Kocich łapek: 4
wydawnictwo: Insignis
cykl: -
stron: 272
wersja: papierowa/posiadam
wydanie: I (2016)
tytuł oryginalny: One Milion Lovely Letters
tytuł oryginalny: One Milion Lovely Letters
Są książki, które zapadają nam w pamięć, stają się naszymi kompanami, wracamy do nich z przyjemnością. Są też książki, które przeczytamy... i o których szybko zapominamy, uznając je po prostu za "przeczytane" i odłożone na półkę. Takie, które nie wniosą w nasze życie nic nadzwyczajnego, pomimo faktu, że wszyscy wokół się nimi zachwycają, jakaż to pozycja nie jest cudna, wspaniała, ochach, klękajcie narody.
Niestety, ale taką właśnie pozycją okazało się "Milion cudownych listów". Książka, która zebrała masę pozytywnych recenzji mnie zostawiła... ze sporym niesmakiem...
Jodi Ann Bickley miała dobry pomysł — tego jej odebrać nie mogę. Ale wykonanie zupełnie nie powaliło mnie na kolana, nie zachwyciło i w ogóle... no jakoś tak... Idę o zakłada, że zapytana za jakiś miesiąc o treść tej książki, chwilę będę się jąkała, grzebiąc w pamięci, by odpowiedzieć na to pytanie. Szkoda. Bo mogło być ciekawie, a wyszło średnio.
Oto bowiem poznajemy historię projektu "Miliona cudownych listów" ("One Milion Lovley Letters" - jakie to oryginalne!), stworzonego właśnie przez autorkę książki. Co gorsza, poznajemy dokładnie historię jej życia — w moim odczuciu to tam tylko brakowało informacji, kiedy okres dostawała... Ale, do rzeczy. Dziewczyna, mimo kiepskiej sytuacji materialnej i chorego brata, ma miłość matki. Matka zresztą ma miłość do wszystkich i ich dom wypełnia stale gwar gości. Jest cudownie, słodko, i nawet pojawienie się w życiu ojczyma nie zaburza tej cukierkowatości. Nasza angielka (tak, angielka), jednocześnie narratorka i główna bohaterka opisuje swoje życie, od małego, przez liceum, aż do faktu, że jest pracoholiczka. Przy okazji odkrywa swoją pasję do poezji. Na jednym z festiwali poetyckich zostaje ugryziona przez kleszcza... i tu się zaczyna. Odkrywa bowiem, że kleszcz może wywoływać choroby! Bolerioza się kłania szeroko i w pas, Jodi choruje. Przewlekły opis choroby, tego, jak sobie z nią radziła świetnie mnie usypiał. Serio. Ja rozumiem, kleszczowe zapalenie mózgu i te sprawy, ale no można było czytelnikom oszczędzić faktu, jak to źle jej było, bo wszyscy się od niej odwrócili... No ale, widać, nie każdy wie, jak choroba może źle wpływać na chorującego, więc należy się z taką wiedzą podzielić światem. Potem nasza główna bohaterka-narratorka-autorka (skreśl dowolnie) opisuje, jak to przypomniała sobie, że jako mała dziewczynka zostawiała krótkie liściki wszędzie i wokół. Założyła więc stronę, której adres mamy już w tytule, i zaczęła...
No ok. Jak sama idea pisania listów innych niż maile jest dla mnie zawsze pozytywna (zwłaszcza, kiedy w skrzynce na listy dostaje się rachunki...;)) tak opis życia, aż do momentu założenia projektu był dla mnie po prostu tragicznie nudny. Potem też nie jest lepiej. Dziewczyna dostaje listy, w których prosi się o... uwaga! Nikt się nie spodziewa tego (bardziej, niż Hiszpańskiej Inkwizycji!;)), że będą prosić o miłe słowa. I tak mniej więcej, po 2/3 tej książki zaczynają się treści "kopiuj-wklej", tylko zmienia się adresat. Praktycznie do końca listów, czytałam o tym samym: "jesteś piękny/a, nie zmieniaj się, wszyscy cię kochają, blablabla..." - i tyle. Nie, by coś, ale mnie to kompletnie nie zachwyciło. Nie powaliło na kolana... Nic.
Ok, fajnie, że dziewczyna "swoje cierpienie przekuła w coś cudownego" - to może od razu ją świętą ogłoście? Dla mnie to jednak nic "super" nie było. Ot, dziewczyna miała pomysł, tyle. Ale od razu się tym zachwycać? Ludzie, jesteście naprawdę tak koszmarnie leniwi, że piszecie maila do obcej osoby, by ona napisała wam list, w którym was chwali!? Zamiast psia mać, samemu wydać te kilka złotych za znaczek, kopertę i samemu napisać kilka słów do kogoś, kto tego potrzebuje? Nie wiem, ja chyba żyję na jakimś obcym świecie... I tak zdecydowanie, to mi się nie podobało.
Wyjdę na marudę i zgorzknialca? Trudno. Ale mówiąc uczciwie, ciężko mi się zachwycać tym, jak dziewczyna "odkryła na nowo Amery... pocztę". Napisanie listu to nic odkrywczego, a da sporo radości — tak piszącemu, jak i obdarowanemu takim listem, nie przeczę. Jednak z drugiej strony to coś... nie no, średnio do mnie przemówiła ta pozycja. Taka była mdła, nijaka, pozbawiona iskry. Pozbawiona była czegoś, co sprawiłoby, że się uśmiechnę, że chętnie po nią wrócę znów.
Po prostu — czytadło. Z bardzo niepraktyczną, białą okładką.
Kliknij, by wrócić do strony głównej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz