KiB w sieci

niedziela, 8 stycznia 2017

Czerwone słońce - Część pierwsza V

 



V


Konwój zakończył swą trasę po autostradzie A1, tworzącej jednocześnie granicę opanowanych terenów miasta, wzmocniony pod połamanymi osłonami mur jak i trakt wiodący na północ, kończący się na południu węzłem koło wschodniej fortecy założonej w budynkach Europy Centralnej.
Forteca ta pilnowała przede wszystkim terenów pobliskiej kopalni, nadal będących odseparowanym, niepewnym obszarem, jak i pozwalała na kontrolę okolicznych budynków przemysłowych. Obiekty te były pod ciągłą obserwacją ze względu na swój charakter; wśród nich znajdowało się nowe miejskie więzienie jak i noclegownie dla uchodźców wygospodarowane w zrujnowanych halach. To tam, w piwnicach, dolnych kondygnacjach i zrujnowanych siedzibach firm kwitło przestępcze podziemie. Te tereny od miasta oddzielano dodatkowym murem zbudowanym z czego popadnie – wzdłuż budynków, przy użyciu starych wraków autobusów i samochodów, niekiedy nawet postarano się o dobudowane z cegieł ściany, zaś przed murem wyburzono pasmo budynków co było o tyle łatwe, że większość już była w ruinie. Był to katalizator miasta - dopóki środek ciężkości biedy, chorób i przestępczości pozostawał pod okiem wschodniej fortecy, dopóty żaden z burmistrzów nie szedł na wojnę z tym wszystkim, wojnę, której koszty byłyby zbyt wielkie. Wszystko to dotykało i tak przede wszystkim uchodźców z północy i wschodu, a nimi przejmowano się najmniej, sami zaś uchodźcy przyjmowali ten status trzymani w ryzach nadzieją awansu społecznego, wyjścia spod oka Europy Centralnej na zachód. Po wschodniej stronie muru straszyły już tylko ruiny oraz rozkopane hałdy. Dawno minęły czasy, gdy stoczono o nie sporo walk, gdy rozszabrowano z nich węgiel. Był zaledwie dzieckiem, gdy wwieziono do miasta resztę tego paliwa, a same hałdy, już zrównane niemal z gruntem i zasypane ziemią stały się ponurym, martwym placem. Kiedyś zapewne któryś burmistrz rozpocznie ekspansję i w tę stronę, ale na razie ziemie w tym kierunku pozostawały odcięte i porzucone na łaskę losu. Jedyna używana trasa na wschód, A4, była zamknięta prowizoryczną bramą i rzadko kto się na nią zapuszczał, gdyż nikt nie dawał gwarancji bezpieczeństwa. Aczkolwiek czasem żądni zysku lub zdesperowani ludzie wyruszali w tamtą stronę mimo chaosu, jaki panował w centrum regionu oraz skażenia chemicznego. Środek konurbacji długo płonął dosłownie, nim ogień prześlizgnął się do serc ludzi, tworząc strefę prawa siły, zwalczających się karteli, odciętych poza murem również opustoszałą strefą buforową.
Obudziła się, dosłyszał wśród wielu głosów cichy, słaby kaszel, porzucił więc głaskanie psów ciągnących jeden z wozów i wrócił do tej dziwnej kobiety, całkowicie niepasującej do tego świata.
- Już niedługo, Tatiano, powinni zaraz nas wpuścić.
Odpowiedziała niepewnym skinieniem głowy. Mieli szczęście, że natrafili na konwój, gdyż nawet on nie mógł przebyć całej drogi niosąc ją na plecach, a odkąd zachorowała słabła z każdym dniem. Zaczęło się od zatrucia pokarmowego, ale to było w pełni do przewidzenia. Z początku sama chciała wszystko robić, zawstydzona tą sytuacją, ale w końcu podupadła na siłach i nie protestowała przeciwko jego opiece. Potem zaczęła kaszleć krwią. Jak mógł pomagał jej ziołami, ale nie uzyskał żadnej poprawy. Dopiero gdy trafili na konwój to wspólnymi siłami, wraz z innymi podróżującymi, zdołali odgonić najgorsze. Ale nadal przez niemal cały czas nie mogła się nawet podnieść. Nic w tym dziwnego, znał wiele takich przypadków wśród mieszkańców habitatów. Ci, co żyli od urodzenia w sterylnych warunkach kładli się pokotem podczas zderzenia z tym, co zastali po wyjściu. Większość albo umierała z powodu infekcji bądź traciła nerwy, rozum. Na szczęście odkąd doktor Woźniak zabrał się za zbieranie informacji o środowisku leczenie pozostałych przebiegało pomyślnie. Dlatego był spokojny, że, jak tylko trafi do kliniki, jej stan się poprawi. Zwłaszcza, że psychicznie doskonale sobie radziła. Nadal był zaskoczony jak szybko pokonała strach i zdezorientowanie. Niewielu miało możliwość uzyskania takiej pomocy, ale był pewien, że jej nie odmówią. Zanim się rozchorowała sporo rozmawiali i wspomniała mu kilka razy o swym wykształceniu medycznym. Była zbyt cenna, by odmówiono jej miejsca w klinice.
Wciąż czekali na strażników z Europy Centralnej. Kierownik konwoju spokojnie czyścił strzelbę, obserwując spod byka dwóch kłócących się mężczyzn.
- Przestań szerzyć herezje i dawać fałszywe nadzieje! Albowiem to jest właśnie ten czyściec, w którym tylko...
- A idźże ze swym czyśćcem, w mózgu masz czyściec, każdy wie, że to nadal Ziemia, że to Słońce w jej środku zgasło, tylko ukrywają prawdę! Gdybyś tylko nie gadał tyle o apokalipsie, a poczytał o optyce i zagięciu...
- Zagnij to swą mordę, heretyku i nie podważaj nauk świętego Jana! Albowiem ci co czyści byli zabrani stąd zostali, zaś demon powiedział...
- Zaś demon powiedział: zabierzcie jeszcze tego idiotę, co takie brednie wygaduje! A nie chce posłuchać naukowej teorii o środku Ziemi nad nami...
- Jak ci zaraz kopa zasadzę, to do tego środka Ziemi polecisz i osobiście zbadasz, czemu Słońce zgasło!
- No to chodź tu, dopiero na sobie się przekonasz, jak wygląda prawdziwa apokalipsa...
- Zamknijcie się obaj!
Kierownik karawany widocznie stracił cierpliwość i podszedł do kłócących się. Zwolennik apokalipsy przybrał minę oburzonego cierpiętnika, zaś jego adwersarz odwrócił się i przemknął na tył konwoju.
- Jak.. jak śmiesz tak do mnie mówić. Za moimi słowami stoi Pan nasz, Jezus Chrystus, i prorok jego, święty Jan!
- A za moimi słowami stoi ta strzelba. - Kierownik podniósł broń w znaczącym geście.
- Jeszcze zobaczymy... - drugi z kłócących się mężczyzn wysyczał już tylko te słowa i odszedł z zaciętym wyrazem twarzy w stronę bramy.
Kierownik konwoju pokręcił głową i wrócił do wypatrywania strażników.
- Można tak?
Tatiana ochryple wyszeptała to pytanie, z przestrachem obserwując całą scenę.
- Jemu wolno. Szef konwoju jest jak kapitan na statku... - nie do końca rozumiał czemu, gdyż o statkach słyszał tylko w opowiadaniach i przysłowiach, ale kiedyś usłyszał to porównanie i spodobało mu się. - Odpowiada za to, by był spokój i bezpiecznie. Ma pełną władzę, chociaż nie może jej używać bez powodu. Traci ją dopiero, gdy wjeżdża za bramę. Ale na pustkowiu może wiele. Powiadają, że jak ktoś zagraża bezpieczeństwu konwoju, to kończy niekiedy jako karma dla jego psów... Ale musi być uczciwy, ma własne zasady. Zawsze najpierw musi oddalić awanturnika. Nie pobiera od takich jak ja, czy od najemników opłat, bo ci stanowią ochronę konwoju. Musi być sprawiedliwy.
- Kim... kim oni?
- Ci dwaj? Jeden to centrysta, drugi janowiec... niezbyt się kochają jak widać.
Pokręciła głową dając znać, że nie ma najmniejszego pojęcia o co chodzi.
- To dwa kościoły. Wspominałem już o nich. Jedni uważają, że przyszła przepowiedziana Apokalipsa, drudzy, że zgasło słońce. Pierwsi uważają drugich za wariatów, mówiąc, że ich plan budowy rakiety lecącej do środka wklęsłości ziemi by wzmocnić energię słońca to szaleństwo i herezja technokratów, drudzy uważają za wariatów pierwszych, wierzących w bajki i magię... nie, nie pytaj o to, bo sam nie wiem o co jednym i drugim chodzi.
Przezornie uciszył ją tym zdaniem zanim zaczęła pytać o co właściwie chodzi centrystom. Janowców jeszcze dało się zrozumieć, zwłaszcza, że zdominowali resztki kościoła katolickiego. Wielu ludzi za nimi poszło szukając odpowiedzi „dlaczego".
Dlaczego.
Co się właściwie stało w Godzinie Zero i czemu to wszystko zaszło. Sam nie zastanawiał się nad tym zbyt często, usposabiał siłę przetrwania, dzikości, jednak niekiedy dostrzegał potrzebę znalezienia odpowiedzi na to pytanie. Ale teorie centrystów mieszały mu w głowie całkowicie. Sama też powinna odpoczywać. Odetchnął z ulgą, gdy zauważył w końcu strażnika idącego do kierownika konwoju. Nadal jednak odczuwał niepokój z jednego powodu.
Siedziała kawałek dalej i wpatrywała się w niego intensywnie. Wyglądała niemalże jak dziecko ze swoją drobną, trójkątną na dole twarzą, dużymi zielonymi oczami i wąskimi, drobnymi ustami. Blada skóra kontrastowała z ciemnym odcieniem włosów. Róża. Co tu robiła? Jej przyjazd zawsze wieszczył coś złego, szczególnie dla niego. Sama Tatiana w końcu musiała to wyczuć, a i strażnik wskazał raz czy dwa w kierunku kobiety, zawzięcie - i widocznie o niej - dyskutując.
- Kto to? Czemu?
Tatiana uniosła się z trudem, nadal mówiąc jedynie krótkimi zdaniami, zmuszona łapać oddech przy każdym słowie. Wiedział, że nie uciszy jej ciekawości, a każda krótka odpowiedź zrodzi kolejne pytanie, także postanowił od razu z góry wszystkie odpowiedzi jej udzielić, by nie prowokować jej do kolejnych wysiłków.
- Najemniczka. Róża. Nie wiem, czemu ją tak nazywają. Może naprawdę ma tak na imię. Zawsze za nią przychodzą kłopoty... bo nie uznaje żadnych granic w zleceniach. Pewnie dawno temu by wisiała, ale jest zbyt użyteczna dla tych, co mają środki by ją opłacić. I nigdy nie znajdują się dowody, świadkowie tego, że to ona odpowiada za niektóre morderstwa. Tak, każdy to wie, że można ją wynająć i do tego. Ale ma cichy immunitet, bo jest cholernie skuteczna. Tylko raz nie wykonała zlecenia... i ma na jego punkcie obsesję.
Zamilknął nie wiedząc, czy mówić dalej. Wyczuła to, zaczęła wpatrywać się w niego pytająco. Przełknął ślinę, czuł, że jeśli tego nie wyjaśni to Tatiana zarzuci go pytaniami.
- Nie jestem pierwszym... pierwszym „Zwierzakiem“, który służy burmistrzowi. Tamten... wymknął się spod kontroli. Stracił człowieczeństwo, zmienił się w bestię. Próbowali go zatrzymać, postrzelili, wpadł tylko w szał. Skręcił kark jednemu ze strażników, drugiemu złamał kręgosłup i uciekł. Zlecono złapanie go właśnie Róży, ale do tej pory nie może go wytropić. Uwzięła się na to... i na mnie. Dlatego, że... - westchnął ciężko, i tak było to wiadome każdemu, przez co był ciągle obserwowany i na cenzurowanym. - Dlatego, że był moim bratem.
Tatiana uciekła od niego spojrzeniem ku Róży, rozumiejąc już więcej. Najemniczka zauważyła to i odwzajemniła spojrzenie poparte niesamowicie uroczym, wdzięcznym uśmiechem. Była taka kobieca, niewinna, miała tak promienisty uśmiech, jak z obrazka.
Mimo to Tatiana, sama nie wiedząc czemu, poczuła ciarki na plecach.
- Możemy wjeżdżać, ruszamy!
Głos kierownika konwoju przyniósł ulgę. Wreszcie byli na miejscu.

Dlaczego.
Kilku mieszkańców habitatu, ci, co przeżyli, opuścili to miejsce woląc przebywać na zewnątrz, tworzyć otoczenie burmistrza. Każdy z nich był bezcenny, za czym szły ambicje wpływu na władze, kształtowanie miasta. Ale doktor Woźniak pozostał, przejął cały habitat. Były pomieszczenia, do których jedynie on miał dostęp, niekiedy tylko przychodził ktoś do pomocy przy chorujących w klinice. Ale nie to było celem jego wewnętrznego pytania. Kalibrował działanie sprzętu medycznego, doktor po spotkaniu z kimś majstrował przy aparaturze nasłuchowej i monitoringu. Wiedział już od dobrych kilku godzin, kto przybywa do miasta i wyraźnie coś planował. Sam robot pracował przy sprzęcie właśnie ze względu na gotowość przyjęcia zaraportowanej kobiety wyraźnie pochodzącej z innego habitatu.
Nie, pytanie to dotyczyło braku przeszłości, historii przed Godziną Zero. Dlaczego? Jak?
Czym była „Kosmiczna Wyspa Doktora Moreau“?
Jedna z jego świadomości obchodziła ten program ostrożnie, jakby miała do czynienia z bardzo wrażliwym pakunkiem. Ale nijak nie mogła się dostać do środka. Za każdym razem następował pat zabezpieczeń, bliźniacze starcie bez zwycięzcy. Ale tego dnia program otworzył się sam.
I dokonał kontrataku.

Sala, w której zasiadał, nie była zbyt duża, mimo to przytłaczała wyczuwalną pod skórą pustką. Wysokie okna nie wpuszczały do środka nawet tej namiastki światła słonecznego, gdyż - z zewnątrz zabudowane drewnianą przesłoną - od wewnątrz zaklejone były listami spisującymi prawa Kodeksu. Przede wszystkim w oknach tych było widać moment przejściowy pomiędzy strachem o swoje bezpieczeństwo, a potrzebą wykraczającą poza przetrwanie, dążącą do zbudowania swojego gniazda. Nic jednak w tym miejscu nie pasowało. Światło dawane przez świece mające ocieplić wnętrze kłóciło się z panelem LED na suficie, masywne, drewniane, odnowione biurko nie tylko traciło wiele na swym wydźwięku, ale do tego było przytłoczone surowymi, metalowymi szafami okalającymi ściany. Za samym biurkiem, pomiędzy dwoma oknami wisiał kamienny herb. Z jednej strony biała wieża, odmalowana tak niedawno, że nienaturalnie odcinała się od szarości wnętrza i nieco wyblakłej czerwieni stanowiącej jej tło, z drugiej strony połówka orła o barwie żółtawej, jednak tak nieporadnie odnowionej, że mdłość tej żółci zdominowana była przez zbyt jaskrawy niebieski kolor tła.
Całość skupiała swoją uwagę na centralnym miejscu - wysokim krześle za biurkiem. Łysy, barczysty mężczyzna wstał z niego powolnym, niemalże starczym ruchem, wspierając się przy tym na blacie.
- Jesteś..
Po tych dwóch słowach opadł z powrotem na krzesło patrząc na młodego blondyna uśmiechającego się wciąż nieco szydzącym uśmiechem, sprawiając przez to wrażenie, jakby wszystko już wcześniej wiedział i tylko obserwował co zrobią inni. Jednak myśl o tym, że ten chłopak jest zadufany w sobie znikała po spotkaniu z jego inteligentnym spojrzeniem. Ton tamtego zdania zabrzmiał, jakby coś ciężkiego, niechcianego rodziło się w jego głowie; jakby kolejne słowa miały być trudne, stąd też chwilę milczał zanim odezwał się znowu.
- Wezwałeś ją tak, jak prosiłem?
- Tak. Róża czeka za drzwiami. I niezbyt się jej to podoba.
- To dobrze, Maćku, może w końcu nauczy się, gdzie jej miejsce. Niech czeka. Bardziej martwi mnie teraz co innego. Ataki na ludzi poza miastem nasilają się, są coraz bardziej brutalne, coraz mniej sensowne...
- Prędzej czy później wszyscy zawisną, tato.
- Nie przerywaj mi. Sęk w tym, że nie mają wszyscy wisieć. Są... są potrzebni.
- Potrzebni? - Maciej uniósł brwi w geście zdziwienia.
- Tak. Widzisz, ich ataki przepędzają ludzi do miasta. Zasilają je świeżą krwią. Gdyby na zewnątrz było spokojnie ludzie nie oddawaliby się pod naszą władzę, nie szukali bezpieczeństwa, porządku, jakie zapewniamy. Ale to co się dzieje ostatnio to przesada! Przesada, której nie mogę tolerować.
Młodzieniec pokiwał głową.
- Co zamierzasz?
- Muszą... ich szef musi poczuć stratę. Zanim rozpuści następnym razem wszystkich musi ponieść stratę, której będzie żałował, o której będzie rozmyślał przed każdą decyzją. Ale już się tym zająłem. Sami mi w tym pomogą. Dowiedzą się, że i w zasadzce może tkwić zasadzka.
- Finta w fincie w fincie...
- Co?
- Taka książka, tato. Nieważne.
- Ty i te twoje książki...wróćmy do Róży.
Starzec zaczął stukać palcami o blat biurka.
- Ufam ci i wiem, że mogę to powiedzieć. Niektórzy myślą, że jestem głupi. Że jestem słaby! Nawet nie próbują się kryć z zamiarami. Nie wiedzą jak daleko słyszą moje uszy, jak daleko widzą moje oczy. A dzieje się ostatnio wiele. Między innymi doszły mnie słuchy, że mój syn, mój własny syn planuje zamach na mnie, planuje przejąć władzę. I niedługo potem do miasta przybywa Róża, która nie z powodu zamiłowania do kwiatów jest znana.
Wstał ponownie, już bardziej zdecydowanym, żywym ruchem.
- To miasto, mój synu, to miasto stoi na fundamentach z kości. To wyspa pływająca na morzu krwi. To w jaki sposób przejąłem władzę było konieczne, było konieczne dla porządku! Ale to, że próbuje się to powtórzyć jest wykorzystaniem tego, że ludzie oddali nam władzę dziedzicznie. Myśląc, że ciągłość da spokój na trudne lata, że odsunie walkę o tę władzę i pozwoli skupić się na przetrwaniu. Każda ulica, każdy dom były odzyskiwane krok po kroku wielkim kosztem nie po to, by czyjeś ambicje miały nagle zasiać chaos. Wiem, że tobie mogę ufać, nie chcę też robić niczego pochopnie, więc zachowaj te słowa dla siebie... Ale jeśli jest w tych pogłoskach prawda to nie będzie żadnej litości, nawet dla rodziny. Rozumiesz to i akceptujesz?
Młodzieniec milczał chwilę zanim podszedł do biurka i oparł się na nim tak, że znalazł się twarzą w twarz z ojcem. Wprawnym ruchem przesunął dłoń pod blat biurka jakby chciał się go przytrzymać. Niemal niesłyszalne nawet dla niego stuknięcie oznajmiło mu, że wszystko zadziałało jak powinno.
- Rozumiem i akceptuję. Nie mam też nic do ukrycia, zaraz zawołam Różę.
- Dobrze... dobrze... i zostaw nas samych.
Odpowiedziało mu już tylko kiwnięcie głową. Maciej zdecydowanym krokiem ruszył ku drzwiom by po ich otworzeniu obrzucić spojrzeniem wyczekiwaną kobietę.
- Właź.
Róża w odpowiedzi prychnęła tylko, nie zaszczycając go nawet słowem powitania. Zgrabnym krokiem wsunęła się do pomieszczenia, w transparentny sposób zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Można by pomyśleć: burmistrz, szanowany człowiek. A swych dzieci wychować nie potrafi.
- Zamilcz.
- No i już wiem, po kim przejmują maniery. I inteligencję. Jestem tutaj zapraszana by milczeć, czy rozmawiać? I gdzie mogę usiąść?
Uśmiechnęła się szeroko po czym starannie dobranym, infantylnym spojrzeniem rozejrzała się po wnętrzu.
- Młoda jesteś, postoisz. I nie zaprosiłem, tylko wezwałem... A mój młodszy syn jest mądrzejszy niż mu o tym mówię. Myślę, że wie, że tylko udaję, że uważam go za nierozgarniętego i niezdolnego do tego, by to on cię tu zapraszał.
- Kotku, dobrze wiesz, że prędzej przybyłabym na zaproszenie niż na wezwanie.
Odparła już nieco zjadliwie nadal jednak się uśmiechając, nie dając się też podpuścić do wyciągnięcia czegokolwiek na temat tego, na czyje zaproszenie przyjechała. Najwyraźniej doskonale się bawiła co dodatkowo rozsierdzało burmistrza.
- Pewnie dlatego nikt cię tutaj nie zaprasza. Z nadzieją, że się nie zjawisz.
Zaśmiała się serdecznie słysząc te słowa.
- No proszę, jednak nie jesteś aż tak ponury jak mówią.
- Skończmy tę błazenadę i porozmawiajmy o interesach...
- Oby nie o twoim, bo pewnie byłaby to krótka rozmowa. Rozumiesz? Krótka.
Zachichotała tonem nierozgarniętej uczennicy doskonale wiedząc, jaką wywoła reakcję.
- Dosyć! Dosyć tego. Doskonale wiesz, że nie muszę tego tolerować. Myślisz, że jesteś niezastąpiona i nie zdecydowałbym się by zakończyć twoją działalność? Że inni nie uznaliby, że wymknęłaś się spod kontroli, gdyby poszła plotka, że najmujesz się dzieciom do zamachów na ich rodziców? Że sama byś wtedy nie uciekała?
- Widzisz, mój drogi... - odparła z kompletnym spokojem i podeszła do biurka. - Widzisz, być może nawet twoje dzieci uważają, że i ty jesteś do zastąpienia.
Tym razem nie zareagował nerwowo, tylko z pełnym spokojem, czując, że w końcu rozmowa nabierze poważnego tonu.
- Nie będziemy się okłamywać. Nas oboje da się zastąpić. Więc lepiej się dogadać tak, by nikt tego nie zrobił... teraz wysłuchasz mojej propozycji?
Cała infantylność, poza trzpiotki uciekła z postawy kobiety, a jej oczy ujawniły skrywany spryt i inteligencję.
- Jeśli masz coś, czego potrzebuję, to zawsze wysłucham rozsądnej propozycji.
Doktor siedział wsłuchany we wszystko z pełną uwagą. Młody doskonale się sprawdził, idealnie przyczepił mikrofon zanim opuścił salę i wpuścił tę najemniczkę.
Jeśli masz coś, czego potrzebuję, to zawsze wysłucham rozsądnej propozycji.
Doskonale. Nareszcie zaczęły padać konkrety. Słuchał dalszych słów z coraz większym zadowoleniem na twarzy.
Na to czekał.

Nerwowo wypatrywał oparty o nieczynną fontannę jakiegokolwiek znaku Magdy, która miała przynieść oczekiwaną wiadomość z Ratusza. Odkąd przybiegła za nimi i powiedziała o porwaniu Dolores nie mógł się skupić na niczym. Nawet nie był na nią zły, że nie dopilnowała dziewczynki, teraz obchodził ją tylko list, jaki ponoć trafił do Ratusza w tej sprawie. Nie bawili się, nie chowali. Mieli z tego doskonałą zabawę. „Damy ci znać, gdzie masz pójść, a tam znajdziesz kolejny ślad“. On jednak nie bawił się najlepiej, ale i tak niecierpliwie oczekiwał listu. Dziwne to było miejsce. Centralny punkt miasta, a jakby wymarły. Otaczające go kamienice sprawiały wrażenie bycia w zamkniętym, wielkim domu. Nawet wiatr nie fatygował się by zaglądać w zakamarki Rynku. Odpędził te myśli i słysząc kroki spojrzał w stronę Ratusza. Zamiast Magdy wyszła jednak ona. Z początku nie skojarzył skąd zna tę sylwetkę, dlaczego coś uwięzło mu na moment w gardle, ale szybko dotarło do niego, że to Róża. Ta również musiała go wyczuć swą intuicją, spostrzec, bo po chwili wahania ruszyła w jego stronę.
- Śledzisz mnie? Dobrze wiesz, że z nami koniec. Dlaczego mnie śledzisz?
Wbiła w niego spojrzenie z niecierpliwością szukając wyjaśnienia tego spotkania. Jednak nadal nie był w stanie się odezwać, tak, że cofnęła się już by odejść, ale nie zrobiła tego, w ostatniej chwili się zatrzymała.
- Ogień?
Spojrzał na nią po tym pytaniu z początku nie rozumiejąc o co chodzi. Ale szybko się zreflektował i wyciągnął z kieszeni zapalniczkę zrobioną z baterii. Poczekał aż nachyliła się ku niemu ze skrętem i przyłożył środek aluminiowego paska do jego końca.
- Dzięki - wyraźnie się uspokoiła.
- Co ty tu robisz?
Zaciągnęła się i skierowała wzrok w górę, dając odczuć tym spojrzeniem jaka to niesprawiedliwość się jej dzieje przy tym pytaniu.
- Ja? Odwiedziłam burmistrza. Zawsze, gdy mi się nudzi i chcę się pośmiać to go odwiedzam.
- Tak? Mi się zawsze wydawał ponury. I rzeczowy - celowo zrobił nacisk na słowo „rzeczowy“ by dać jej odczuć, żeby nie kręciła.
- Sugerujesz, że unikam odpowiedzi i coś knuję?
- Nie musisz odpowiadać by było wiadomo, że coś jest na rzeczy. Sama twoja obecność wystarczy...
Zaśmiała się po tych słowach z lekkością i łatwością kompletnie niepasującą do tego miejsca, do czasów, w jakich żyli. Tym go kiedyś urzekła, tą swobodą, tym, jak potrafiła odwrócić uwagę od wszystkiego, otulić śmiechem, zauroczyć. Odpowiedziała mu tak, jakby w tym momencie czytała w jego myślach.
- Moja obecność? Takiego niewiniątka? Och, Adamie... mężczyźni uwierzą w trzy rzeczy o kobiecie, gdy ta tego zechce. Że są dla niej atrakcyjni, że jest słaba i że potrzebuje koniecznie ich pomocy, niczyjej innej.
Uśmiechnęła się promieniście, w ten sam sposób, co kiedyś. Jednak od dawna już wiedział, co się skrywa za tym wyrazem, jaka przeszłość, jakie myśli, którymi kiedyś się z nim podzieliła. Kiedyś, kiedy jeszcze... odpędził te rozważania, wpędzały go w przygnębienie. Dlatego też odparł jej bez zbytniego entuzjazmu.
- Wiem, co przeszłaś, ale takie rzeczy... takie zlecenia jakie czasem bierzesz nie pomogą ci w tym. Tak samo twoja obsesja...
- Gówno wiesz o tym, co może mi pomóc a co nie - przerwała mu z nagłą złością. - Te wszystkie zasady, cały Kodeks to jedna wielka bzdura i tego nauczyli mnie ci, którzy te zasady tworzyli. A ty? Dobrze się z tym czujesz? Naturalnie? Wybierają nas spośród innych, uczą jak zabijać, szkolą do tego a potem posyłają w miejsca, gdzie żadnych zasad nie ma. Następnie nakładają sto durnych przepisów całkowicie przeczących temu co mamy robić. Chcą, byśmy byli raz tacy, raz inni. A ja do cholery jestem jedna. I się nie zmienię. Nie jestem potworem... - jej ton złagodniał. - To same kłamstwa, nic więcej, brednie. A ja nienawidzę kłamców. Mam być narzędziem to jestem nim, dzięki temu wygrywam, dzięki temu jeszcze żyję. I mogę sobie z tym poradzić. Bo dopiero osąd zabija, osąd niszczy szanse na zwycięstwo. A jeśli widzisz dookoła bezpieczny azyl to nasłuchałeś się zbyt wielu bzdur. Ile trupów ostatnio naliczyłeś słuchając, że mamy spokój i porządek?
Parsknęła i ponownie się zaciągnęła.
- Przecież dobrze wiesz, że nie musi tak być...
- Gówno, a nie wiem - znowu mu przerwała. - Popatrz na mnie. Jestem kobietą jakbyś nie zdążył zauważyć... a na pewno zdążyłeś w swoim czasie. Jeśli mam tu przetrwać, jeśli mam coś znaczyć to muszę robić dwa razy tyle, co mężczyźni. Muszę być silna i potrzebna, inaczej szybko skończę jako służąca lub dziwka. Lub będę mogła wyjechać na wolne ziemie po to, by prędzej czy później zostać zerżnięta i zabita przez jakichś dzikusów. Tylko dlatego, że jestem potrzebna, że biorę takie zlecenia, nie znalazłam się jeszcze na twojej liście zleceń. Myślisz, że jeśli przestanę być potrzebna tym wszystkim nadzianym dupkom to wręczą mi laurkę i poślą do przedszkola bym niańczyła dzieci? Nie, zawisnę w ciągu tygodnia. Moja droga prowadzi już tylko prosto.
Starał się zignorować tę nagłą zmianę nastroju, próbując cokolwiek z tego wychwycić. Zrozumiał jedno - mimo jej wcześniejszych żartów i udawanej lekkości musiała przyjąć jakiś ciężar na barki. Przysunęła się i wsparła dłoń na jego piersi jakby chciała uwydatnić kolejne słowa.
- Zresztą czym się różnimy? Myślisz, że niektórzy, na których mnie nasłali byli lepsi od tych, na których nasłano ciebie? Przyjrzałam się twoim pieskom zanim zniknęłam. Powiedz sobie szczerze, czy gdyby nie to, że mu płacą, to by takiego Szczura dawno nie ścigano? To psychopata gorszy od tych, których po prostu wyrzucono za nawias. Powiedz sam, czy w ogóle jeszcze zważasz na ludzi, czy widzisz już tylko cele. Tacy, co zważają giną szybko, nie ma w tym dla nich miejsca i dobrze o tym wiesz. Więc nie pieprz mi tutaj o moralności, skarbie.
Odsunęła się z powrotem nieświadomie zmuszając go do wspomnienia Michała, Magdy. Rozejrzał się, czy ta już wyszła z ratusza, ale Rynek nadal był pusty.
- Może chociaż daj sobie pomóc, przynajmniej z tym Zwierzakiem...
- On jest mój. I nie potrzebuję żadnej pomocy. Jak będę chciała to znajdę jakichś desperatów, którzy się połakomią na zysk. I pójdę z nimi. To jest właśnie twój problem, Adamie, zbyt łatwo przywiązujesz się do ludzi, a ci szybko odchodzą. Czy z własnej woli, czy z cudzej. I nie mów mi tu za chwilę o lojalności, bo nawet pies trzymany na krótkiej smyczy może dotkliwie pogryźć.
Mimo wszystko w tych słowach wyczuł nutę nieszczerości, zmęczenia. Nie zdążył jednak nic na to odpowiedzieć.
- O, jeden z nich właśnie się tu pokazał. Nic tu po mnie.
Powiódł spojrzeniem we wskazanym przez nią kierunku i dostrzegł Magdę. W jednej ręce trzymała list, dłoń drugiej ciągle zwijała się w pięść by zaraz potem prostować. Wyglądała na jeszcze bardziej przytłoczoną niż Róża w tamtym momencie, gdy ta nieświadomie ujawniła, że dźwiga jakiś ciężar. Ale teraz myślał głównie o Dolores. O liście. Odwrócił się ku Róży, ale ta już zmieniła się tylko w szarą sylwetkę na wylocie bocznej uliczki. Szybko i cicho zniknęła mu z widoku zanim Magda do niego podeszła.
- Co ta suka tu robiła?
- Powinnyście się kiedyś pobrać, tak się nawzajem kochacie.
Syknęła w odpowiedzi.
- Mam ten list... porwali ją ze względu na ciebie. Piszą, że nie jej chcą a ciebie. Chcą się spotkać...
- Daj.
Wyjął jej z dłoni papier, uważnie przeczytał, zgniótł go w dłoni, przymknął oczy. Jeden oddech, drugi. Musiał się uspokoić.
- Chcą, byś poszedł sam. Ale chcę iść z tobą, to mnie pozostawiłeś ją pod opiekę...
Uciszył ją gestem dłoni, otworzył oczy. Musiał się uspokoić, zaczął przetrząsać kieszenie z coraz większym zafrasowaniem.
- No nie wierzę.
- Co? - spojrzała na niego zdezorientowana.
- Zwinęła mi zapalniczkę.

Cicho, zwinnie, jak zjawa przemykała się po dachach i murach czując na sierści niewypowiedzianą groźbę. Niekiedy zatrzymywała się, odwracała, przyczajała, drwiąc z tej groźby, wypatrując jej, by znowu umknąć, odskoczyć. Noc była czarna jak i ona, mimo tego widziała pełno cieni, czuła, jak powietrze robi się coraz gęstsze i gęstsze. Gdzieś w oddali przetoczył się głuchy pomruk, uskoczyła z dachu na mur, przedreptała po nim bezszelestnie. Cienie wyciągały po nią dłonie, wydłużały swe palce, ale zwinnie omijała wszelkie duchy i ślepe uliczki. Rozszerzone źrenice ruchliwie obserwowały wszystko, przenikał ją instynkt silniejszy od nocnego mrozu. Była na polowaniu, ale musiała je przerwać, kluczyć pomiędzy zaułkami, omijać groźne miejsca. Wraz z czasem poczucie lekkości umykało jej, sierść jeżyła się, a ona sama przestawała bawić się w berka z cieniami. Jeszcze jeden, dwa susy, parapet. Pac, pac, pac po szybie. Skurczyła się, stała niewidoczna, ukryta w ciemności, nim okno skrzypnęło wpuszczając ją do budynku. Przeciągnęła się, ostentacyjnie wsunęła przez szparę do środka, odwróciła ku szybie gdy okno za nią się zamknęło.
Znowu wam umknęłam.
Pokonałam. Noc jest moja.
Zamruczała zadowolona, źrenice zwęziły się, z zainteresowaniem i przymrużonymi oczami nasłuchiwała co się działo tam, w porzuconej już ciemności, kpiła z niej. Światło wypełniające izbę otuliło ją, oddzieliło od tamtej groźby.
- Zmarzłaś?
Zwierzak zaczął głaskać kotkę wierzchem dłoni, wpatrując się w tym samym kierunku. Czuł to samo; Zasłona rozdzierała się. Kotka rozłożyła się już na parapecie, mrucząc cichutko. Przeniosła spojrzenie na niego, przekręciła łeb.
- Nie patrz tak na mnie. Była chora, musiałem ją tam zostawić.
Prychnęła na te słowa i zeskoczyła z parapetu. Znudziły ją już cienie za oknem.
- Wiem... wiem, że to złe miejsce. Też to czuję. Ale potrzebowała leczenia.
Ciągle o tym myślał. Czuł się nieswojo w klinice, ale już kilka razy zaprowadzał tam znalezionych potrzebujących. Nikomu nic się nie stało, mimo to czuł żal. Czyżby żałował, że po prostu minęły te dni jej towarzystwa? Jej brak obok gniótł go nieco w piersiach, chociaż podróżowali razem może z tydzień. Spotykał ludzi, rozmijali się i tyle. Nawet jeśli tak jak w tym przypadku zajmowali dobę za dobą. Dlaczego tym razem miało być inaczej? Cały czas myślał też o jej pytaniu. „Jak mam na imię"- nad tym też wcześniej się nie zastanawiał, dopiero po tamtej rozmowie nie chciało mu to wyjść z głowy. Imię. Dowód na bycie człowiekiem. Kotka w odpowiedzi na ostatnie słowa okręciła się wokół jego nóg, przysiadła, nastawiła uszy z niepokojem.
- Tak, też to czuję...
Po tych słowach przysiadł na podłodze, przesunął palce po jej grzbiecie, podrapał po czubku łba. Odbierał to wyraźnie.
Nadchodziła burza.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz