wtorek, 27 grudnia 2016

36. Bank Violettkäfer. Dział Depozytów Nadzwyczajnych - Bartłomiej Jucha


Kocich łapek: 8
czytałam: 2 dni
wydawnictwo:  Nokturn
cykl: -
stron: 518
wersja: papierowa/posiadam
wydanie: I (2016)

tytuł oryginalny: -


 Czasem, w zalewie nowych książek z dziedziny fantastyk, zupełnie przemknie nam koło nosa coś odmiennego, lekkiego, ale i wciągającego. Taka... perła w kupie gnoju, cytując pewnego autora (ostatnio znanego z tego, że bardzo nieładnie odciął się od pewnej gry na podstawie pewnych jego książek). W tym przypadku książka "Bank Violettkäfer. Dział Depozytów Nadzwyczajnych" - wpadła mi, nomen omen, przypadkiem (uwaga, dedykacja: Wnuś! Babć cię za to kocha!:D — koniec dedykacji). I cholera, przepadłam.
 A to, że autorowi zdołałam po drodze pisnąć, że Joachima pokochałam i chcę takiego u siebie, to już zgoła inna kwestia... ;)
 Zapytacie pewno, co odróżnia tę książkę od reszty — pomijającając już okładkę, która... przyznam sama, nie przypada jakoś szczególnie do gustu i nie zapada mocno w pamięć. Z oparów mgły wyłania się jakaś budowla, na tle księżyc wisi przybita jaszczurka, a całość krasi wielka, w dodatku fioletowa tarantula. No jasne, średnio to sugeruje, co mamy w środku, ale w końcu, nie ocenia się książki po okładce, prawda? Dlatego, odczekawszy nieco, zasiadłam do tej pozycji... i proszę ja was, byłam już po kilku stronach spłakana ze śmiechu (później trafiało mi się to już znacznie mniej, ale początek był mocny...) i przepadłam.
 Zatem... co łączy syna pewnego bogatego anglika, bank, tarantulę i kompletną ruinę w lesie, gdzieś pod Wadowicami...? Magia! I to dosłownie. Oto bowiem Wacław Willwoood (który irracjonalnie wręcz przypominał mi detektywa Monka, z jego maniakalnymi wręcz stanami potrzeby czystości...), wiodący uporządkowane i spokojne życie, nierozerwalnie, zdawałoby się, związany z kasą numer jeden... musi porzucić dotychczasowe życie i ruszyć gdzieś pod Wadowic, do zatęchłej wiochy, w sam środek lasu. Jeśli to nie jest najgorsze, co dopiero może go spotkać... to wszyscy są w błędzie. Bród, smród, ruina i upierdliwy Antoni z jego zacierką... A do tego dochodzi jeszcze Joachim z miłością do kawy (i dlatego ja też kocham bydlę), Katarzyna i Istavan, który ma dość niecodzienne zamiłowanie do muzyki wszelakiej... I gdy już wszystko zaczyna się w miarę układać, pojawia się niejaki Agrypa z tajemniczą kulą (i informuje, że ogórki, najlepiej kiszone! - co mnie też rozbroiło). Zostawia kulę na przechowanie... a później wypadki lecą wręcz lawinowo. Wacław, chcąc nie chcąc, rusza na poszukiwania w świat, o jakim nie miał najmniejszego pojęcia. Musi zaryzykować własne życie. A że po drodze odkryje kilka nowych światów i znajomości, to już... szczegół.
 Jednak w całokształcie jest to bardzo dobry zabieg, który nie daje nam się specjalnie nudzić, a wręcz przyciąga. Podobnie zresztą jest z samym Wacławem, który wyraźnie się zmienia i ewoluuje (jak Pokemony...?) w stronę zmian, i ze "ślepca" staje się jednym z członków niezwykłego świata, a przy okazji — prawdziwym- prawdziwym dyrektorem banku. A co z tajemniczą kulą...? Oj, drodzy państwo, kiedy przyjdzie wyjaśnienie jej sprawy, zupełnie inaczej spojrzycie na ogórki. Zwłaszcza kiszone... ;)
 Podsumowując — książka jest rewelacyjna, lekka i wciąga. Jeśli ktoś szuka niekonwencjonalnej fantastyki, w której smoki, księżniczki i rycerze zastąpieni będą trochę absurdalnym humorem, szybką akcją i przygodą, oraz fantastycznymi miejscami, które — jak się można dowiedzieć — znajdują się tuż koło nas... to zdecydowanie, nie czekajcie na nic, tylko sięgajcie po "Bank Violettkäfer. Dział Depozytów Nadzwyczajnych"!
 A mi pozostaje nic innego, jak tylko grzecznie czekać, czy nie pojawi się część druga. Bo mimo wszystko... chętnie dowiem się, co stało się z Joanną ;) 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz