zysku lub zdesperowani ludzie wyruszali w
tamtą stronę mimo chaosu, jaki panował w centrum regionu oraz
skażenia chemicznego. Środek konurbacji długo płonął dosłownie,
nim ogień prześlizgnął się do serc ludzi, tworząc strefę prawa
siły, zwalczających się karteli, odciętych poza murem również
opustoszałą strefą buforową.
Obudziła się,
dosłyszał wśród wielu głosów cichy, słaby kaszel, porzucił
więc głaskanie psów ciągnących jeden z wozów i wrócił do tej
dziwnej kobiety, całkowicie niepasującej do tego świata.
- Już niedługo,
Tatiano, powinni zaraz nas wpuścić.
Odpowiedziała
niepewnym skinieniem głowy. Mieli szczęście, że natrafili na
konwój, gdyż nawet on nie mógł przebyć całej drogi niosąc ją
na plecach, a odkąd zachorowała słabła z każdym dniem. Zaczęło
się od zatrucia pokarmowego, ale to było w pełni do przewidzenia.
Z początku sama chciała wszystko robić, zawstydzona tą sytuacją,
ale w końcu podupadła na siłach i nie protestowała przeciwko jego
opiece. Potem zaczęła kaszleć krwią. Jak mógł pomagał jej
ziołami, ale nie uzyskał żadnej poprawy. Dopiero gdy trafili na
konwój to wspólnymi siłami, wraz z innymi podróżującymi,
zdołali odgonić najgorsze. Ale nadal przez niemal cały czas nie
mogła się nawet podnieść. Nic w tym dziwnego, znał wiele takich
przypadków wśród mieszkańców habitatów. Ci, co żyli od
urodzenia w sterylnych warunkach kładli się pokotem podczas
zderzenia z tym, co zastali po wyjściu. Większość albo umierała
z powodu infekcji bądź traciła nerwy, rozum. Na szczęście odkąd
doktor Woźniak zabrał się za zbieranie informacji o środowisku
leczenie pozostałych przebiegało pomyślnie. Dlatego był spokojny,
że, jak tylko trafi do kliniki, jej stan się poprawi. Zwłaszcza,
że psychicznie doskonale sobie radziła. Nadal był zaskoczony jak
szybko pokonała strach i zdezorientowanie. Niewielu miało możliwość
uzyskania takiej pomocy, ale był pewien, że jej nie odmówią.
Zanim się rozchorowała sporo rozmawiali i wspomniała mu kilka razy
o swym wykształceniu medycznym. Była zbyt cenna, by odmówiono jej
miejsca w klinice.
Wciąż czekali na
strażników z Europy Centralnej. Kierownik konwoju spokojnie czyścił
strzelbę, obserwując spod byka dwóch kłócących się mężczyzn.
- Przestań szerzyć
herezje i dawać fałszywe nadzieje! Albowiem to jest właśnie ten
czyściec, w którym tylko...
- A idźże ze swym
czyśćcem, w mózgu masz czyściec, każdy wie, że to nadal Ziemia,
że to Słońce w jej środku zgasło, tylko ukrywają prawdę!
Gdybyś tylko nie gadał tyle o apokalipsie, a poczytał o optyce i
zagięciu...
- Zagnij to swą mordę,
heretyku i nie podważaj nauk świętego Jana! Albowiem ci co czyści
byli zabrani stąd zostali, zaś demon powiedział...
- Zaś demon powiedział: zabierzcie jeszcze tego idiotę, co takie brednie wygaduje! A nie chce posłuchać naukowej teorii o środku Ziemi nad nami...
- Zaś demon powiedział: zabierzcie jeszcze tego idiotę, co takie brednie wygaduje! A nie chce posłuchać naukowej teorii o środku Ziemi nad nami...
- Jak ci zaraz kopa
zasadzę, to do tego środka Ziemi polecisz i osobiście zbadasz,
czemu Słońce zgasło!
- No to chodź tu, dopiero na sobie się przekonasz, jak wygląda prawdziwa apokalipsa...
- No to chodź tu, dopiero na sobie się przekonasz, jak wygląda prawdziwa apokalipsa...
- Zamknijcie się obaj!
Kierownik karawany
widocznie stracił cierpliwość i podszedł do kłócących się.
Zwolennik apokalipsy przybrał minę oburzonego cierpiętnika, zaś
jego adwersarz odwrócił się i przemknął na tył konwoju.
- Jak.. jak śmiesz tak
do mnie mówić. Za moimi słowami stoi Pan nasz, Jezus Chrystus, i
prorok jego, święty Jan!
- A za moimi słowami
stoi ta strzelba. - Kierownik podniósł broń w znaczącym geście.
- Jeszcze zobaczymy...
- drugi z kłócących się mężczyzn wysyczał już tylko te słowa
i odszedł z zaciętym wyrazem twarzy w stronę bramy.
Kierownik konwoju
pokręcił głową i wrócił do wypatrywania strażników.
- Można tak?
Tatiana ochryple
wyszeptała to pytanie, z przestrachem obserwując całą scenę.
- Jemu wolno. Szef
konwoju jest jak kapitan na statku... - nie do końca rozumiał
czemu, gdyż o statkach słyszał tylko w opowiadaniach i
przysłowiach, ale kiedyś usłyszał to porównanie i spodobało mu
się. - Odpowiada za to, by był spokój i bezpiecznie. Ma pełną
władzę, chociaż nie może jej używać bez powodu. Traci ją
dopiero, gdy wjeżdża za bramę. Ale na pustkowiu może wiele.
Powiadają, że jak ktoś zagraża bezpieczeństwu konwoju, to kończy
niekiedy jako karma dla jego psów... Ale musi być uczciwy, ma
własne zasady. Zawsze najpierw musi oddalić awanturnika. Nie
pobiera od takich jak ja, czy od najemników opłat, bo ci stanowią
ochronę konwoju. Musi być sprawiedliwy.
- Kim... kim oni?
- Ci dwaj? Jeden to
centrysta, drugi janowiec... niezbyt się kochają jak widać.
Pokręciła głową
dając znać, że nie ma najmniejszego pojęcia o co chodzi.
- To dwa kościoły.
Wspominałem już o nich. Jedni uważają, że przyszła
przepowiedziana Apokalipsa, drudzy, że zgasło słońce. Pierwsi
uważają drugich za wariatów, mówiąc, że ich plan budowy rakiety
lecącej do środka wklęsłości ziemi by wzmocnić energię słońca
to szaleństwo i herezja technokratów, drudzy uważają za wariatów
pierwszych, wierzących w bajki i magię... nie, nie pytaj o to, bo
sam nie wiem o co jednym i drugim chodzi.
Przezornie uciszył ją
tym zdaniem zanim zaczęła pytać o co właściwie chodzi
centrystom. Janowców jeszcze dało się zrozumieć, zwłaszcza, że
zdominowali resztki kościoła katolickiego. Wielu ludzi za nimi
poszło szukając odpowiedzi „dlaczego".
Dlaczego.
Co się właściwie
stało w Godzinie Zero i czemu to wszystko zaszło. Sam nie
zastanawiał się nad tym zbyt często, usposabiał siłę
przetrwania, dzikości, jednak niekiedy dostrzegał potrzebę
znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Ale teorie centrystów mieszały
mu w głowie całkowicie. Sama też powinna odpoczywać. Odetchnął
z ulgą, gdy zauważył w końcu strażnika idącego do kierownika
konwoju. Nadal jednak odczuwał niepokój z jednego powodu.
Siedziała kawałek
dalej i wpatrywała się w niego intensywnie. Wyglądała niemalże
jak dziecko ze swoją drobną, trójkątną na dole twarzą, dużymi
zielonymi oczami i wąskimi, drobnymi ustami. Blada skóra
kontrastowała z ciemnym odcieniem włosów. Róża. Co tu robiła?
Jej przyjazd zawsze wieszczył coś złego, szczególnie dla niego.
Sama Tatiana w końcu musiała to wyczuć, a i strażnik wskazał raz
czy dwa w kierunku kobiety, zawzięcie - i widocznie o niej -
dyskutując.
- Kto to? Czemu?
Tatiana uniosła się z
trudem, nadal mówiąc jedynie krótkimi zdaniami, zmuszona łapać
oddech przy każdym słowie. Wiedział, że nie uciszy jej
ciekawości, a każda krótka odpowiedź zrodzi kolejne pytanie,
także postanowił od razu z góry wszystkie odpowiedzi jej udzielić,
by nie prowokować jej do kolejnych wysiłków.
- Najemniczka. Róża.
Nie wiem, czemu ją tak nazywają. Może naprawdę ma tak na imię.
Zawsze za nią przychodzą kłopoty... bo nie uznaje żadnych granic
w zleceniach. Pewnie dawno temu by wisiała, ale jest zbyt użyteczna
dla tych, co mają środki by ją opłacić. I nigdy nie znajdują
się dowody, świadkowie tego, że to ona odpowiada za niektóre
morderstwa. Tak, każdy to wie, że można ją wynająć i do tego.
Ale ma cichy immunitet, bo jest cholernie skuteczna. Tylko raz nie
wykonała zlecenia... i ma na jego punkcie obsesję.
Zamilknął nie
wiedząc, czy mówić dalej. Wyczuła to, zaczęła wpatrywać się w
niego pytająco. Przełknął ślinę, czuł, że jeśli tego nie
wyjaśni to Tatiana zarzuci go pytaniami.
- Nie jestem
pierwszym... pierwszym „Zwierzakiem“, który służy
burmistrzowi. Tamten... wymknął się spod kontroli. Stracił
człowieczeństwo, zmienił się w bestię. Próbowali go zatrzymać,
postrzelili, wpadł tylko w szał. Skręcił kark jednemu ze
strażników, drugiemu złamał kręgosłup i uciekł. Zlecono
złapanie go właśnie Róży, ale do tej pory nie może go wytropić.
Uwzięła się na to... i na mnie. Dlatego, że... - westchnął
ciężko, i tak było to wiadome każdemu, przez co był ciągle
obserwowany i na cenzurowanym. - Dlatego, że był moim bratem.
Tatiana uciekła od
niego spojrzeniem ku Róży, rozumiejąc już więcej. Najemniczka
zauważyła to i odwzajemniła spojrzenie poparte niesamowicie
uroczym, wdzięcznym uśmiechem. Była taka kobieca, niewinna, miała
tak promienisty uśmiech, jak z obrazka.
Mimo to Tatiana, sama
nie wiedząc czemu, poczuła ciarki na plecach.
- Możemy wjeżdżać,
ruszamy!
Głos kierownika
konwoju przyniósł ulgę. Wreszcie byli na miejscu.
Dlaczego.
Kilku mieszkańców
habitatu, ci, co przeżyli, opuścili to miejsce woląc przebywać na
zewnątrz, tworzyć otoczenie burmistrza. Każdy z nich był
bezcenny, za czym szły ambicje wpływu na władze, kształtowanie
miasta. Ale doktor Woźniak pozostał, przejął cały habitat. Były
pomieszczenia, do których jedynie on miał dostęp, niekiedy tylko
przychodził ktoś do pomocy przy chorujących w klinice. Ale nie to
było celem jego wewnętrznego pytania. Kalibrował działanie
sprzętu medycznego, doktor po spotkaniu z kimś majstrował przy
aparaturze nasłuchowej i monitoringu. Wiedział już od dobrych
kilku godzin, kto przybywa do miasta i wyraźnie coś planował. Sam
robot pracował przy sprzęcie właśnie ze względu na gotowość
przyjęcia zaraportowanej kobiety wyraźnie pochodzącej z innego
habitatu.
Nie, pytanie to
dotyczyło braku przeszłości, historii przed Godziną Zero.
Dlaczego? Jak?
Czym była „Kosmiczna
Wyspa Doktora Moreau“?
Jedna z jego
świadomości obchodziła ten program ostrożnie, jakby miała do
czynienia z bardzo wrażliwym pakunkiem. Ale nijak nie mogła się
dostać do środka. Za każdym razem następował pat zabezpieczeń,
bliźniacze starcie bez zwycięzcy. Ale tego dnia program otworzył
się sam.
I dokonał kontrataku.
Sala, w której
zasiadał, nie była zbyt duża, mimo to przytłaczała wyczuwalną
pod skórą pustką. Wysokie okna nie wpuszczały do środka nawet
tej namiastki światła słonecznego, gdyż - z zewnątrz zabudowane
drewnianą przesłoną - od wewnątrz zaklejone były listami
spisującymi prawa Kodeksu. Przede wszystkim w oknach tych było
widać moment przejściowy pomiędzy strachem o swoje bezpieczeństwo,
a potrzebą wykraczającą poza przetrwanie, dążącą do zbudowania
swojego gniazda. Nic jednak w tym miejscu nie pasowało. Światło
dawane przez świece mające ocieplić wnętrze kłóciło się z
panelem LED na suficie, masywne, drewniane, odnowione biurko nie
tylko traciło wiele na swym wydźwięku, ale do tego było
przytłoczone surowymi, metalowymi szafami okalającymi ściany. Za
samym biurkiem, pomiędzy dwoma oknami wisiał kamienny herb. Z
jednej strony biała wieża, odmalowana tak niedawno, że
nienaturalnie odcinała się od szarości wnętrza i nieco wyblakłej
czerwieni stanowiącej jej tło, z drugiej strony połówka orła o
barwie żółtawej, jednak tak nieporadnie odnowionej, że mdłość
tej żółci zdominowana była przez zbyt jaskrawy niebieski kolor
tła.
Całość skupiała
swoją uwagę na centralnym miejscu - wysokim krześle za biurkiem.
Łysy, barczysty mężczyzna wstał z niego powolnym, niemalże
starczym ruchem, wspierając się przy tym na blacie.
- Jesteś..
Po tych dwóch słowach
opadł z powrotem na krzesło patrząc na młodego blondyna
uśmiechającego się wciąż nieco szydzącym uśmiechem, sprawiając
przez to wrażenie, jakby wszystko już wcześniej wiedział i tylko
obserwował co zrobią inni. Jednak myśl o tym, że ten chłopak
jest zadufany w sobie znikała po spotkaniu z jego inteligentnym
spojrzeniem. Ton tamtego zdania zabrzmiał, jakby coś ciężkiego,
niechcianego rodziło się w jego głowie; jakby kolejne słowa miały
być trudne, stąd też chwilę milczał zanim odezwał się znowu.
- Wezwałeś ją tak,
jak prosiłem?
- Tak. Róża czeka za
drzwiami. I niezbyt się jej to podoba.
- To dobrze, Maćku,
może w końcu nauczy się, gdzie jej miejsce. Niech czeka. Bardziej
martwi mnie teraz co innego. Ataki na ludzi poza miastem nasilają
się, są coraz bardziej brutalne, coraz mniej sensowne...
- Prędzej czy później
wszyscy zawisną, tato.
- Nie przerywaj mi. Sęk
w tym, że nie mają wszyscy wisieć. Są... są potrzebni.
- Potrzebni? - Maciej
uniósł brwi w geście zdziwienia.
- Tak. Widzisz, ich
ataki przepędzają ludzi do miasta. Zasilają je świeżą krwią.
Gdyby na zewnątrz było spokojnie ludzie nie oddawaliby się pod
naszą władzę, nie szukali bezpieczeństwa, porządku, jakie
zapewniamy. Ale to co się dzieje ostatnio to przesada! Przesada,
której nie mogę tolerować.
Młodzieniec pokiwał
głową.
- Co zamierzasz?
- Muszą... ich szef
musi poczuć stratę. Zanim rozpuści następnym razem wszystkich
musi ponieść stratę, której będzie żałował, o której będzie
rozmyślał przed każdą decyzją. Ale już się tym zająłem. Sami
mi w tym pomogą. Dowiedzą się, że i w zasadzce może tkwić
zasadzka.
- Finta w fincie w
fincie...
- Co?
- Taka książka, tato.
Nieważne.
- Ty i te twoje
książki...wróćmy do Róży.
Starzec zaczął stukać
palcami o blat biurka.
- Ufam ci i wiem, że
mogę to powiedzieć. Niektórzy myślą, że jestem głupi. Że
jestem słaby! Nawet nie próbują się kryć z zamiarami. Nie wiedzą
jak daleko słyszą moje uszy, jak daleko widzą moje oczy. A dzieje
się ostatnio wiele. Między innymi doszły mnie słuchy, że mój
syn, mój własny syn planuje zamach na mnie, planuje przejąć
władzę. I niedługo potem do miasta przybywa Róża, która nie z
powodu zamiłowania do kwiatów jest znana.
Wstał ponownie, już
bardziej zdecydowanym, żywym ruchem.
- To miasto, mój synu,
to miasto stoi na fundamentach z kości. To wyspa pływająca na
morzu krwi. To w jaki sposób przejąłem władzę było konieczne,
było konieczne dla porządku! Ale to, że próbuje się to powtórzyć
jest wykorzystaniem tego, że ludzie oddali nam władzę
dziedzicznie. Myśląc, że ciągłość da spokój na trudne lata,
że odsunie walkę o tę władzę i pozwoli skupić się na
przetrwaniu. Każda ulica, każdy dom były odzyskiwane krok po kroku
wielkim kosztem nie po to, by czyjeś ambicje miały nagle zasiać
chaos. Wiem, że tobie mogę ufać, nie chcę też robić niczego
pochopnie, więc zachowaj te słowa dla siebie... Ale jeśli jest w
tych pogłoskach prawda to nie będzie żadnej litości, nawet dla
rodziny. Rozumiesz to i akceptujesz?
Młodzieniec milczał
chwilę zanim podszedł do biurka i oparł się na nim tak, że
znalazł się twarzą w twarz z ojcem. Wprawnym ruchem przesunął
dłoń pod blat biurka jakby chciał się go przytrzymać. Niemal
niesłyszalne nawet dla niego stuknięcie oznajmiło mu, że wszystko
zadziałało jak powinno.
- Rozumiem i akceptuję.
Nie mam też nic do ukrycia, zaraz zawołam Różę.
- Dobrze... dobrze...
i zostaw nas samych.
Odpowiedziało mu już
tylko kiwnięcie głową. Maciej zdecydowanym krokiem ruszył ku
drzwiom by po ich otworzeniu obrzucić spojrzeniem wyczekiwaną
kobietę.
- Właź.
Róża w odpowiedzi
prychnęła tylko, nie zaszczycając go nawet słowem powitania.
Zgrabnym krokiem wsunęła się do pomieszczenia, w transparentny
sposób zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Można by pomyśleć:
burmistrz, szanowany człowiek. A swych dzieci wychować nie potrafi.
- Zamilcz.
- No i już wiem, po
kim przejmują maniery. I inteligencję. Jestem tutaj zapraszana by
milczeć, czy rozmawiać? I gdzie mogę usiąść?
Uśmiechnęła się
szeroko po czym starannie dobranym, infantylnym spojrzeniem
rozejrzała się po wnętrzu.
- Młoda jesteś,
postoisz. I nie zaprosiłem, tylko wezwałem... A mój młodszy syn
jest mądrzejszy niż mu o tym mówię. Myślę, że wie, że tylko
udaję, że uważam go za nierozgarniętego i niezdolnego do tego, by
to on cię tu zapraszał.
- Kotku, dobrze wiesz,
że prędzej przybyłabym na zaproszenie niż na wezwanie.
Odparła już nieco
zjadliwie nadal jednak się uśmiechając, nie dając się też
podpuścić do wyciągnięcia czegokolwiek na temat tego, na czyje
zaproszenie przyjechała. Najwyraźniej doskonale się bawiła co
dodatkowo rozsierdzało burmistrza.
- Pewnie dlatego nikt
cię tutaj nie zaprasza. Z nadzieją, że się nie zjawisz.
Zaśmiała się
serdecznie słysząc te słowa.
- No proszę, jednak
nie jesteś aż tak ponury jak mówią.
- Skończmy tę
błazenadę i porozmawiajmy o interesach...
- Oby nie o twoim, bo
pewnie byłaby to krótka rozmowa. Rozumiesz? Krótka.
Zachichotała tonem
nierozgarniętej uczennicy doskonale wiedząc, jaką wywoła reakcję.
- Dosyć! Dosyć tego.
Doskonale wiesz, że nie muszę tego tolerować. Myślisz, że jesteś
niezastąpiona i nie zdecydowałbym się by zakończyć twoją
działalność? Że inni nie uznaliby, że wymknęłaś się spod
kontroli, gdyby poszła plotka, że najmujesz się dzieciom do
zamachów na ich rodziców? Że sama byś wtedy nie uciekała?
- Widzisz, mój
drogi... - odparła z kompletnym spokojem i podeszła do biurka. -
Widzisz, być może nawet twoje dzieci uważają, że i ty jesteś do
zastąpienia.
Tym razem nie
zareagował nerwowo, tylko z pełnym spokojem, czując, że w końcu
rozmowa nabierze poważnego tonu.
- Nie będziemy się
okłamywać. Nas oboje da się zastąpić. Więc lepiej się dogadać
tak, by nikt tego nie zrobił... teraz wysłuchasz mojej propozycji?
Cała infantylność,
poza trzpiotki uciekła z postawy kobiety, a jej oczy ujawniły
skrywany spryt i inteligencję.
- Jeśli masz coś,
czego potrzebuję, to zawsze wysłucham rozsądnej propozycji.
Doktor siedział
wsłuchany we wszystko z pełną uwagą. Młody doskonale się
sprawdził, idealnie przyczepił mikrofon zanim opuścił salę i
wpuścił tę najemniczkę.
Jeśli masz coś,
czego potrzebuję, to zawsze wysłucham rozsądnej propozycji.
Doskonale. Nareszcie
zaczęły padać konkrety. Słuchał dalszych słów z coraz większym
zadowoleniem na twarzy.
Na to czekał.
Nerwowo wypatrywał
oparty o nieczynną fontannę jakiegokolwiek znaku Magdy, która
miała przynieść oczekiwaną wiadomość z Ratusza. Odkąd
przybiegła za nimi i powiedziała o porwaniu Dolores nie mógł się
skupić na niczym. Nawet nie był na nią zły, że nie dopilnowała
dziewczynki, teraz obchodził ją tylko list, jaki ponoć trafił do
Ratusza w tej sprawie. Nie bawili się, nie chowali. Mieli z tego
doskonałą zabawę. „Damy ci znać, gdzie masz pójść, a tam
znajdziesz kolejny ślad“. On jednak nie bawił się najlepiej, ale
i tak niecierpliwie oczekiwał listu. Dziwne to było miejsce.
Centralny punkt miasta, a jakby wymarły. Otaczające go kamienice
sprawiały wrażenie bycia w zamkniętym, wielkim domu. Nawet wiatr
nie fatygował się by zaglądać w zakamarki Rynku. Odpędził te
myśli i słysząc kroki spojrzał w stronę Ratusza. Zamiast Magdy
wyszła jednak ona. Z początku nie skojarzył skąd zna tę
sylwetkę, dlaczego coś uwięzło mu na moment w gardle, ale szybko
dotarło do niego, że to Róża. Ta również musiała go wyczuć
swą intuicją, spostrzec, bo po chwili wahania ruszyła w jego
stronę.
- Śledzisz mnie?
Dobrze wiesz, że z nami koniec. Dlaczego mnie śledzisz?
Wbiła w niego
spojrzenie z niecierpliwością szukając wyjaśnienia tego
spotkania. Jednak nadal nie był w stanie się odezwać, tak, że
cofnęła się już by odejść, ale nie zrobiła tego, w ostatniej
chwili się zatrzymała.
- Ogień?
Spojrzał na nią po
tym pytaniu z początku nie rozumiejąc o co chodzi. Ale szybko się
zreflektował i wyciągnął z kieszeni zapalniczkę zrobioną z
baterii. Poczekał aż nachyliła się ku niemu ze skrętem i
przyłożył środek aluminiowego paska do jego końca.
- Dzięki - wyraźnie
się uspokoiła.
- Co ty tu robisz?
Zaciągnęła się i
skierowała wzrok w górę, dając odczuć tym spojrzeniem jaka to
niesprawiedliwość się jej dzieje przy tym pytaniu.
- Ja? Odwiedziłam
burmistrza. Zawsze, gdy mi się nudzi i chcę się pośmiać to go
odwiedzam.
- Tak? Mi się zawsze
wydawał ponury. I rzeczowy - celowo zrobił nacisk na słowo
„rzeczowy“ by dać jej odczuć, żeby nie kręciła.
- Sugerujesz, że
unikam odpowiedzi i coś knuję?
- Nie musisz odpowiadać
by było wiadomo, że coś jest na rzeczy. Sama twoja obecność
wystarczy...
Zaśmiała się po tych
słowach z lekkością i łatwością kompletnie niepasującą do
tego miejsca, do czasów, w jakich żyli. Tym go kiedyś urzekła, tą
swobodą, tym, jak potrafiła odwrócić uwagę od wszystkiego,
otulić śmiechem, zauroczyć. Odpowiedziała mu tak, jakby w tym
momencie czytała w jego myślach.
- Moja obecność?
Takiego niewiniątka? Och, Adamie... mężczyźni uwierzą w trzy
rzeczy o kobiecie, gdy ta tego zechce. Że są dla niej atrakcyjni,
że jest słaba i że potrzebuje koniecznie ich pomocy, niczyjej
innej.
Uśmiechnęła się
promieniście, w ten sam sposób, co kiedyś. Jednak od dawna już
wiedział, co się skrywa za tym wyrazem, jaka przeszłość, jakie
myśli, którymi kiedyś się z nim podzieliła. Kiedyś, kiedy
jeszcze... odpędził te rozważania, wpędzały go w przygnębienie.
Dlatego też odparł jej bez zbytniego entuzjazmu.
- Wiem, co przeszłaś,
ale takie rzeczy... takie zlecenia jakie czasem bierzesz nie pomogą
ci w tym. Tak samo twoja obsesja...
- Gówno wiesz o tym,
co może mi pomóc a co nie - przerwała mu z nagłą złością. -
Te wszystkie zasady, cały Kodeks to jedna wielka bzdura i tego
nauczyli mnie ci, którzy te zasady tworzyli. A ty? Dobrze się z tym
czujesz? Naturalnie? Wybierają nas spośród innych, uczą jak
zabijać, szkolą do tego a potem posyłają w miejsca, gdzie żadnych
zasad nie ma. Następnie nakładają sto durnych przepisów
całkowicie przeczących temu co mamy robić. Chcą, byśmy byli raz
tacy, raz inni. A ja do cholery jestem jedna. I się nie zmienię.
Nie jestem potworem... - jej ton złagodniał. - To same kłamstwa,
nic więcej, brednie. A ja nienawidzę kłamców. Mam być narzędziem
to jestem nim, dzięki temu wygrywam, dzięki temu jeszcze żyję. I
mogę sobie z tym poradzić. Bo dopiero osąd zabija, osąd niszczy
szanse na zwycięstwo. A jeśli widzisz dookoła bezpieczny azyl to
nasłuchałeś się zbyt wielu bzdur. Ile trupów ostatnio naliczyłeś
słuchając, że mamy spokój i porządek?
Parsknęła i ponownie
się zaciągnęła.
- Przecież dobrze
wiesz, że nie musi tak być...
- Gówno, a nie wiem -
znowu mu przerwała. - Popatrz na mnie. Jestem kobietą jakbyś nie
zdążył zauważyć... a na pewno zdążyłeś w swoim czasie. Jeśli
mam tu przetrwać, jeśli mam coś znaczyć to muszę robić dwa razy
tyle, co mężczyźni. Muszę być silna i potrzebna, inaczej szybko
skończę jako służąca lub dziwka. Lub będę mogła wyjechać na
wolne ziemie po to, by prędzej czy później zostać zerżnięta i
zabita przez jakichś dzikusów. Tylko dlatego, że jestem potrzebna,
że biorę takie zlecenia, nie znalazłam się jeszcze na twojej
liście zleceń. Myślisz, że jeśli przestanę być potrzebna tym
wszystkim nadzianym dupkom to wręczą mi laurkę i poślą do
przedszkola bym niańczyła dzieci? Nie, zawisnę w ciągu tygodnia.
Moja droga prowadzi już tylko prosto.
Starał się zignorować
tę nagłą zmianę nastroju, próbując cokolwiek z tego wychwycić.
Zrozumiał jedno - mimo jej wcześniejszych żartów i udawanej
lekkości musiała przyjąć jakiś ciężar na barki. Przysunęła
się i wsparła dłoń na jego piersi jakby chciała uwydatnić
kolejne słowa.
- Zresztą czym się
różnimy? Myślisz, że niektórzy, na których mnie nasłali byli
lepsi od tych, na których nasłano ciebie? Przyjrzałam się twoim
pieskom zanim zniknęłam. Powiedz sobie szczerze, czy gdyby nie to,
że mu płacą, to by takiego Szczura dawno nie ścigano? To
psychopata gorszy od tych, których po prostu wyrzucono za nawias.
Powiedz sam, czy w ogóle jeszcze zważasz na ludzi, czy widzisz już
tylko cele. Tacy, co zważają giną szybko, nie ma w tym dla nich
miejsca i dobrze o tym wiesz. Więc nie pieprz mi tutaj o moralności,
skarbie.
Odsunęła się z
powrotem nieświadomie zmuszając go do wspomnienia Michała, Magdy.
Rozejrzał się, czy ta już wyszła z ratusza, ale Rynek nadal był
pusty.
- Może chociaż daj
sobie pomóc, przynajmniej z tym Zwierzakiem...
- On jest mój. I nie
potrzebuję żadnej pomocy. Jak będę chciała to znajdę jakichś
desperatów, którzy się połakomią na zysk. I pójdę z nimi. To
jest właśnie twój problem, Adamie, zbyt łatwo przywiązujesz się
do ludzi, a ci szybko odchodzą. Czy z własnej woli, czy z cudzej. I
nie mów mi tu za chwilę o lojalności, bo nawet pies trzymany na
krótkiej smyczy może dotkliwie pogryźć.
Mimo wszystko w tych
słowach wyczuł nutę nieszczerości, zmęczenia. Nie zdążył
jednak nic na to odpowiedzieć.
- O, jeden z nich
właśnie się tu pokazał. Nic tu po mnie.
Powiódł spojrzeniem
we wskazanym przez nią kierunku i dostrzegł Magdę. W jednej ręce
trzymała list, dłoń drugiej ciągle zwijała się w pięść by
zaraz potem prostować. Wyglądała na jeszcze bardziej przytłoczoną
niż Róża w tamtym momencie, gdy ta nieświadomie ujawniła, że
dźwiga jakiś ciężar. Ale teraz myślał głównie o Dolores. O
liście. Odwrócił się ku Róży, ale ta już zmieniła się tylko
w szarą sylwetkę na wylocie bocznej uliczki. Szybko i cicho
zniknęła mu z widoku zanim Magda do niego podeszła.
- Co ta suka tu robiła?
- Powinnyście się
kiedyś pobrać, tak się nawzajem kochacie.
Syknęła w odpowiedzi.
- Mam ten list...
porwali ją ze względu na ciebie. Piszą, że nie jej chcą a
ciebie. Chcą się spotkać...
- Daj.
Wyjął jej z dłoni
papier, uważnie przeczytał, zgniótł go w dłoni, przymknął
oczy. Jeden oddech, drugi. Musiał się uspokoić.
- Chcą, byś poszedł
sam. Ale chcę iść z tobą, to mnie pozostawiłeś ją pod
opiekę...
Uciszył ją gestem
dłoni, otworzył oczy. Musiał się uspokoić, zaczął przetrząsać
kieszenie z coraz większym zafrasowaniem.
- No nie wierzę.
- Co? - spojrzała na
niego zdezorientowana.
- Zwinęła mi
zapalniczkę.
Cicho, zwinnie, jak
zjawa przemykała się po dachach i murach czując na sierści
niewypowiedzianą groźbę. Niekiedy zatrzymywała się, odwracała,
przyczajała, drwiąc z tej groźby, wypatrując jej, by znowu
umknąć, odskoczyć. Noc była czarna jak i ona, mimo tego widziała
pełno cieni, czuła, jak powietrze robi się coraz gęstsze i
gęstsze. Gdzieś w oddali przetoczył się głuchy pomruk, uskoczyła
z dachu na mur, przedreptała po nim bezszelestnie. Cienie wyciągały
po nią dłonie, wydłużały swe palce, ale zwinnie omijała
wszelkie duchy i ślepe uliczki. Rozszerzone źrenice ruchliwie
obserwowały wszystko, przenikał ją instynkt silniejszy od nocnego
mrozu. Była na polowaniu, ale musiała je przerwać, kluczyć
pomiędzy zaułkami, omijać groźne miejsca. Wraz z czasem poczucie
lekkości umykało jej, sierść jeżyła się, a ona sama
przestawała bawić się w berka z cieniami. Jeszcze jeden, dwa susy,
parapet. Pac, pac, pac po szybie. Skurczyła się, stała
niewidoczna, ukryta w ciemności, nim okno skrzypnęło wpuszczając
ją do budynku. Przeciągnęła się, ostentacyjnie wsunęła przez
szparę do środka, odwróciła ku szybie gdy okno za nią się
zamknęło.
Znowu wam umknęłam.
Pokonałam. Noc jest
moja.
Zamruczała zadowolona,
źrenice zwęziły się, z zainteresowaniem i przymrużonymi oczami
nasłuchiwała co się działo tam, w porzuconej już ciemności,
kpiła z niej. Światło wypełniające izbę otuliło ją,
oddzieliło od tamtej groźby.
- Zmarzłaś?
Zwierzak zaczął
głaskać kotkę wierzchem dłoni, wpatrując się w tym samym
kierunku. Czuł to samo; Zasłona rozdzierała się. Kotka rozłożyła
się już na parapecie, mrucząc cichutko. Przeniosła spojrzenie na
niego, przekręciła łeb.
- Nie patrz tak na
mnie. Była chora, musiałem ją tam zostawić.
Prychnęła na te słowa
i zeskoczyła z parapetu. Znudziły ją już cienie za oknem.
- Wiem... wiem, że to
złe miejsce. Też to czuję. Ale potrzebowała leczenia.
Ciągle o tym myślał.
Czuł się nieswojo w klinice, ale już kilka razy zaprowadzał tam
znalezionych potrzebujących. Nikomu nic się nie stało, mimo to
czuł żal. Czyżby żałował, że po prostu minęły te dni jej
towarzystwa? Jej brak obok gniótł go nieco w piersiach, chociaż
podróżowali razem może z tydzień. Spotykał ludzi, rozmijali się
i tyle. Nawet jeśli tak jak w tym przypadku zajmowali dobę za dobą.
Dlaczego tym razem miało być inaczej? Cały czas myślał też o
jej pytaniu. „Jak mam na imię"- nad tym też wcześniej się
nie zastanawiał, dopiero po tamtej rozmowie nie chciało mu to wyjść
z głowy. Imię. Dowód na bycie człowiekiem. Kotka w odpowiedzi na
ostatnie słowa okręciła się wokół jego nóg, przysiadła,
nastawiła uszy z niepokojem.
- Tak, też to czuję...
Po tych słowach
przysiadł na podłodze, przesunął palce po jej grzbiecie, podrapał
po czubku łba. Odbierał to wyraźnie.
Nadchodziła burza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz